środa, 27 czerwca 2012

Łąkowa medytacja


zabieganym przyrodnikom

Idę przez skoszoną łąkę, siano już wyschło, ale jeszcze leży niezebrane. Wracam z powierzchni wyznaczonej do monitoringu. Do samochodu kilkaset metrów – tyle trzeba było przejść piechotą, dalej nie dało się już wjechać. Cenne kilkaset metrów, ważne kilka minut, wyrwane z codziennego pośpiechu...

Idę – nogi mnie niosą. Idę po ZIEMI. Po powierzchni planety. Pod stopami chrzęści świeże siano i sterczące ostro krótkie źdźbła, skoszona łąka ugina się lekko, szeleści. Słychać pierwsze prostoskrzydłe. Niżej jest gleba, ciemna, wilgotna, murszowa, może z warstewkami osadów rzecznych, królestwo drobnych stworzeń, bakterii, grzybów, plątanina korzeni... Ziemia. Niżej piasek, niżej – skały, różne, poprzecinane żyłkami wody i minerałów. Całe kilometry skał, coraz cieplej i cieplej, aż do rozpalonego wnętrza... Pode mną płoną kamienie. Kiedy zamknę oczy, widzę okrągłą planetę, idę po jej zakrzywionej powierzchni. Mała kropla skały w bezmiarze kosmosu, a ja depczę po niej krok za krokiem. Przyciąga mnie, ukorzenia, wiąże.



Tuż obok płynie WODA. To Barycz. Tutaj nie meandruje, ujęta w sztywne ramy wyprostowanego kanału, zbierająca wodę z setek drobnych rowów. Jeden z nich właśnie przeskakuję. Woda płynie pode mną, w glebowych kapilarach, sączy się, przepływa. Jest w powietrzu, wdycham ją i wydycham, obłoczki niewidzialnej pary. Krąży we mnie – w żyłach, w nerkach, w jelitach, krąży we wszystkim - w pasikonikach, ptakach, w drzewach, trawach, w bakteriach. Buduje chmury nad głową, ciemne, spiętrzone, zapowiadające deszcz. Chlupie w bucie.


Dookoła – POWIETRZE. Wiatr podwiewa, unosi źdźbła siana, przywiewa zapach mułu, kumaryny, kwitnących lip, obornika, deszczu. Wypełnia moje płuca, krąży we krwi. Oddycham. Wszystko dookoła oddycha. Przelatujące ptaki, owady w trawie, gryzonie... oddychają też rośliny, grzyby, bakterie w glebie. Powietrze – azot, tlen, dwutlenek węgla – przenika wszystko, jest wszędzie dookoła. Wilgotne, chłodne, pachnące tym wszystkim, czego dotyka. Przez krótką chwilę, kiedy przechodzę łąką, pachnie również mną, moim potem, płynem na komary, papierem, plastikiem, spalinami, psem, którego zapach pozostał na spodniach.

W każdej komórce mojego ciała płonie OGIEŃ. Płonie w każdej komórce ciała żywych, zielonych roślin, w ich korzeniach i kwiatach, w owadach, ptakach, w każdej komórce ciała sarny, która spojrzała na mnie wielkimi oczami i kilkoma susami skryła się w lesie. W mitochondriach w obecności tlenu płonie paliwo – w moim przypadku, no cóż, słone paluszki i sok Kubuś – i zamienia się w energię, niezbędną do życia. Płoniemy, więc żyjemy. W skoszonym sianie nie ma już iskry życia. Nie ma jej w szczątkach roślin i zwierząt opadających na dno rzeki. One już są tylko paliwem dla innych.



I oto już most, droga, a na niej mój wierny wehikuł. W jego brzuchu za chwilę zapłoną płynne lasy tropikalne sprzed milionów lat – i uniesie mnie dalej, na następną łąkę...  

wtorek, 26 czerwca 2012

Jaka jest przyczyna wypadków?


