Jak już wszystko upiekę i ugotuję...
...pozmywam gary...
...nakarmię zwierzaki...
...i wydoję oczywiście...
...to trzeba jeszcze wyszorować łazienkę...
...i zmyć podłogę.
I koniec. Można iść spać. Tylko nie rozumiem, czemu mówią, że wciąż tyle przy mnie sprzątania?
;-)
sobota, 22 grudnia 2012
wtorek, 18 grudnia 2012
Kartki z recyklingu
Czy w dobie internetu ktoś wysyła jeszcze kartki świąteczne? Ja przez lata wysyłałam życzenia tylko przez e-mail, aż kilka lat temu odkryłam, jak wiele radości daje samodzielne przygotowanie kartek. Nie są tak doskonałe i błyszczące jak te kupowane w sklepach, ale nie są też tak tandetne i kiczowate. Mają w sobie kawałek mojej duszy. Robiąc je, mogę myśleć o osobach, do których je wyślę. Mogę myśleć o nadchodzących Świętach. Mogę skupić się i rozważyć różne rzeczy, na rozważenie których nie ma czasu w codziennym zabieganiu. Niewiele rzeczy wycisza tak jak coraz bardziej zapomniane wycinanie i klejenie - czy robi to jeszcze ktoś oprócz dzieciaków na pracach ręcznych (jeśli coś takiego jeszcze istnieje)?
W tym roku kartki są w 100% z recyklingu. Jako materiał posłużyły głównie resztki z niedawnego remontu sypialni - kawałki korka i tapet, poza tym trochę gazet, kilka wstążek za krótkich, żeby coś jeszcze nimi przewiązać, jakaś stara koperta oraz bliżej niezidentyfikowany kawałek szmatki z guzikami. Odcięłam jeszcze dwa frędzelki z koca leżącego na kanapie - pasowały mi do kompozycji. Mam nadzieję, że nie będzie się pruć...
środa, 12 grudnia 2012
Zima...
Zima przyszła do Kosieczyna. Po horyzont - biała przestrzeń. Ale jeśli zamknie się oczy, można poczuć się jak w Ujściu Warty. Na kukurydzianym ściernisku żeruje codziennie kilkaset gęsi i śnieg zupełnie im nie przeszkadza. Wieczorem lecą nocować na jezioro kilka kilometrów dalej.
Sad cały zasypany, miejscami zaspy. To miejsce to nasz "kącik biocentyczny" - stare, rozpadające się ule, duża kupa chrustu, trochę dzikich śliwek, ulęgałka i wiąz, który pamiętam jako małe drzewko, a teraz góruje nad sadem.

Dom na zimę uzbrojony w groźne zęby sopli.
Na jabłoni w ogrodzie zostało jeszcze sporo złotych boikenów. Przylatują tu kwiczoły i jemiołuszki.
Czy są na świecie dzieci, które nie lubią śniegu? :-)

Bo na przykład koty już niekoniecznie. Kot sąsiada był wyraźnie zdegustowany.
Psy mają chyba podobnie jak dzieci, chociaż zdarzają się wyjątki. Wika wyraźnie lubi śnieg, chociaż robią jej się z niego kulki na łapach. Biega i tarza się jak szczeniak, a ma już w końcu siedem lat.
Nie wiem, czy koza lubi zimę. Jedno jest pewne: nie lubi być zamknięta. Kilka dni temu był spory mróz i postanowiliśmy jej nie wypuszczać. Dwie powyginane zasuwki, wyrwany haczyk i koza biegająca radośnie po śniegu pokazały nam, że priorytetem jest wolność. Zrobiła się fajnie futrzasta i cały czas kombinuje, jak włamać się do ziarna.
Czas wracać do domu, napalić w kominku i wypić gorącą herbatę z sokiem malinowym...
wtorek, 11 grudnia 2012
niedziela, 9 grudnia 2012
Wiersze
Kiedyś,
kiedy byłam młoda, a w każdym razie sporo młodsza niż teraz,
pisałam wiersze. Pisałam sporo, publikowałam w literackich
czasopismach, zgarniałam wyróżnienia na konkursach, dyskutowałam
o swoich i cudzych wierszach w internecie i ogólnie nieźle się
zapowiadałam. Potem, a dokładnie gdzieś pod koniec studiów,
przeszło mi i chyba już nie wróci. Piszę jeden wiersz na pół
roku i zwykle chowam do szuflady, tzn. do rzadko odwiedzanego folderu
w komputerze. Raczej nic już z tego nie będzie.
Kiedy
miałam lat 18 i zdałam maturę, z rodzicami postanowiliśmy wydać
mój dotychczasowy dorobek w postaci tomiku. Książeczka miała
tytuł „Ścieżki”, wydrukowana w lokalnej drukarni, ilustrowana
przez Kingę Gawrońską. Nakład, choć skromny, przekroczył jednak
możliwości dystrybucji i spora jego część leży wciąż na moim
strychu. No i teraz, kiedy już (raczej) nie piszę, kiedy minęło
kilkanaście lat, jestem kurą z doktoratem, żoną swojego męża i
matką wkrótce-dwojga, mogę chyba pozwolić sobie na spojrzenie na
tę twórczość z pewnym dystansem, krytycznie, trochę jak na
pisanie obcej osoby, a jednocześnie bez krygowania się czy
fałszywej skromności.
I
stwierdzam, że są to wiersze ładne. Jeśli ktoś lubi klasyczną
formę (dużo zgrabnych rymów w różnych konfiguracjach, przyjemny
rytm i melodia, sonety, ballady i nie tylko), tematykę w dużej
części przyrodniczą (ale jest też o miłości, szukaniu sensu
życia i różnych takich), a nie przeszkadza mu odrobina
nastoletniej naiwności, a miejscami podszywanie się pod Leśmiana,
to będzie czytał z przyjemnością. Nie jest to chyba tomik dla
koneserów współczesnej poezji. Raczej dla ludzi, którzy lubią
czytać ładne, ale niebanalne wiersze - o kwitnących sadach,
puszczańskich ścieżkach, wiośnie, księżycu, jesiennej mgle,
dojrzewaniu, tęsknocie itp.
W
ramach odgracania strychu wrzucam „Ścieżki” na allegro, a
poniżej – próbkę na zachętę. I zapraszam :-)
Nad
rzeką czystą
Nad
rzeką czystą, rzeką rdzawozłotą
co
wśród wpółletniej szumi zieloności
błękitnym
życiem cieszyć się najprościej
w
ścianę drzew wtapiać się z wieczną tęsknotą...
W
słonecznym piasku odnajdywać wiarę,
że
świat nam dano w najczystszej ostrości.
Od
zgniłych liści uczyć się wieczności,
opadły
w wodę, ulotnie – prastare.
Zielenią
czystą, podmokłą, olchową
w
upale znaczyć wilgotną ochłodę,
opisać
rzeźwą, przezroczystą wodę...
