sobota, 26 kwietnia 2014

Syndrom Wimbledonu

Ledwie na wiosnę trawka spod śniegu wychynie, ledwo się zazieleni, ledwo pierwszy mniszek zażółci się pod płotem, ledwo pierwsza stokrotka białą główkę wystawi do słonka... Zaczynają. Wcześnie rano, ledwo po wschodzie słońca startuje pierwsza. Po śniadaniu dołączają kolejne. Około południa słychać już zgrany chór. Milkną na krótko w porze obiadowej, aby po południu - aż do zachodu słońca - zgodnie koncertować. Solo, w duecie, na trzy, cztery głosy. W różnych konfiguracjach.

Sikory? Pokrzewki? Makolągwy? Nie, kosiarki do trawy.

Przekleństwo wiosennych i letnich dni na wsiach i przedmieściach. Najgorsze są soboty, chociaż ostatnio nawet dni powszednie nie są wolne od buczenia, brzęczenia i warczenia, zwłaszcza po południu, kiedy lud wraca z pracy. Ale praca bywa na zmiany, więc można i rano. A przecież są też emeryci, bezrobotni i ludzie wykonujący wolne zawody. Ci mogą kosić, kiedy im pasuje. 

Na przedmieściach chyba nie jest jeszcze tak tragicznie. Każdy ma ten swój mały kawałeczek wokół domu, trochę trawy wokół klombu, gdzie zmieści się stolik, krzesełka i grill. Pół godzinki i wykoszone. Ale na wsi co drugi dom to byłe gospodarstwo, pół hektara podwórka, gdzie jeszcze 20 lat temu chodziły kury, kaczki, indyki, może nawet świnie taplały się w błocie, stał traktor, kombajn, leżała brona, stos opon, kupa gnoju, dalej były grządki, rosła marchewka, pietruszka, seler, cebula, buraczki, fasola, groch. Teraz to wszystko jest wyrównane, ubite, zasiane trawą. I kosiara wyje od rana do nocy w sobotę, a w dni powszednie kiedy czas się znajdzie.

Monotonne buczenie kosiarki nie jest jednak najgorsze. Jeśli nie jeździ tuż koło głowy, tylko - powiedzmy - dwa domy dalej, można się przyzwyczaić. Ale po kosiarkach (albo równolegle, jeśli utrzymaniem trawnika zajmują się dwie osoby) wkraczają wykaszarki, czyli kosy spalinowe, i rżną to wszystko, czemu kosiarka nie dała rady, bo przyczaiło się gdzieś po kątach. Dużo głośniejsze i przede wszystkim nieregularne wycie wykaszarki zszarpie na strzępy każde nerwy. Oczywiście oprócz nerwów użytkownika, bo jak się kosi, to nie przeszkadza.

Jestem pewna, że w sobotnie przedpołudnie wszystkie te kosiarki i wykaszarki przekraczają znacząco normy hałasu. Bywa, że trzeba wrócić do domu i zamknąć szczelnie okna, żeby nie zwariować, o odpoczynku przed domem czy spokojnej pracy w ogródku nie ma mowy. Ale czy każda z osobna przekracza? Pewnie już nie. Hałas jest zanieczyszczeniem, takim samym jak zanieczyszczenia powietrza, wód, gleby. Ludzie nie doceniają wielkiego skarbu, jakim jest cisza...

Skąd to szaleństwo w narodzie? Czy to kolejny przejaw drobnomieszczańskich aspiracji przeniesionych na wieś - obok dworków-koszmarków z kolumienkami, cyprysików i dmuchanych basenów? Czy każdy chce się poczuć jak angielska królowa (chociaż w ogrodach królowej buczące kosiarki są zabronione, pielęgnować zieleń można tylko mechanicznie)? Czy każdy chce mieć pod domem korty Wimbledonu albo murawę stadionu narodowego? Czy może - bo i taką teorię spotkałam - to problem ludności wiejskiej, prościej mówiąc - chłopstwa, które do tej pory całymi dniami karmiło te wszystkie kury, indyki, króliki, plewiło ogródki, a teraz tego już nie ma, a robić coś kole chałupy trzeba - więc do kosiarek? A może po prostu każdy chce mieć lepiej niż sąsiad? Sąsiad kosi co dwa tygodnie, to ja będę co tydzień. Sąsiad kosi co tydzień, to ja będę dwa razy w tygodniu. Sąsiad ma wypasioną kosę, to ja kupię większą, jego trawa ma 5 cm, to moja będzie miała 3 cm...