Kilka dni temu na portalu wyborcza.pl Janusz Osadziński, chirurg i lekarz pracujący na oddziale ratunkowym warszawskiego szpitala napisał tekst o tym, kto jego zdaniem i według prowadzonych przez niego szpitalnych statystyk jest „drogowym mordercą”, czyli głównym sprawcą wypadków. Zdaniem lekarza nie jest to stereotypowy młodzieniec pędzący czarnym BMW z ciemnymi szybami ani szalony motocyklista, a raczej kobieta w wieku 30-40 lat w dobrym, służbowym aucie, jadąca spokojnie przez miasto. Pisze, że „głównymi przyczynami wypadków w Polsce nie są szybkość, brawura, alkohol, dziurawe drogi, kiepskie samochody. Głównymi przyczynami są: bezmyślność, skrajna głupota, kretynizm, debilstwo, idiotyzm i durnota kierujących samochodami osobowymi.

Na tekst zareagowało wielu internautów, ja sama udostępniłam go na FB, przyznam że trochę mnie zszokował – sama jestem kobietą w tym przedziale wiekowym... Zauważono jednak również, że policyjne statystyki mówią zupełnie co innego – kobiety powodują stosunkowo niewiele wypadków, a tekst trąci szowinizmem. „Moim zdaniem najbardziej prawdopodobna jest następująca diagnoza: pan doktor cierpi na przewlekły zespół efektu potwierdzania wywołany przez ostrą mizoginię. Pan doktor najwyraźniej ma ugruntowany pogląd na temat kobiet za kierownicą - i sądząc po reakcji na jego tekst, ten pogląd podziela wielu Polaków.” - napisał(a) blogdebart.

Ostatnio trochę więcej jeżdżę samochodem, dziś zrobiłam 200 km przeplatając trasę pracą na łąkach, a że kilka dni temu zaliczyłam pierwszą w życiu stłuczkę, sporo myślałam na ten temat – skąd się biorą wypadki? Znam statystyki – ale wydaje mi się, że one nie mówią wszystkiego. Alkohol to przyczyna stosunkowo niewielkiego odsetka zdarzeń drogowych. Tak samo niesprawne pojazdy, dziurawe drogi, szaleńcza prędkość, fatalne warunki drogowe. Większość wypadków zdarza się w sytuacjach... normalnych, w biały dzień, na łatwym odcinku drogi, przy dobrej pogodzie... Ktoś nagle zjeżdża na przeciwległy pas, prosto pod pędzącego tira. Ktoś uderza pieszego na pasach, skręcając w prawo. Ktoś ląduje w rowie. Ktoś wyjeżdża z podporządkowanej mimo czytelnych oznakowań. Prawdziwej przyczyny nie ma w statystykach.

Chyba większość moich znajomych i krewnych miała w życiu przynajmniej jedną stłuczkę lub poważniejszy wypadek. Przejrzałam je wszystkie w głowie. Jaka była ich przyczyna? Nie brawura, nie alkohol, nie niesprawne auto, nie dziurawa droga, nie nieznajomość przepisów. Właściwie w żadnym przypadku.

Było to zmęczenie i stres, a także wynikające z nich: senność, rozkojarzenie i pośpiech.Wpadali do rowu po kilkunastu godzinach bez przerwy za kierownicą, wyjeżdżali z podporządkowanej, bo zawiodła koncentracja, tracili czujność przy wyprzedzaniu, nie zauważali pieszego, wracając do domu po kilku dniach jeżdżenia i pracy.  

Wstajesz o czwartej, wyjeżdżasz o piątej, żeby zdążyć na spotkanie o dziewiątej. Już tak późno? O rany, gazu! Albo - pośpiech do pracy, szef znowu się wścieknie. Jutro jedzie pan w delegację, tylko w piątek rano chcę pana widzieć w biurze. Tylko niech się pani nie spóźni, klient nie będzie czekał! Trzeba coś zjeść, poziom cukru spada jeszcze szybciej niż poziom paliwa w baku, ale to jeszcze tylko 100 km, a na miejscu dadzą chyba jakiś obiad... Chce mi się spać, oczy się zamykają, ale za godzinę, może półtorej będę w domu, wyśpię się we własnym łóżku, szkoda czasu na postój... Prześpisz się? Nie, dzięki, pojadę już dzisiaj, rodzina czeka, wypiję teraz kawę i rano będę na miejscu...