Nurtem
słonecznym poić każde słowo
w
upalną rzeźwość wplusnąć południowo
popłynąć
z prądem w puszczańską przyrodę...
1999
środa, 5 grudnia 2012
Pierwszy śnieg
Tupot małych stópek. Otwieram oczy. Szaro. W listopadzie i grudniu trudno po odcieniach szarości wnioskować, która godzina. Jeśli jest szaro, choćby bardzo szaro, to znaczy, że nie jest ciemno. A jeśli nie jest ciemno, to już od dawna jest dzień i najwyższy czas wstawać. Zresztą: tupot małych stópek. Nie ma wyjścia. Małe stópki skierowały się już do kuchni i rozpoczęły eksplorację w poszukiwaniu pożywienia i rozrywki. Gdzie jej szukać, jak nie w kuchni?
No to się zwlekam. Brrrr... zimno. W kominku zgasło, a kaloryfery ustawione na tryb ekonomiczny. Podchodzę do okna - i szary, jesienny nastrój zmienia się w dziecinną radość! Jak pięknie! Biało! Białe dachy, biały ogród, białe ścieżki. Białe samochody. Biały parapet. I dalej pada. Na lekkim wietrze fruwają białe, zimne piórka. Śnieg osiada na świerkach, na polach, usypuje pozostałym na drzewach jabłkom puchowe czapeczki.
Próbuję dobudzić męża. Małe stópki wymagają odrobiny uwagi, a przecież trzeba oporządzić żywiznę. Żywizna głodna nie jest, wieczorem zostawiamy zapas siana i ziarna, żeby po obudzeniu mogły sobie podjeść - dzięki temu nie trzeba zrywać się przed świtem. No ale już czas wypuścić towarzystwo na światło dzienne... jeśli sączącą się z nieba szarość w białe kropki można nazwać jeszcze światłem. Biorę kankę na mleko, kubeczek, słoik z ciepłą wodą, ziemniaki ugotowane dla kur... hmm, czy mógłbyś podać mi garnek? Z tym brzuszyskiem trochę trudno mi się schylić...
Brzuszysko ma już siedem miesięcy i całkiem nieźle wyrosło. Zastanawiałam się, jak długo będę miała siły wstawać rano i lecieć do zwierzaków. Jeszcze mam. Może kiedyś będę opowiadać wnukom - kiedy ja byłam w ciąży, to nie było rady, trzeba było wstać rano, kury nakarmić, kozę wydoić... ;-) Ale tak naprawdę nie muszę tego robić. Wstępnie umawialiśmy się z mężem, że w trzecim trymestrze wstaje on. Tyle że ja chcę. Po to tak naprawdę to wszystko mam. Dla świeżych, zdrowych jajek i mleka - jasne, to ważne. Dla kontaktu ze zwierzętami, żeby dziecko wiedziało, jak wyglądają kury, skąd się biorą mleko i jaja - to też bardzo ważne. Znalazłoby się jeszcze parę powodów. Ale chyba przede wszystkim dla własnego zdrowia - psychicznego i fizycznego. Motywacja, żeby rano wstać i wyjść na dwór. Wystawić twarz na wiatr, deszcz, śnieg, upał. Odetchnąć powietrzem, lekko się zmęczyć, a z siedmiomiesięcznym brzuchem to nawet porządnie zasapać. To taki zastrzyk pozytywnej energii na cały dzień.
Kury są wyraźnie zaskoczone. Połowa z nich nigdy nie widziała śniegu, reszta już chyba trochę zapomniała. Te, które wyskoczyły pierwsze, nagle się zawahały i zastrzymały na progu okienka, reszta jeszcze nie wie, więc pcha się i tłoczy z tyłu. W końcu korek z piór, pazurów i grzebieni z impetem wylatuje na dwór. Obsiadają grzędy, płoty, deski, byle nie dotykać tego zimnego, mokrego paskudztwa. Kury nie lubią śniegu.
Otwieram szybko obórkę kozy, bo już mnie usłyszała i łomocze rogami w drzwi - a siły ma sporo i kilka razy już trzeba było reperować połamane deski. Koza nie jest zaskoczona śniegiem. W ogóle rzadko bywa zaskoczona. Wyciąga mi z kieszeni marchewkę, macha ogonkiem, kiedy częstuję ją ziarnem. Za chwilę mleko strzyka białym strumieniem do brązowego kubeczka. Rzucam jej parę jabłek, wykładam wiązkę świeżego siana.
Wracam z dzwoniącą kanką mleka i trzema jajkami w kieszeni. Ostatnio z jajkami jakby lepiej. Kury to nie maszynki, nie niosą się równo i bez przerwy, chyba że szprycuje się je hormonami i pobudza jaskrawym światłem - jak na fermach, ale wtedy faktycznie po roku "przestają się opłacać". Nasze kury nie muszą się opłacać. Mają przerwy - zimową, na pierzenie... To indywidualistki i zeszłej zimy niosły się pięknie, za to latem - prawie wcale. Produkowały za to nawóz. Też dobrze.
Pora rozgrzać się kubkiem kawy zbożowej z łyżeczką gryczanego miodu...
poniedziałek, 19 listopada 2012
Wegetariańskie kluski z "mięsem"
...czyli tradycyjne smaki w nietradycyjnym wykonaniu.
W moim domu akurat takich klusek się nie robiło, ale mąż pamięta z domu wyciskanie ziemniaków przez specjalnie uszyty woreczek. Spróbowałam, wyszło i zamierzam powtarzać w różnych kombinacjach, z różnymi nadzieniami. Tym razem wypróbowałam nadzienie... mięsne. Tyle że bez mięsa. Polecam sceptykom :-)
Kluski:
Połowę ziemniaków ugotować poprzedniego dnia, dobrze pognieść lub przepuścić przez maszynkę. Oczywiście to może być resztka ziemniaków z wczorajszego obiadu.
Drugą połowę ziemniaków utrzeć na najdrobniejszej tarce, dobrze wycisnąć płyn (np. przez tetrową pieluchę), zmieszać z ugotowanymi ziemniakami, dodać jajko, kilka łyżek mąki (ja użyłam pszennej razowej), sól, zagnieść miękkie ciasto. Lepić kluski, można do środka nakładać nadzienie.
Nadzienie "mięsne":
Dużą garść czerwonej soczewicy (połówki), garść quinoa gotować do miękkości (ok. 15 minut). W połowie gotowania dodać posiekaną małą cebulę, łyżeczkę suszonej lub świeżej natki pietruszki, sól, pieprz, paprykę ostrą i słodką (tej ostatniej sporo), chlust oliwy. Pół kajzerki lub innej bułki pokroić w drobną kostkę, wrzucić i wymieszać (jeśli brakuje płynu, dolać kilka łyżek ciepłej wody).
Kluski wrzucać na osolony wrzątek, kiedy wypłyną, zmniejszyć ogień i gotować jeszcze 10-15 minut.