A gdyby tak nie kosić? 

...o tym następnym razem... :-)

niedziela, 20 kwietnia 2014

Gleba w permakulturze

Już jakiś czas temu zapowiadałam, że napiszę o prowadzeniu ogrodu zgodnie z zasadami permakultury. W naszym ogrodzie zaczęliśmy eksperymenty z permakulturą w połowie zeszłego roku, ten sezon jest pierwszym, kiedy zaczynamy od początku. Nie mamy możliwości zaprojektowania wszystkiego od zera, wykorzystujemy dostępną nam przestrzeń, powoli przekształcamy, eksperymentujemy, porównujemy. 

O permakulturze można poczytać dużo (np. w Wikipedii), ale brzmi to wszystko dość tajemniczo. O co w tym chodzi? Mówiąc w największym skrócie - o zastosowanie praw ekologii w życiu i uprawie ogrodu. O traktowanie swojego otoczenia, podwórka, ogrodu jako ekosystemu, którego jesteśmy częścią, ale w którym działają takie mechanizmy jak na łące czy w lesie. O wykorzystanie wiedzy ekologicznej, a także wiedzy z dziedziny zoologii, botaniki, gleboznawstwa itp. w planowaniu przestrzeni, uprawie warzyw, kwiatów, owoców, ziół. 

Na początek napiszę o glebie. 

W "tradycyjnym" ogrodnictwie czy rolnictwie glebę traktuje się właściwie niemal wyłącznie jako podłoże o określonych właściwościach fizycznych i chemicznych. Ma określoną wilgotność, pH, strukturę itp. Żyją w niej różne organizmy, niektóre uznawane za pożyteczne (dżdżownice), sporo "szkodników", ale wszystkie one są w pewnym sensie dodatkiem do gleby, czasem tolerowanym, ale właściwie zbędnym. Glebę trzeba orać, przekopywać, spulchniać, natleniać, podlewać, nawozić - czy to naturalnie, czy sztucznie, wyrywać chwasty, a czasem pryskać herbicydem. Oczywiście nie każdy ogrodnik, który kopie każdego roku ogród i zakłada "normalne" grządki, od razu polewa go litrami "chemii", ale jak patrzę na moich sąsiadów, to jednak dość częsta przypadłość.

W permakulturze gleba to przede wszystkim ekosystem. Oznacza to, że oprócz właściwości fizycznych i chemicznych pod uwagę bierze się też aspekt biologiczny. Gleba w ogrodzie ma sprzyjać nie tylko naszym uprawom, ale również jak największej różnorodności gatunków organizmów - bakterii, grzybów, bezkręgowców. Dlaczego jak największa różnorodność? Im więcej gatunków, tym stabilniejszy ekosystem. Im stabilniejszy ekosystem, tym większa równowaga, tym mniejsza szansa, że któryś z gatunków nadmiernie się rozmnoży. Przy dużej liczbie gatunków łańcuchy pokarmowe splatają się i przenikają, każdy roślinożerca ma swojego drapieżnika, różne gatunki konkurują ze sobą, na różne sposoby przekształcając dostępną przestrzeń. To one spulchniają glebę, nawożą ją, rozkładając szczątki roślin na proste, dostępne dla korzeni substancje, to one ograniczają nawzajem swoją liczebność przez konkurencję czy drapieżnictwo. A to tylko początek listy zasług. Czasem też coś zjedzą, na co my też mamy ochotę. To konieczne koszty.

Co zrobić, żeby ekosystem glebowy dobrze funkcjonował? Przede wszystkim chronić to, co w niej jest. Organizmy glebowe lubią dużą wilgotność (ale nie zbyt dużą, pod wodą zwykle się duszą), więc nie można dopuszczać ani do przesuszenia, ani do nadmiernego zalania. Im większa różnorodność mikrosiedlisk, tym większa różnorodność gatunków. W permakulturze najważniejsze elementy ochrony gleby to ściółkowanie oraz stałe grządki, bez przekopywania (zwłaszcza głębokiego) lub rzadko przekopywane, bez przewracania całej gleby do góry nogami, za to z grubą warstwą różnorodnej, luźnej, wilgotnej próchnicy.