To nie jest margines, to nie jest tylko sektor transportu i jeszcze kilka grup, które kiedyś podróżowały więcej niż inni. Obecnie jeżdżenie w kółko, bez przerwy, setkami kilometrów, bez odpoczynku – to codzienność dla wielu osób... Setki, tysiące, dziesiątki tysięcy zestresowanych, niewyspanych, spieszących się kierowców... Jeszcze 10-15 lat temu praca przyrodnika polegała na tym, że grupa osób jechała w jakieś cenne miejsce, rozbijała namioty albo znajdowała inny nocleg i zajmowała się danym obiektem przez tydzień. Albo jechało się pociągiem do miejscowości A i przechodziło lub przejeżdżało rowerem kilkanaście-kilkadziesiąt kilometrów – i na końcu trasy wsiadało w kolejny pociąg. Dziś w ogólnopolskich czy międzynarodowych projektach trzeba np. zmonitorować łąki albo torfowiska oddalone od siebie o kilkadziesiąt kilometrów, na każdym obiekcie spędzając pół godziny i pędząc do następnego – i to jest norma...

Stresu nie da się zmierzyć w promilach, zmęczenia nie da się łatwo ująć w statystykach. A jednak moim zdaniem to są właśnie przyczyny wypadków – prawdopodobnie istotniejsze niż alkohol czy brawura młodzieńców w beemkach. Nie ma o tym nic na kursie prawa jazdy. Nikt o tym nie wspomina. Może jakaś akcja społeczna? Nie spałeś – nie jedź. Odpuść. Zatrzymaj się. Ale jak się zatrzymać, jak cały świat popędza, pogania, każe gnać, bo kto stoi w miejscu, ten zostaje z tyłu, więc trzeba jechać, pędzić przed siebie, chociaż powieki opadają, a ręce ledwo trzymają kierownicę?

Chyba trzeba zmienić ten świat, bo całkiem oszalał...

czwartek, 21 czerwca 2012

Dla siebie!

Tak, znowu byłam w radiu, w „Rozmowach po zachodzie” w radiu Merkury. Rozmawiałyśmy z Iloną Szwajcer o lecie, jedzeniu, ale przede wszystkim o czymś, co nazywa się teraz modnie ekomacierzyństwem, ekorodzicielstwem, trochę też o rodzicielstwie bliskości i slow parenting, bo rzeczy te często blisko siebie leżą.

Prawie na końcu padło ważne pytanie, które jednak zawisło jakoś bez odpowiedzi, dzwonił słuchacz, kończył się program... a właściwie po co to wszystko? Po co te ekologiczne warzywa, życie w zgodzie z naturą, po co ekomamy piorą w orzechach czy gotują domowe zupki, po co szyją wielorazowe pieluchy? Po co wstawać rano i karmić kury na własne, domowe jajka, po co pielić ogródek albo stać w kolejce na ekologicznym targu? Po co nosić dziecko w chuście, po co karmić piersią? Dla dziecka, żeby było zdrowe i szczęśliwe? To jest celem – szczęście dziecka?

Też. To też. Ale przede wszystkim DLA SIEBIE.

Ekomamo, jeśli robisz to wszystko tylko dla dziecka, jeśli poświęcasz się i cierpisz, piorąc pieluchy w orzechach, a tak naprawdę marzysz o wygodnych pampersach, które ciepniesz w kosz nie zastanawiając się, jak zmyć tę cholerną kupę, jeśli męczysz się i wzdychasz, rozpracowując chustowe wiązania, jeśli płaczesz nad laktatorem i łzami solisz ekologiczną zupkę, a przecież sól niewskazana - odpuść sobie.