Podawać np. ze smażoną cebulką i masłem.
W moim domu akurat takich klusek się nie robiło, ale mąż pamięta z domu wyciskanie ziemniaków przez specjalnie uszyty woreczek. Spróbowałam, wyszło i zamierzam powtarzać w różnych kombinacjach, z różnymi nadzieniami. Tym razem wypróbowałam nadzienie... mięsne. Tyle że bez mięsa. Polecam sceptykom :-)
Kluski:
Połowę ziemniaków ugotować poprzedniego dnia, dobrze pognieść lub przepuścić przez maszynkę. Oczywiście to może być resztka ziemniaków z wczorajszego obiadu.
Drugą połowę ziemniaków utrzeć na najdrobniejszej tarce, dobrze wycisnąć płyn (np. przez tetrową pieluchę), zmieszać z ugotowanymi ziemniakami, dodać jajko, kilka łyżek mąki (ja użyłam pszennej razowej), sól, zagnieść miękkie ciasto. Lepić kluski, można do środka nakładać nadzienie.
Nadzienie "mięsne":
Dużą garść czerwonej soczewicy (połówki), garść quinoa gotować do miękkości (ok. 15 minut). W połowie gotowania dodać posiekaną małą cebulę, łyżeczkę suszonej lub świeżej natki pietruszki, sól, pieprz, paprykę ostrą i słodką (tej ostatniej sporo), chlust oliwy. Pół kajzerki lub innej bułki pokroić w drobną kostkę, wrzucić i wymieszać (jeśli brakuje płynu, dolać kilka łyżek ciepłej wody).
Kluski wrzucać na osolony wrzątek, kiedy wypłyną, zmniejszyć ogień i gotować jeszcze 10-15 minut.
Podawać np. ze smażoną cebulką i masłem.


Nie z książek, a z siebie
Tekst bierze udział w konkursie "Blogerzy dla Korczaka":

„Ilekroć, odłożywszy książkę, snuć zaczniesz nić własnych myśli, tylekroć książka zamierzony cel osiąga. Jeśli szybko przyrzucając kartki – odszukiwać będziesz przepisy i recepty, dąsając się, że ich mało – wiedz, że jeśli są rady i wskazówki, to stało się tak nie pomimo, a wbrew woli autora. Nie wiem i wiedzieć nie mogę, jak nie znani mi rodzice mogą w nieznanych warunkach wychowywać nie znane mi dziecko – podkreślam – mogą, a nie – pragną, a nie – powinni...”*
Czy przypuszczałeś,
Doktorze, czy podejrzewałeś, że książkę tę będą czytać
rodzice sto lat później, w dobie komputerów, internetu, szybkich
samochodów, zadziwiających technologii, o których wtedy nawet się
nie śniło, będą właśnie snuć własne myśli, może będą
szukać rad i wskazówek, ale znajdą dużo więcej, a przede
wszystkim – będą dziwić się i zachwycać aktualnością
spostrzeżeń, a czasem przerażać aktualnością problemów? Bo to,
że czytając Korczaka, mam wrażenie, jakbym czytała książkę
współczesną, świeżą, oznacza przecież również to, że nie
zrobiliśmy kroku naprzód. Doktor dostrzegał problemy, które
dopiero kiełkowały, nowe, a nie zawsze pozytywne trendy – ale
jednocześnie zdawał sobie sprawę z narastającego tempa zmian w
świecie. Ale czy spodziewał się, że będzie doradzał rodzicom
wychowującym dzieci urodzone w kolejnym tysiącleciu?
„Powiadasz: >Moje
dziecko.< Nie, to dziecko wspólne, matki i ojca, dziadów i
pradziadów. Czyjeś odległe >ja<, które spadło w szeregu
przodków. (…) Dziecko jest pergaminem szczelnie zapisanym drobnymi
hieroglifami, których część tylko zdołasz odczytać, a niektóre
potrafisz wytrzeć lub zapełnić własną treścią.”
W latach 70-tych XX wieku
Jean Liedloff spędziła kilka miesięcy wśród Indian z plemienia
Yequana i na tej podstawie stworzyła koncepcję kontinuum, które
zrewolucjonizowała myślenie o wychowaniu dzieci i zapoczątkowała
na Zachodzie nurt rodzicielstwa bliskości. Kontinuum jednostki
jest całością, stanowi jednak część kontinuum jej rodziny,
które z kolei jest częścią kontinuum klanu, społeczności i
gatunku, tak jak kontinuum gatunku ludzkiego stanowi część
kontinuum całego procesu życia – pisała. Korczak nie
obserwował południowoamerykańskich Indian, ale z ogromną empatią
i wrażliwością przyglądał się dzieciom i rodzicom, których
spotykał w Warszawie. I doszedł do tych samych wniosków, które
kilkadziesiąt lat później sformułowała Liedloff. Koncepcja
kontinuum pobrzmiewa niemal w każdej refleksji Korczaka, w każdej
myśli, zarówno o niemowlętach, jak i o starszych dzieciach i
dorosłych. A przecież „W głębi kontinuum” zostało dopiero
dwa lata temu przetłumaczone na język polski i wciąż wydaje się
rewolucyjne! Tak nieuważnie czytaliśmy Starego Doktora?
„Każda matka może
karmić, każda ma wystarczającą ilość pokarmu, tylko
nieznajomość techniki karmienia pozbawia ją przyrodzonej
zdolności. (…) Ile razy dziecko ssać powinno na dobę, jak długo
leżeć przy piersi? (…) Nie ma ogólnego przepisu. Jak można bez
matki i dziecka dawać przepisy? (…) A mączki? Należy odróżniać
naukę o zdrowiu od handlu zdrowiem. (…) Powie ktoś: nazwiska o
wszechświatowej sławie wyrażają uznanie. Ależ uczeni są ludźmi
(…). Milionowe przedsiębiorstwa mają wpływy, to siła, której
nie każdy się oprze.”
Pół roku temu
recenzowałam tutaj książkę Gabrielle Palmer „Polityka karmieniapiersią”, która jest właśnie o tym. Pierwsze wydanie ukazało
się ponad 20 lat temu, chociaż po polsku zaledwie dwa lata temu.