Tak wygląda standardowa wiosenna grządka ziemniaków:


Tak uprawiali ziemniaki nasi dziadkowie, rodzice, tak uprawia nadal większość rolników. Nie mówię, że to jest złe i trzeba z tego zaraz zrezygnować, ale można się zastanowić, można też poszukać opcji pośrednich, jeśli nie odpowiadają nam skrajne. Sama przez lata patrzyłam na taki normalny ogród i coś mi w nim nie pasowało. Najpierw ziemię się przekopuje. Czasem wiosną, ale czasem już jesienią - czarne, nagie skiby przez kilka miesięcy czekają na uprawę, smaga je wiatr, rozsadza mróz, wypłukuje woda. Potem kopie się czasem jeszcze raz albo tylko wzrusza motyką, grabi, a potem sadzi się ziemniaki - kopie doły, wrzuca do nich ziemniaki, zasypuje i jeszcze usypuje kopczyki. Potem wyrastają chwasty, więc się pieli, wyrywa, a kiedy ziemniaki podrosną - okopuje. Potem ziemniaki trzeba wykopać, a po wszystkim znów przekopać albo przeorać. Cały czas dręczy się tę nieszczęsną ziemię, przewraca, porusza, ziemia wysycha, eroduje, coraz mniej w niej składników odżywczych, które zabiera woda i wiatr. I coraz mniej organizmów glebowych, które takiego ciągłego przewracania mogą mieć po prostu dość. 

W permakulturze grządka ziemniaków może wyglądać tak...


...albo inaczej, są różne opcje - wieże, pryzmy, presaki słomy, ale wszystko bez przekopywania, okopywania i rozkopywania. Jest to po prostu niezbyt wysoka góra biomasy - liści jeszcze z jesieni, słomy, siana, gałązek, resztek z wiosennych porządków - narzucona na niegdyś tradycyjną grządkę, a pod nią powtykane są ziemniaki-sadzeniaki. Jak ziemniaki urosną, zamiast okopywać, będę dosypywać kolejne warstwy ściółki - co akurat będzie, na przykład zwiędniętej trawy z kosiarki, resztek ściółki z koziarni itp. W ściółce, powoli zamieniającej się w próchnicę, żyje niezliczona ilość organizmów glebowych. Utrzymuje ona wilgotność i uwalnia - we współpracy z organizmami - składniki odżywcze. Jakie będą plony, przekonamy się za kilka miesięcy, ale na całym świecie z powodzeniem uprawia się ziemniaki w taki sposób - z poszanowaniem gleby, utrzymując jej wilgotność i różnorodność.

c.d.n.

wtorek, 15 kwietnia 2014

Zielona tarta stokrotkowa

Dawno nie było nic kulinarnego, ale dziś mam się czym pochwalić. Efekt nie tylko piękny, ale i smaczny - no i oczywiście z wykorzystaniem dzikiego zielska z sadu i podwórka.

Czy nie jest urocza? :-) Wygląda jak wiosenna łąka. I skład ma też mniej więcej łąkowy.


Jak zrobić kruche ciasto na tartę, nie będę pisać, bo już wielu przede mną pisało, np. tutaj albo tutaj, chociaż ja nigdy nie robię w malakserze, tylko szybko zagniatam ręcznie, a zamiast dwóch żółtek daję jedno całe jajko. Do ciasta pod tartę stokrotkową dodałam dodatkowo łyżeczkę czarnego pieprzu, no i było go sporo - z 500 g mąki. Oczywiście brzegi wydawały mi się za wysokie, więc obcięłam, po podpieczeniu zrobiły się dużo niższe, przez co nadzienie jak zwykle trochę wylazło, no ale cóż - nauka na błędach.

Do nadzienia potrzebne jest kilka garści świeżego zielska - u mnie była to głównie młodziutka pokrzywa i podagrycznik, trochę bluszczyka kurdybanka, dzikiej marchwi, oregano, komosy i kwiatów mniszka (myślę, że może być też szpinak, natka marchewki, liście rzodkiewki...). Po umyciu zielsko wrzuciłam do garnka, polałam trochę oliwą i delikatnie poddusiłam. Następnie wlałam szklankę śmietany, zmiksowałam (można nie miksować, tylko zostawić zielsko całe - też będzie ciekawie), dodałam soli, pieprzu, kminu, kminku, trzy całe jajka, całość delikatnie podgrzałam mieszając, po czym wylałam na podpieczony spód od tarty. Piekłam jakieś 40 minut w 180 stopniach.

Stokrotki ułożyłam ok. 10 minut przed końcem pieczenia, dzięki temu nie spaliły się.