Dziecku naprawdę nic nie będzie, jeśli czasem po prostu zje zupkę ze słoiczka albo – o zgrozo – wypije mleko modyfikowane. Nasi rodzice karmili nas od pierwszego miesiąca życia mieszanką zwykłego mleka w proszku, cukru i wody. W drugim miesiącu dodawali do tego łyżeczkę białej mąki. Pupa też mu nie odpadnie, jeśli zawinie się ją w najbardziej chemiczny pampers czy posmaruje raz czy drugi kremem z parabenami, a nie olejem migdałowym. Zdecydowana większość dzieci właśnie tak jest chowana i żyje. Owszem, mają alergie, krosty, kolki, ale ekomacierzyństwo nie gwarantuje braku tych atrakcji.

Panowie dzwoniący do radia oburzali się obrazkiem europosłanki głosującej na sali parlamentu z maleństwem w chuście. Że to już przesada. Że bez komentarza. Że przecież najważniejsze, najnajnajważniejsze jest dobro dziecka, a nie zachcianki i lansowanie się mamuśki. Zaraz, zaraz, przecież ta pani pracuje w europarlamencie, jest posłanką, głosując wykonuje bardzo poważną pracę! Głosowanie w parlamencie to jest lansowanie się? Jeśli chce i może łączyć ją z opieką nad dzieckiem, dlaczego miałaby z niej rezygnować? Tak, dziecko jest ważne, ale dokładnie tak samo ważna jest matka, jej plany, ambicje, pragnienia, potrzeby. Ojciec zresztą też. Ważne są też ich zobowiązania wobec innych, wobec rodziny, społeczności, świata. Pewnie, dziecko jest małe, słabe, bezbronne, zależne od nas i dlatego jego potrzeby muszą być zaspokojone w pierwszej kolejności. Ale jeśli zaspokojenie tych potrzeb można w prosty sposób połączyć z zaspokojeniem potrzeb innych, to po co się katować i na siłę to rozdzielać?

Nigdy nie będziesz ekomamą czy ekotatą, jeśli nie będziesz eko również poza macierzyństwem, jeśli nie będzie to wynikało z tego, kim jesteś – nie jako rodzic, ale jako człowiek; z tego, jak widzisz swoje miejsce na Ziemi, swoją rolę w przyrodzie i w społeczeństwie. Świadome rodzicielstwo, wychowywanie dziecka blisko przyrody, ograniczenie zanieczyszczenia środowiska związanego z rodzicielstwem, troska o zdrowie – to jedna z dróg w ekologicznym życiu, a właściwie tylko część drogi, bo nie jesteśmy tylko rodzicami. Ekologia to nauka o tym, że wszystko jest połączone, nauka o pewnej harmonii, o układance, w której ważny jest każdy element. Jeśli taka a nie inna droga rodzicielstwa nie dopełnia twojej ścieżki jako człowieka, będziesz się męczyć i nie będzie to miało nic wspólnego z ekologią. Jeśli jednak wpisuje się w to, kim chcesz być, jak chcesz żyć, w czym się realizujesz, w czym znajdujesz swoją wartość – wtedy będziesz to wszystko robić dla siebie. Bo jesteś tak samo ważna, jesteś tak samo ważny...

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Sielski poranek ;-)


Mama mama mama... - budzi mnie radosny, choć dość natrętny głosik i nagle łup! - obrywam książeczką w skroń. Akurat tą najcięższą, o owieczce. Potem chwila spokoju i charakterystyczne tup tup tup tup – to posiadacz głosiku biegnie do kuchni. Zrywam się, biegnę na oślep i łapię dzbanek z wodą akurat w połowie drogi do dziecięcej głowy, na której jednak zatrzymałby się tylko na chwilę, nieuchronnie dążąc do kafelków na podłodze.