Kiedy czytałam tę książkę, dziwiłam się, że to, co było
problemem 20 lat temu, jest nadal tak bardzo aktualne – wciąż
mamy propagandę producentów sztucznego mleka, wciąż kobiety nie
karmią piersią, bo wmawia im się brak pokarmu/chudy
pokarm/niewłaściwie brodawki/małe piersi i wiele innych, bo nie ma
wsparcia dla karmienia naturalnego. Dziwiłam się, bo w dzisiejszych
czasach 20 lat to jednak bardzo dużo. A tymczasem sto lat temu pisał
już o tym Korczak, pisał dokładnie o tym samym co Gabrielle
Palmer, widział problem, alarmował, ostrzegał... Należy
odróżniać naukę o zdrowiu od handlu zdrowiem – to
jedno celne zdanie odnosi się przecież nie tylko do produkcji
sztucznego mleka, mogłoby stać się dziś mottem ostrzeżeń przed
zbytnim zaufaniem do producentów farmaceutycznych, którzy nie tylko
obiecują wieczne zdrowie po zakupie antybiotyku, suplementu czy
kolejnej cudownej szczepionki, ale i podważają wiele naturalnych,
darmowych sposobów dbania o zdrowie, budząc wątpliwości,
ubocznie podkopując się z wolna, kusząc i dogadzając słabostkom
tłumu...
„Może do pokoju
małego dziecka potrzeba nie linoleum, a fura zdrowego żółtego
piasku, spora wiązka patyków i taczka kamieni? Może deska,
tektura, funt gwoździ, piła, młotek, tokarnia byłyby milszym
podarkiem niż >zabawa<, a nauczyciel rzemiosł pożyteczniejszy
niż mistrz gimnastyki czy pianina. Ale trzeba by z dziecinnego
pokoju przepędzić szpitalną ciszę, szpitalną czystość i obawę
o zadrapanie palca.”
Nowy trend w wychowaniu
dzieci! Skandynawskie czy szkockie przedszkola na świeżym
powietrzu, zielone szkoły, ekologiczne rodzicielstwo, Indianie
Yequana i ich dzieci bawiące się maczetami nad paleniskiem,
hipoteza higieniczna, Montessori... Patyki małe, duże, proste,
zakrzywione, rozgałęzione – dobierane z niezwykłą precyzją –
każdy coś symbolizuje i każdy trzeba wziąć do domu. Do tego
liście, kasztanki, owocki, kamyki szczęścia – ten kto myśli, że
przydają się one tylko w szkole do robienia prac plastycznych jest
w błędzie(...) Zabawa wodą, błotem a także suchym i mokrym
piaskiem (a w zimie śniegiem) jest jedną z najbardziej rozwojowych
dziecięcych zabaw. Co więcej, jest to zabawa otwierająca i
terapeutyczna. Pomaga tym dzieciom, które boją się porażki i nie
angażują w trudniejsze czynności; tym, które są zbyt nieśmiałe
i zamknięte w sobie; a także tym, które z różnych przyczyn nie
rozwijają się prawidłowo –
pisze na początku XXI wieku Agnieszka Stein na stronie
Dzikie Dzieci. Jean
Liedloff podkreśla wagę uczestnictwa w codziennym życiu zamiast
zabawy od tego życia oderwanej, pokazuje przykłady, jak rozwijają
się dzieci towarzyszące rodzicom w pracach, a nie zamykane w kojcu
z martwymi substytutami rzeczywistości. Z kolei Carl Honore, którego
książkę recenzowałam tutaj, ostrzega przed zabieraniem dzieciom
dzieciństwa przez posyłanie ich na kolejne rozwojowe zajęcia,
pisze o „dziecku zarządzanym” i proponuje, żeby pozwolić
dzieciom po prostu być dziećmi... Honore pisze też o zabawkach –
za czasów Korczaka nie było jeszcze edukacyjnych multimedialnych
zabawek świecąco-grająco-wibrujących, ale jakoś łatwo się
domyślić, jakie miałby o nich zdanie.
„Dziecko ma poczucie
obowiązku nie narzuconego przemową, lubi plan i ład, nie wyrzeka
się prawideł i obowiązków. Żąda tylko, żeby brzemię nie było
zbyt ciężkie, by grzbietu nie raniło, by znalazło
wyrozumienie.(...) Dziecko chce, by traktowano je poważnie, żąda
zaufania, wskazówki i rady. My odnosimy się do niego żartobliwie,
podejrzewamy bezustannie, odpychamy niezrozumieniem, odmawiamy
pomocy.”
Książki duńskiego
psychoterapeuty Jespera Juula o wychowaniu dzieci rozchodzą się jak
świeże bułeczki. W Polsce wyszło już kilka tytułów,
zapowiadane są następne, Jesper Juul był u nas niedawno i udzielił
kilku mądrych wywiadów, m.in. dla Tygodnika Powszechnego. We
wszystkich jego książkach brzmi jedna najważniejsza myśl:
traktujmy dziecko poważnie. Traktujmy je jak dorosłego, z
szacunkiem, zaufaniem. Ono jest kompetentne i chce współpracować.
Ostatnio szukałam jakiegoś cytatu z Juula i znalazłam go w
napisanej sto lat wcześniej książce Starego Doktora...
„Nie
z książek, a z siebie.”
Tak
naprawdę można byłoby w nieskończoność przytaczać cytaty z
Janusza Korczaka, odnosząc je do współczesnych trendów
wychowawczych, w których w dziecku „odkryto na nowo” człowieka,
podmiot, poważną, kompetentną osobę, specjalistę od własnego
rozwoju; w których zachęca się rodzica do zaufania swojej
intuicji, zamiast ślepego stosowania rad z poradników. „Nie ma
dzieci, są ludzie” - mówi Korczak i te słowa brzmią przez cały
wiek dwudziesty, wiek szalonego rozwoju cywilizacji, a jednocześnie
wiek potwornego odczłowieczenia. Brzmią i powracają w
nowoczesnych, ale przecież nie nowych koncepcjach. Słyszę w nich
głos Doktora. Patrzy na nas, zatroskanych, zapatrzonych w dzieci,
szukających porozumienia, przytulających, wspierających,
ponoszonych przez emocje, poszukujących, wątpiących – i chyba
się uśmiecha...
* Wszystkie cytaty z Janusza Korczaka pochodzą z książki "Jak kochać dziecko", wydanej przez Jacek Santorski & CO Agencja Wydawnicza w roku 1992 w Warszawie.
wtorek, 13 listopada 2012
Ekologia dla dwulatka
„- Pierwsze lekcje to ekologia.
- Ekologia? Czy nie jest zbyt
skomplikowana?
- Dlatego zaczynamy właśnie od niej.
Nie dawaj dziecku żadnej szansy, żeby wyobrażało sobie, że
cokolwiek istnieje w izolacji. Dopinuj, żeby od pierwszej lekcji
było jasne, że każde życie jest powiązane zależnościami.
Pokaż dzieciom zależności w lasach, na polach, w stawach, w
strumieniach, we wsi i jej okolicy. (…) Moralność, którą
dziecko wyprowadza z faktów ekologii, należy do etyki
uniwersalnej.”
(Aldous Huxley „Wyspa”)
Jak uczyć dwulatka ekologii? Ale niekoniecznie tej potocznie rozumianej - segregowania śmieci, oszczędzania wody - bo tego nauczy się obserwując rodziców. Jak przekazywać dwuletniemu dziecku tę najważniejszą wiedzę o zasadach funkcjonowania świata przyrody, o zależnościach między organizmami a środowiskiem, wiedzę niegdyś podstawową, niemal wrodzoną, dziś coraz częściej zamkniętą na uniwersytetach, w hermetycznych pojęciach i regułach?