Życzę miłych wiosennych wrażeń :-)

czwartek, 10 kwietnia 2014

Życie bez chemii 2, czyli mój chemiczny arsenał

A oto mój domowy arsenał chemiczny:

soda oczyszczona (NaHCO3, wodorowęglan sodu) - substancja o wszechstronnym zastosowaniu, kupuję od razu w pięciokilogramowych opakowaniach, tego używam najwięcej. Bezpieczna, nietoksyczna, można ją dodawać też do jedzenia (na przykład do pieczenia ciasta, do naleśników, omletów, do gotowania strączkowych, zwłaszcza ciecierzycy). Poza tym używam do mycia włosów, do czyszczenia powierzchni kuchennych i łazienkowych (wanna, umywalka, zlew, kuchenka), czasem do prania, czasem do zmywarki. Wstawiam sodę na pokrywce do lodówki, żeby pochłaniała zapachy. To chyba najważniejsze zastosowania.

kwas cytrynowy (HOOC-CH2-C(OH)(COOH)-CH2-COOH) - spożywczy, ale drażniący i raczej do używania w rękawiczkach. Substancja o wielu zastosowaniach, szczególnie że nie przepadam za octem (zapach), więc to podstawowy kwas w domu. Do usuwania kamienia, szczególnie z czajnika, pralki (kilka łyżek kwasku i puste pranie na 95 st), armatury, do czyszczenia umywalki i toalety, do prania (razem z mydłem i sodą oczyszczoną lub kalcynowaną, szczególnie do prania białych rzeczy). Do udrożniania odpływów - razem z sodą oczyszczoną, zwykle pomaga i nie trzeba sypać agresywnej sody kaustycznej.

soda kalcynowana (Na2CO3, węglan sodu, soda lekka, soda piorąca) - mocniejsza koleżanka sody oczyszczonej, oczywiście już absolutnie nie do jedzenia czy celów kosmetycznych, bo drażniąca - używać w rękawiczkach. Do pralki wsypuję sodę kalcynowaną z szarym mydłem (a właściwie białym wielbłądem). Wsypuję też do zmywarki. Na razie dopiero zaczynam przygodę z tą substancją.

soda kaustyczna (NaOH, wodorotlenek sodu, zasada sodowa) - jeden z tych środków, które trzeba trzymać dobrze schowane, żrąca i chyba najbardziej niebezpieczna ze wszystkiego co trzymam w domu. Używamy rzadko i w minimalnych ilościach, gdy np. zatka się odpływ wanny czy zlewu i łagodniejsze sposoby zawiodą. Jest to główny składnik tzw. "kreta" do udrożniania rur, tyle że w stanie czystym, bez tajemnicznych dodatków.

nadwęglan sodu (Na2CO3•1,5H2O2), czyli węglan sodu z wodą utlenioną - nie kupuję, ale kiedyś wygrałam w jakimś konkursie na FB jako ekologiczny tlenowy wybielacz do prania. Rzeczywiście ładnie wybiela.

woda (H20, tlenek wodoru, oksydan) - to nie żart ;-) Woda doskonale nadaje się nie tylko do czyszczenia, mycia, prania, zmywania, ale też np. do dezynfekcji. Wystarczy ją zagotować! Po wyszorowaniu zlewu czy wanny sodą polewam je wrzącą wodą z czajnika, to samo można zrobić w toalecie. Zamiast domestosa. Proste, genialne. Niepopularne, bo wrzątku nie da się sprzedać. Chyba że zimny :-P Zmywarka też obywa się bez żadnych środków, jeśli zmywamy po prostu w gorącej wodzie (70 st). Zużywa wtedy więcej prądu - ale coś za coś.

Poza tym używam  kilku soli, głównie w celach spożywczych i kosmetycznych - też zamawiam w sklepach chemicznych na allegro:

siarczan magnezu (MgSO4), chlorek magnezu (MgCl2) - do suplementowania magnezu, głównie jako dodatek do kąpieli (magnez dobrze się wchłania przez skórę). Chlorku magnezu dodaję też do soli kuchennej, ale niedużo (ok. 1 łyżkę na kg), bo jest bardzo higroskopijny (chłonący wodę) i sól robi się "tłusta", zbryla się. Przy tej ilości raczej nie zmienia smaku.

chlorek potasu (KCl) - do soli kuchennej (np. w stosunku 1 część KCl do 3 części NaCl), czyli zastąpienie części sodu w diecie potasem. Kiedyś kupowałam w sklepie sól niskosodową, gdzie część chlorku sodu zastąpiona była chlorkiem potasu (Magdisol), teraz robię sama.

jodek potasu (KJ) - odrobina do soli kuchennej

chlorek wapnia (CaCl2) - przy robieniu serów.