Pić. Szykuję mleko, po czym zostawiam dziecię z kolejną półprzytomną ofiarą książeczki o owieczce (dada dada dada), biorę garnek z ugotowanymi poprzedniego dnia ziemniakami, obierkami itp. dla kur, kankę na mleko, garnuszek do dojenia, słoik z ciepłą wodą do umycia koziego cycka i ruszam do boju. Wika, kudłata szara przedstawicielka psiego rodu, oczywiście ze mną.

Połowa kur wylatuje przez okno, jak tylko je otwieram. Zielononóżki latają jak wróble, dlatego nad wybiegiem musieliśmy zamontować siatkę – inaczej minimalne spóźnienie się z żarciem powodowało, że „nieloty” przefruwały dwumetrową siatkę i same organizowały sobie kolację w naszym ogrodzie. Bywało, że usadzały się do snu na rynnie od garażu. Reszta cierpliwie czeka, aż otworzę lufcik. Dostają ugotowane resztki z ziemniakami, trochę ziarna, zielonego nazrywam im później.  



Pi pi pi pi pi – dobiega zza drugich drzwi. Aha, kurczaki. Są już całkiem duże i zaczęły wychodzić na dwór. Nie byliśmy pewni, czy stare kury nie będą ich atakować, w końcu to takie przerośnięte myszy na razie, więc wygrodziliśmy im kawałek wybiegu. Dzisiaj jednak trzy ciekawskie maluchy znalazły błąd w systemie grodzeń i sprawdziły eksperymentalnie, że stare kury niespecjalnie się nimi przejmują. Poczekamy jeszcze trochę i połączymy stada – dodatkowy wybieg dla kurczaków, dodatkowe siatki, furtki, bramki powodują, że poruszanie się w tym wszystkim jest dość niewygodne. Ciągle zapomina się czegoś, co zostało akurat za siatką, za bramką, za tymi albo tamtymi drzwiami, które akurat jak na złość są zamknięte od niewłaściwej strony.

Wreszcie czas na kozę. Dostaje solidną wiązkę siana, żeby miała zajęcie, po czym doskonalę się w dojeniu. Idzie mi coraz lepiej. Początkowo męczyłam się – a koza jeszcze bardziej – ponad godzinę! Teraz, po kilku dniach, trwa to 20 minut, a to i tak długo. Dojdę jeszcze do perfekcji ;-)



Ostatnie krople spadają do garnuszka. Teraz koza Beata wędruje na pastwisko. Nie może tam chodzić luzem, marnie wyglądałyby młode drzewka w sadzie czy nasz ogród – pasie się przypięta do palika. Nieszczególnie jej się podoba samotne siedzenie w sadzie, przyzwyczajona jest do dużego stada, no ale cóż – musi na razie przywyknąć.

I koniec. Zerkam jeszcze, czy całe towarzystwo ma wodę, rzucam kurom i kurczakom zielone, jeśli przygotowałam wieczorem – i już. Do domu, przecedzić mleko, zjeść śniadanie...



I do pracy ;-)

piątek, 15 czerwca 2012

Beata

Zaległości w pisaniu ogromne, no ale cóż - sezon, mnóstwo pracy i jakby tego było mało - nowe obowiązki, problemy i duże emocje :-)
Przedstawiam Państwu kozę Beatę, naszą nową domowniczkę :-)


Beata lubi chrupać siano, ogryzać liście ze śliwkowego żywopłotu, lubi też natkę marchewki i drapania za uszkiem. Nie lubi moich nieudolnych prób dojenia, ale mam nadzieję, że się zgramy w tej kwestii, bo mleko ma doskonałe.  