POZWÓL ODKRYWAĆ
Dwuletnie dziecko ma w
sobie tak ogromną potrzebę poznawania świata, że nie trzeba go
wcale do nauki zachęcać – wystarczy nie zniechęcać i nie
przeszkadzać. Większość rzeczy tak naprawdę odkryje samo. Niech
obserwuje prace w ogrodzie, na działce, pewnie będzie chciało samo
spróbować. Niech ogląda znajdowane na spacerze rośliny i
zwierzęta. Niech zamiesza patykiem w mulistej kałuży, niech
oderwie korę od gnijącego patyka, niech podniesie kamień i
znajdzie dżdżownicę, niech przygląda się dziuplom w drzewach,
norom w ziemi, dziwnym strukturom kwiatów, kształtom liści. Może
nawet wpadnie w pokrzywy albo pokłuje się ostem. To też jest ważne
doświadczenie, które mówi dużo o otaczającym świecie. Wydaje mi
się, że dziecięcy umysł jest bardzo zorientowany na szukanie
związków i zależności. Kto tu mieszka? Kto to zjada? Kto wykopał
tę norę? Kto zrobił dziurę w liściu? Czasem wydaje mu się, że
zna odpowiedź, często się myli, ale szuka dalej. Im więcej
znajdzie elementów układanki, im więcej odkryje szczegółów, im
pełniejszy będzie miało obraz, tym prawdziwsze będą wyciągane
wnioski.
POKAZUJ
Bądź
przewodnikiem. Pokazuj to, co znajdziesz i uznasz za ciekawe.
Pokazujcie sobie nawzajem. Nie musisz znać nazw wszystkich roślin i
zwierząt, po prostu zwracaj uwagę na różne rzeczy. Posłuchajmy,
jak śpiewają ptaki albo jak grają żaby czy pasikoniki. Cyk cyk
cyk cyk... Grają wysoko, na drzewie. Popatrz, sarny stoją tam
daleko, pod lasem. Zobacz, jaki ładny ślimak. Chodźmy do tej
starej lipy, tam siedzą kowale bezskrzydłe, czarno-czerwone owady.
Co się stanie, kiedy dmuchniemy na dmuchawiec? Skąd spadły te
liście? Proponuj zajęcia, zabawy, pomóż podnieść kamień albo
kłodę drewna, zabieraj w ciekawe miejsca – do parku, do lasu, nad
wodę. Nie przerywaj badań i dociekań, które prowadzi samo
dziecko, ale inspiruj nowe i pokazuj, że to są rzeczy, które
interesują również Ciebie. Powolne spacery z dwulatkiem, który
może spędzić pół godziny badając przepróchniały pień, to
również dla rodziców bezcenny czas, żeby nadrobić przyrodniczą
wiedzę albo po prostu przyjrzeć się, wsłuchać, poczuć – jak
dziecko, razem z dzieckiem...
Nie
za wiele, niech przede wszystkim samo odkrywa, ale rozmawiać można
też rano w łóżku, wieczorem przed zaśnięciem, przy obiedzie.
Opowiadaj to, co wiesz. O zależnościach. O tym, co się skąd
bierze, skąd wzięła się marchewka, jajko, mleko, chleb, co robią
ptaki za oknem, co widzieliście na spacerze ostatnio. Dziecko w tym
wieku bardzo chce wiedzieć, nawet jeśli jeszcze nie umie
sformułować pytania. Kto czym się żywi? Pająk zjada muchy. Mucha
zjada... hmm, kupę, to dopiero ciekawe. Kupa to w ogóle bardzo
zajmujący temat. Koza zjada trawę, liście, kura zjada ziarno,
myszka też zjada ziarno, ale sowa może zjeść myszkę. Kot może
zjeść myszkę. To nie są dla dziecka rzeczy krwawe ani straszne –
jeszcze nie. Mój synek nie mówi jeszcze za wiele, ale stara się
przede wszystkim określać zależności między różnymi istotami
czy przedmiotami. Z tych kilkunastu, kilkudziesięciu słów układa
ciągi, wiąże je ze sobą, kojarzy jedno z drugim. Na trzy bardzo
różne rzeczy – liście, kozę i mleko – ma to samo określenie.
Mówiąc o liściach, myśli też o kozie i mleku. Pijąc mleko, ma w
głowie kozę i liście. Bo to się łączy, jedno wynika z drugiego.
Wszystko ma gdzieś źródło, wszystko skądś pochodzi, wszystko
jest w związkach, nic nie istnieje w izolacji...
sobota, 27 października 2012
sobota, 13 października 2012
Co jeszcze z dyni?
Dynie nam w tym roku obrodziły. Ledwo kończymy tę największą, właśnie zwinęliśmy do szopy przed przymrozkami dwie kolejne spore (choć już nie tak wielkie), no i jeszcze sporo drobiazgu z tajemniczej mączystej odmiany. No więc cieszymy się nimi na tysiąc sposobów, przy okazji wysycając przed zimą organizm witaminą A, B1, B2, PP, C, żelazem, fosforem, wapniem, magnezem i tak dalej. Podobno dynia to także afrodyzjak. Hmmm...
Robi się je tak jak ziemniaczane. Dynię trzeba utrzeć na tarce o grubych lub średnich oczkach. Posolić, poczekać kilka minut, aż przywiędnie, dodać kilka łyżek mąki pszennej (może być razowa) oraz ziemniaczanej. Można dodać też jajko. Smażyć, a ponoć można też beztłuszczowo piec (nie próbowałam).
Do plackowego ciasta można dodać cebuli, czosnku, różnych ziół (dynia lubi rozmaryn czy zioła prowansalskie), można też nie dodawać nic, a zrobić jakiś zdecydowany sos, np. czosnkowy albo curry, można wreszcie zjeść jak placki ziemniaczane - z cukrem, choć dla niektórych to herezja.
Dynię - najlepiej jakąś słodkawą odmianę - pokroiłam w dość cienkie (kilka mm) paski. Suszyłam w uchylonym piekarniku nastawionym na 50-75 stopni z termoobiegiem. Smakują jak... suszona dynia ;-) pierwsze wrażenie może być takie sobie, ale potem niesamowicie wciągają. Jest takie jedno dziecko, które uwielbia :-)
Nie ma z nim wiele roboty. Dynię pokroić w kostkę, wrzucić do wolnowara po brzegi, zostawić na noc na LOW. Rano dodać co się chce, jest wiele opcji: jabłka, gruszki, imbir, zmiksowaną pomarańczę ze skórką albo bez, albo nic, tylko cukier w ilości według uznania. I jeszcze przez cały dzień niech się robi z uchyloną pokrywką (warto go zamieszać od czasu do czasu), wieczorem albo następnego dnia rano przełożyć do słoików, zapasteryzować (warto zrobić to porządnie, dynia lubi wybuchać) i zapasy na zimę gotowe.