To chyba najważniejsze, jeśli coś jeszcze pojawi się w arsenale - będę pisać.

sobota, 5 kwietnia 2014

Życie bez chemii?

Ktoś gdzieś napisał, że na moim blogu można poczytać, jak żyć bez chemii. W domyśle - sprzątać, jeść i myć się.

Otóż nieprawda. Nie da się żyć bez chemii. Używam całej masy chemii.

Słowo "chemia", podobnie jak "ekologia" i jeszcze kilka innych, nabawiło się różnych znaczeń. Oczywiście chemia to nauka badająca substancje, ich właściwości i przemiany. Upraszczając, można powiedzieć, że chemia to substancje chemiczne, czyli przedmiot badań chemii. Z substancji chemicznych składa się wszystko. Pies, dom, samochód, marchewka, proszek do prania. Marchewka ma z pewnością w składzie więcej substancji chemicznych niż proszek.

A jednak takiej marchewkowej chemii się nie boimy. I słusznie. Została przebadana w długoterminowych badaniach, trwających miliony lat, na ogromnej próbie organizmów, w tym ludzi - w przeciwieństwie do laurosarkozynianu sodu. Takiej chemii używam codziennie do jedzenia, mycia, sprzątania - cytryny, tymianku, oliwy, wody, pomidorów, ryżu. To wszystko chemia. 

Poza tym używam też "chemii" w tym drugim, potocznym znaczeniu - otrzymywanych (zazwyczaj) sztucznie substancji, dziwnych proszków czy płynów, które po zmieszaniu w probówce syczą, zmieniają kolor, a może nawet wybuchają. Moją "chemię" kupuję w internetowym sklepie chemicznym. Mój chemiczny arsenał wygląda bardzo groźnie:


Czym różni się od "chemii" ze sklepowych półek w kolorowych, budzących zaufanie butelkach?


Po pierwsze - wiem, co w niej jest. Wiem, co kupiłam i jest to dokładnie napisane na opakowaniu, nie tylko nazwa i wzór chemiczny, ale też czystość, masa cząsteczkowa i różne inne przydatne parametry. O ile kosmetyki mają podany skład (choć czasem zajmuje pół etykiety, a nazwy nic nikomu nie mówią i nie mieszczą się w jednej linijce), to tzw. środki czystości, płyny do mycia kibla, naczyń, podłóg, mleczka, żele, proszki, również te mające potencjalny kontakt z żywnością - tabletki do zmywarek itp. nie mają żadnej informacji, co zawierają. Czasem można znaleźć enigmatyczną informację o niejonowych czy jonowych środkach powierzchniowo czynnych, ale to tylko jeden ze składników i nie do końca wiadomo, jaki. A to jednak ma znaczenie. 

Po drugie - znam właściwości tych substancji. Nie wszystkie są łagodne, nie wszystkie można dodać do dziecięcej zupki (choć niektóre jak najbardziej). Ale wiem, które można nasypać trzylatkowi na ściereczkę, kiedy chce czyścić umywalkę, a które trzeba zamknąć w wysoko zawieszonej szafce. Z którymi lepiej obchodzić się w rękawiczkach, a których mogę użyć zarówno do mycia kibla, jak i do spulchniania omleta czy mycia włosów.

Po trzecie - są to proste substancje, których wzór chemiczny jestem w stanie zapisać. Najbardziej skomplikowany jest chyba kwas cytrynowy. Oczywiście, prostota substancji nie świadczy o jej nietoksyczności, cyjanek potasu składa się z trzech atomów, ale na szczęście w moim arsenale nie ma cyjanku - wiem, co trzymam w szafce. Ale jestem w stanie ogarnąć umysłem reakcję chemiczną sody z octem, nie mam natomiast pojęcia, jak działają rozgałęzione alkilobenzosulfoniany czy alkohole etoksylowane, z czym bezpiecznie reagują, a z czym nie do końca, co się wtedy wytwarza i dlaczego lepiej tego nie wdychać. I jakoś nie do końca wierzę producentom, że ogarniają to w stu procentach. 

I wreszcie po czwarte - wybieram substancje w pełni rozkładające się, często nawet bez udziału organizmów żywych, bezpieczne dla środowiska. Oczywiście wszystko zależy od stężenia... ale chyba nie istnieje substancja bezpieczna niezależnie od stężenia. W każdym razie używam ich w ilościach, które nie zatruwają wychodzących ode mnie ścieków. 

W drugiej części napiszę, co składa się na mój chemiczny arsenał, jakie ma właściwości i do czego używam.