Placki dyniowe
Robi się je tak jak ziemniaczane. Dynię trzeba utrzeć na tarce o grubych lub średnich oczkach. Posolić, poczekać kilka minut, aż przywiędnie, dodać kilka łyżek mąki pszennej (może być razowa) oraz ziemniaczanej. Można dodać też jajko. Smażyć, a ponoć można też beztłuszczowo piec (nie próbowałam).
Do plackowego ciasta można dodać cebuli, czosnku, różnych ziół (dynia lubi rozmaryn czy zioła prowansalskie), można też nie dodawać nic, a zrobić jakiś zdecydowany sos, np. czosnkowy albo curry, można wreszcie zjeść jak placki ziemniaczane - z cukrem, choć dla niektórych to herezja.
Dynia suszona
Dynię - najlepiej jakąś słodkawą odmianę - pokroiłam w dość cienkie (kilka mm) paski. Suszyłam w uchylonym piekarniku nastawionym na 50-75 stopni z termoobiegiem. Smakują jak... suszona dynia ;-) pierwsze wrażenie może być takie sobie, ale potem niesamowicie wciągają. Jest takie jedno dziecko, które uwielbia :-)
Dżem dyniowy z wolnowara
Nie ma z nim wiele roboty. Dynię pokroić w kostkę, wrzucić do wolnowara po brzegi, zostawić na noc na LOW. Rano dodać co się chce, jest wiele opcji: jabłka, gruszki, imbir, zmiksowaną pomarańczę ze skórką albo bez, albo nic, tylko cukier w ilości według uznania. I jeszcze przez cały dzień niech się robi z uchyloną pokrywką (warto go zamieszać od czasu do czasu), wieczorem albo następnego dnia rano przełożyć do słoików, zapasteryzować (warto zrobić to porządnie, dynia lubi wybuchać) i zapasy na zimę gotowe.
sobota, 6 października 2012
Piramida jesienna
Wiosną - jedz liście.
Latem - jedz owoce.
Jesienią - jedz korzenie.
Zimą - jedz nasiona.
Czas na (spóźnioną nieco) jesienną piramidę pokarmową.
Latem - jedz owoce.
Jesienią - jedz korzenie.
Zimą - jedz nasiona.
Czas na (spóźnioną nieco) jesienną piramidę pokarmową.
Bo oto minęła zielona wiosna z szaleństwem świeżych liści, kiedy wszystko rozwija się i wzrasta. Minęło lato pełne soczystych owoców, kiedy w przyrodzie wszystko dojrzewa. I czas na jesień - czas gromadzenia zapasów.
Jesień to czas korzeni. Nadchodzą chłody, niekorzystna pora roku, którą trzeba jakoś przetrwać. Liście i kwiaty zamierają, owoce opadają, gniją. Nie poradziłyby sobie z mrozami, śniegiem, zawieruchą, nie warto ich utrzymywać. Wszystko, co cenne, gromadzi się teraz w korzeniach. Niektóre korzenie, szczególnie u roślin dwuletnich, pełnią rolę zimowej spiżarni. Kiedy wiosną ustąpią najsilniejsze mrozy, kiedy ziemia rozmarznie nieco, będzie można uruchomić nagromadzone w poprzednim roku zapasy, wyprzedzić konkurencję w pędzie do rozkwitu i wydawania nasion, w wyścigu o światło i przestrzeń. Nie trzeba startować od zera.
Człowiek dawno zauważył jesienne roślinne spiżarnie i nauczył się z nich korzystać. Właśnie teraz jest ich najwięcej i najlepiej smakują. Pieczone ziemniaki z ogniska, marchew i pietruszka w warzywnej sałatce, seler jako konieczny składnik aromatycznej zupy, buraki w rozgrzewającym barszczu... To najpopularniejsze, a przecież do łask wraca zapomniana brukiew, ostra czarna rzodkiew czy pasternak, często ponoć sprzedawany jako pietruszka.
Wciąż w sadzie pełno owoców. Jesień zasypuje nas jabłkami i gruszkami różnych odmian, w różnych kształtach, kolorach i smakach. Niektóre z nich dojrzewają do zbioru w połowie października, a potem powinny jeszcze trochę poleżeć w piwnicy, żeby osiągnąć "dojrzałość spożywczą". Można je suszyć i przerabiać na różne sposoby. Do przymrozków w ogrodzie wiszą jeszcze ostatnie pomidory, dojrzewają ostatnie cukinie czy patisony. Ale jesień to przede wszystkim pora na dynie!
Po chwili wahania do owoców wpisałam też leśne grzyby, chociaż oczywiście to nie owoce, a... owocniki. Borowiki, podgrzybki, siniaki, maślaki, kurki, zielonki, gołąbki, rydze... i tak dalej. Kiedyś sądzono, że poza smakiem i aromatem nie mają żadnej wartości odżywczej, dziś wiadomo, że wiele zależy od gatunku, wieku czy sposobu przyrządzenia - na pewno nie brakuje w nich witamin (jakich? zależy od gatunku) oraz mikroelementów, w tym żelaza.
Idą chłody i potrzebujemy dużo więcej kalorii niż latem, kiedy w upalne dni można było najeść się niemal wyłącznie owocami. Jest już po żniwach, czas uruchomić zapasy nasion - przede wszystkim zbóż i strączkowych, które oprócz dających energię węglowodanów zawierają też całkiem sporo białka. Wybór jest ogromny (nawet jeśli uwzględnimy tylko gatunki związane od tysięcy lat z naszą częścią świata), a możliwości przygotowywania i zestawiania ze sobą niemal nieograniczone.
Jesień to czas, kiedy liście raczej opadają i więdną. Są jednak wyjątki. Zimozielony jarmuż czy brukselka, ostatnie liście szpinaku czy główki kapusty będą z nami do pierwszych silnych mrozów.
piątek, 5 października 2012
Październikowa zupa dyniowa
- Ale co właściwie można robić z dyni? - słyszę często, kiedy chwalę się ogrodniczymi osiągnięciami i w ogóle wyrażam zachwyt nad tym wspaniałym jesiennym warzywem. Wiele osób, jeśli w ogóle ma w tym temacie jakiekolwiek kulinarne skojarzenia, to jest to mleczna przecierana zupa na słodko. Hmm, może i to dobre, chociaż brzmi dość zniechęcająco. Tymczasem z dyni można zrobić... wszystko. Od zup - słodkich albo ostrych, orientalnych - korzennych albo klasycznych, przez dynię duszoną, w postaci leczo, dań jednogarnkowych, dynię pieczoną i zapiekaną, smażoną, gotowaną na parze, z różnymi sosami, dodatkami albo jako dodatek, aż po ciasta, dżemy i konfitury. Dynia to warzywo naprawdę niesamowite. Jeśli uwzględnimy różnorodność odmian, moglibyśmy codziennie robić ją na obiad i nigdy się nie znudzić. Zwłaszcza jesienią. Właśnie teraz trwa dyniowy sezon.
Na początek w takim razie coś łatwego. Zupa na pierwsze dni października.
SKŁADNIKI:
Na zdjęciu nie uwzględniono oliwy z oliwek, przypraw - soli, pieprzu, papryki czerwonej i imbiru, oraz oczywiście wody. Sypkie pomarańczowe to soczewica czerwona w połówkach, sypkie szare to quinoa, czyli komosa ryżowa, ale zamiast niej można wrzucić też garść kaszy jaglanej czy ryżu.
Przy krojeniu i obieraniu dyni zalecana jest daleko posunięta ostrożność. Pół biedy, jeśli skórka jest miękka - niestety niedawno trafiłam na twardą i o mało nie obcięłam sobie kciuka. W ogóle jest to warzywo duże, okrągłe i przez to nieporęczne - stąd zwiększona wypadkowość, zwłaszcza wśród typów niezdarnych, takich jak ja.
Wszystko kroimy w kostkę wg upodobań, na dnie garnka rozgrzewamy oliwę, wrzucamy, dusimy parę minut i dolewamy wody. Przyprawiamy, gotujemy długo na maleńkim ogniu, aż wszystkie składniki będą miękkie.
Na początek w takim razie coś łatwego. Zupa na pierwsze dni października.
SKŁADNIKI:
Na zdjęciu nie uwzględniono oliwy z oliwek, przypraw - soli, pieprzu, papryki czerwonej i imbiru, oraz oczywiście wody. Sypkie pomarańczowe to soczewica czerwona w połówkach, sypkie szare to quinoa, czyli komosa ryżowa, ale zamiast niej można wrzucić też garść kaszy jaglanej czy ryżu.
Przy krojeniu i obieraniu dyni zalecana jest daleko posunięta ostrożność. Pół biedy, jeśli skórka jest miękka - niestety niedawno trafiłam na twardą i o mało nie obcięłam sobie kciuka. W ogóle jest to warzywo duże, okrągłe i przez to nieporęczne - stąd zwiększona wypadkowość, zwłaszcza wśród typów niezdarnych, takich jak ja.
Wszystko kroimy w kostkę wg upodobań, na dnie garnka rozgrzewamy oliwę, wrzucamy, dusimy parę minut i dolewamy wody. Przyprawiamy, gotujemy długo na maleńkim ogniu, aż wszystkie składniki będą miękkie.
SMACZNEGO :-)
wtorek, 2 października 2012
Na grzyby!
Grzybów było w bród. Jak na marną porolną sośninkę, eksploatowaną przez pół wsi, jak na godzinny wypad z dzieckiem na spacer - nazbieraliśmy całkiem sporo. Pełen koszyczek, pięć gatunków - jeden borowik, czyli prawdziwek, sowy, czyli kanie, czyli czubajki, jeden siniak, czyli piaskowiec, czyli modrzak, surojadki, czyli gołąbki oraz cała zgraja podgrzybków, czyli czarnych łebków. Te ostatnie głównie drobne - czyli chyba zaczyna się wysyp.
Wchodzimy w las...
Eee tam, grzyby. Kamienie są lepsze.
Wchodzimy w las...
A tymczasem mama obskoczyła las dookoła i wróciła z pełnym koszykiem...
Dziecko padło wymęczone i śpi, zbiór czeka na stole na przebranie, posegregowanie i obróbkę :-)
sobota, 29 września 2012
Zdejmij nogę z gazu, do cholery!
Na
wielu imprezach – rodzinnych, wśród znajomych, na konferencjach,
spotkaniach, przy ognisku, przy stole – pojawia się w końcu taki
temat. Czasem tylko kilka zdań, jak kto się spieszył, jak szybko
musiał jechać. Czasem temat rozwija się, zamienia się w coś w
rodzaju licytacji. Ja jeżdżę zwykle tyle, a ja tyle. Moje autko
wyciągnie tyle, a moje tyle. Wiadomo, na terenie zabudowanym trzeba
zwolnić, ale 50 to przesada. Słucham, słucham... i czuję się
dziwnie. Włos mi się jeży na głowie. Komentuję, oponuję, aż w
końcu się zamykam, osamotniona w swoich nietypowych poglądach.
Bo
przekraczają wszyscy. Kobiety, mężczyźni, młodzi, starsi,
doświadczeni, niedoświadczeni, wykształceni, niewykształceni.
Przekracza większość. Nie tylko trochę. Jadą 80-90 na terenie
zabudowanym, 130-140 albo więcej poza. Płacą mandaty, dostają
punkty. I zapieprzają dalej.
Nie
jestem święta. Nie zawsze jadę idealnie tyle co na znaku. Zdarza
się, że jest 40, a ja pojadę nawet 50. Zdarza się, że na terenie
zabudowanym, kiedy domy są oddalone od drogi, jadę prawie 60.
Często, jeśli zabudowania już się skończyły, dodaję gazu
jeszcze przed tablicą. Na prostej drodze poza terenem zabudowanym
jadę czasem 100-110 km/h. Ale, do cholery, nie więcej.
Lubię
szybko jeździć. Na autostradzie z przyjemnością grzeję 130-140.
Więcej raczej nie, czasem przez kilka sekund przy wyprzedzaniu.
Zawsze wydawało mi się, że ci, którzy pędzą 180-200, to świry
i samobójcy. Nic bardziej błędnego. Przyznaje się do tego sporo
moich znajomych. Bo się spieszą, bo nie wyobrażają sobie tak się
wlec. Niektórzy robią to nawet na normalnych drogach. Tak, tych
polskich drogach w fatalnym stanie technicznym, z dziurami, koleinami
i wygryzionym poboczem. Bo ograniczenia prędkości są dla
niedoświadczonych kierowców. Takich, co dopiero się uczą, co nie
mają – słowo wytrych – wyczucia. Bo dobry kierowca wyczuje,
kiedy można pędzić, a kiedy trzeba zwolnić. Wyczuje też pewnie
siódmym zmysłem, kiedy z bramy wyjedzie dziecko na rowerku albo
wybiegnie pies, wyczuje w szarym świetle zmierzchu rowerzystę albo
szykującą się do wbiegnięcia na jezdnię sarnę. Nie, przecież
im się to nie zdarzy. A jednak zdarza się 40 tysięcy razy każdego
roku. A właściwie dużo więcej, bo przecież rozjechanych psów,
kotów czy lisów nikt nie liczy. To tylko wypadki, do których wezwano policję. Te najpoważniejsze.
Ograniczenia
prędkości na terenie zabudowanym nie są wzięte z sufitu. Przy 40
km/h szanse pieszego na przeżycie zderzenia wynoszą 80%. Przy 60
km/h to już zaledwie 15-20% szans na przeżycie. Przy 90 km/h szanse
są praktycznie zerowe. Nie trzeba chyba dodawać, że prędkość
zwiększa też znacznie samo prawdopodobieństwo zajścia wypadku –
znacznie wydłuża drogę hamowania. Z kolei ograniczenia na
zakrętach wynikają z tego, że zakręty często są profilowane
właśnie pod określoną prędkość. Ale przecież wszyscy to
wiedzą. A jednak dodają gazu.
Jednym
z krajów, w którym statystyki wypadków, a zwłaszcza śmiertelności
uczestników wypadków należą do najniższych w Europie, jest
Norwegia. Coś, co u nas jest normą, zachowaniem, za którą grozi
mandat wymagający zaledwie wyłuskania paru drobnych z portfela, tam
jest surowo karane. Polecam dokładne zapoznanie się z norweskim
systemem kar za przekraczanie prędkości (podano sumy w złotówkach
uwzględniające różnice zarobków). Warto zwrócić uwagę, że za
przekroczenie prędkości o 25 km/h na obszarze, gdzie ograniczenie
było do 60 km/h lub niższe (czyli na terenie zabudowanym), na kilka
miesięcy traci się prawo jazdy. Jeśli przy 40 km/h pojedziemy w
Norwegii 80 km/h, trafimy na 3 tygodnie za kratki. Trudne do
wyobrażenia, prawda? Przecież tak jeżdżą wszyscy. Na szczęście
nie wszyscy.
A u
nas? „Zamiast zwiększać prędkość naszego podróżowania
budując drogi, władza utrudnia życie i stawia kolejne setki
fotoradarów. W tej sytuacji trzeba sobie jakoś radzić. Mam
prawników w rodzinie - dostałem od nich wzorek pisma, który przy
najbliższej okazji zastosuję z wielką przyjemnością” -
napisał na swoim profilu pewien znany podróżnik, zapewne autorytet
dla wielu osób. Przekaz jest prosty. Prędkość trzeba zwiększać,
wszelkie ograniczenia to przeszkoda i narzędzie kontroli państwa,
więc trzeba to państwo jakoś oszukać. Stoi znak – zlekceważ
go. Złapał cię fotoradar – nie przyjmuj z pokorą zasłużonego
mandatu, wykręć się. I zapieprzaj dalej, przekonany/a o swoim wyczuciu i doświadczeniu. Możliwe, że kiedyś się
zdziwisz. Ale wtedy nie będzie czasu na myślenie. Nawet ułamka
sekundy.
Ulotka o skutkach nadmiernej prędkości
– statystyki, wykresy:
Norweskie kary za nadmierną prędkość:
czwartek, 27 września 2012
Jesienna zielenina
Zieleń. Świeża, jasna, prawie wiosenna. Co to?
Kiedy w ogrodzie przychodzi czas zbiorów, dobrze jest na grządkach wysiać tzw. poplon. Zabezpiecza ziemię przed erozją i ekspansją chwastów, przez zimę rozkłada się, a na wiosnę można już przekopać wzbogaconą w próchnicę glebę (bywa też, że poplon przekopuje się wraz z ziemią już jesienią). Poplon to też dobra jesienno-zimowa zielonka dla kur. Jako poplon można stosować różne rośliny - u nas to najczęściej łubin, zboża na oziminę albo... właśnie ona. Gorczyca biała.
Gorczyca należy do kapustowatych. Jest znana jako przyprawa - to właśnie nasiona gorczycy dodaje się do konserwowych ogórków, to właśnie z niej robi się musztardę (głównie z gorczycy czarnej). Ale czy tylko nasiona gorczycy są jadalne? Wcale nie! Liście również. Jest doskonałą rośliną na kiełki, ale większe rośliny można też zjadać. Na surowo - pikantne, zdecydowane w smaku, duszone jak szpinak tracą na ostrości, ale charakterystyczny smak pozostaje.
SAŁATA Z GORCZYCY I SZPINAKU
Młode liście szpinaku oraz młode rośliny gorczycy (w całości bez korzonków lub same listki) opłukać, rozdrobnić (albo i nie), skropić oliwą, dodać szczyptę soli, ew. posypać sezamem lub słonecznikiem, wymieszać. Odstawić na 15 minut, podawać do obiadu albo z grzankami.
GORCZYCA A'LA SZPINAK
Gorczycę opłukać w dużej ilości wody, wrzucić do garnka, posolić, polać oliwą, dusić 5 minut.
Nie trzeba dodawać przypraw - gorczyca sama w sobie ma dość zdecydowany smak.
Kiedy w ogrodzie przychodzi czas zbiorów, dobrze jest na grządkach wysiać tzw. poplon. Zabezpiecza ziemię przed erozją i ekspansją chwastów, przez zimę rozkłada się, a na wiosnę można już przekopać wzbogaconą w próchnicę glebę (bywa też, że poplon przekopuje się wraz z ziemią już jesienią). Poplon to też dobra jesienno-zimowa zielonka dla kur. Jako poplon można stosować różne rośliny - u nas to najczęściej łubin, zboża na oziminę albo... właśnie ona. Gorczyca biała.
Gorczyca należy do kapustowatych. Jest znana jako przyprawa - to właśnie nasiona gorczycy dodaje się do konserwowych ogórków, to właśnie z niej robi się musztardę (głównie z gorczycy czarnej). Ale czy tylko nasiona gorczycy są jadalne? Wcale nie! Liście również. Jest doskonałą rośliną na kiełki, ale większe rośliny można też zjadać. Na surowo - pikantne, zdecydowane w smaku, duszone jak szpinak tracą na ostrości, ale charakterystyczny smak pozostaje.
SAŁATA Z GORCZYCY I SZPINAKU
Młode liście szpinaku oraz młode rośliny gorczycy (w całości bez korzonków lub same listki) opłukać, rozdrobnić (albo i nie), skropić oliwą, dodać szczyptę soli, ew. posypać sezamem lub słonecznikiem, wymieszać. Odstawić na 15 minut, podawać do obiadu albo z grzankami.
GORCZYCA A'LA SZPINAK
Gorczycę opłukać w dużej ilości wody, wrzucić do garnka, posolić, polać oliwą, dusić 5 minut.
Nie trzeba dodawać przypraw - gorczyca sama w sobie ma dość zdecydowany smak.
środa, 26 września 2012
Zaszumiało jesienią...
W ogrodzie jeszcze zielone grządki...
...koza jeszcze pasie się codziennie do syta...
Dynia sprawdza, czy u sąsiada też już jesień?
Ten większy jeszcze dojrzeje przed przymrozkami, ten mniejszy już nie zdąży.
A po polach snuje się dym palonych chwastów i ziemniaczanych łętów...
...ale szopa już zapełnia się plonami.
Subskrybuj:
Posty (Atom)