Terry Pratchett o kozach ("Kapelusz pełen nieba"):

"Przede wszystkim miała stadko kóz, teoretycznie powinien zajmować się nimi Cuchnący Cezary, posiadacz własnej budy, do której był przypięty łańcuchem, ale tak naprawdę liczyła się tylko Czarna Meg, najstarsza ze stada, która cierpliwie pozwalała Akwili się wydoić, po czym w sposób całkowicie przemyślany i przemyślny wsadzała kopyto do wiadra z mlekiem. To jest metoda kozia, by się zaznajomić. Koza zazwyczaj martwi się, czy człowiek nie jest przyzwyczajony do owiec, ponieważ koza to owca z mózgiem. Ale Akwila miała okazję poznać już kozy wcześniej, kilka rodzin z jej wioski trzymało je ze względu na bardzo pożywne mleko. Wiedziała też, że z kozą należy zastosować persykologię (Akwila pamiętała, że to słowo się jakoś inaczej wymawia, ale nie zapamiętała jak). Jeśli się unosiło gniewem, krzyknęło, a nawet trzepnęło zwierzę (raniąc własną rękę, ponieważ uderzyć kozę to jak trzepnąć torbę pełną metalowych wieszaków), oznacza, że one wygrały i będą cię wyśmiewać: mee, mee!"

To tak na dobry początek ;-)

poniedziałek, 4 czerwca 2012

Piramida letnia

Tutaj opisywałam ogólne założenia sezonowych piramid żywienia i proponowałam piramidę wiosenną. Tymczasem przyszło lato. Na razie wczesne lato, w ogrodzie i na straganach niewiele jeszcze letnich produktów, wciąż królują wiosenne liście. Ale myślę, że można już zacząć przestawiać się na kolejną - letnią piramidę.

Wiosną - jedz liście.
Latem - jedz owoce.
Jesienią - jedz korzenie.
Zimą - jedz nasiona.


Lato jest oczywiście czasem owoców. Na razie nie ma ich wiele, jednak już od początku czerwca można objadać się kilogramami truskawek i pierwszymi, wczesnymi czereśniami. Jeszcze kilka tygodni i owoców będzie mnóstwo - malin, porzeczek, potem wczesnych jabłek - na przykład papierówek, potem wczesnych śliwek i wiśni. W ogrodzie już teraz próbować można świeżego groszku. Przyjdzie czas fasolki szparagowej, no i oczywiście tego co w lecie najwspanialsze - pomidorów, pomidorów, pomidorów. A oprócz pomidorów - cukinii, patisonów, kabaczków i wczesnych dyń, ogórków, papryki w różnych kształtach i kolorach... Późne lato to czas wielu odmian jabłek, gruszek i późnych śliwek. Raj. W lasach dojrzewają czarne jagody i czerwone borówki. 

Ale owoce to nie wszystko. Wciąż pod dostatkiem jest liści, jadalnych łodyg i kwiatów - co prawda majowa pokrzywa przestała być majowa i zrobiła się trochę włóknista, pierwsza sałata zgorzkniała i wybiła się w pędy kwiatowe, ale przecież zieleniny w ogrodzie nie brakuje. Sałatę można siać i zbierać przez cały sezon - różne odmiany, ale też inne gatunki "sałatowych" roślin liściowych - na przykład rukolę. Ogródek ziołowy właśnie teraz jest najbujniejszy, niektóre zioła można już w czerwcu zbierać i suszyć, zanim zakwitną - na przykład oregano czy tymianek. Wczesne lato to czas młodej kapustki i kalarepki, potem pojawiają się kalafiory i brokuły. Letniej zieleni na talerzu dopełnia świeża cebulka i czosnek, koperek, młody por, a także niezastąpiona botwinka, no i oczywiście natka pietruszki czy selera.


Już wczesnym latem pojawiają się młode, słodkie, soczyste korzenie. Początkowo maleńkie, cienkie, ale pełne smaku marchewki, pietruszki, buraki. Pierwsze młode ziemniaczki z koperkiem, nie obierane, delikatnie strugane z cieniutkiej skórki... Już się nie mogę doczekać. Ważne, żeby nie dać się nabrać i nie kupić importowanych "niby młodych" ziemniaków z południa, które z naszymi młodymi ziemniaczkami nie mają wiele wspólnego.

Lato nie jest raczej czasem jedzenia nasion. Pewnie, jakieś na pewno się pojawią, ale kto zapychałby się chlebem, kaszą czy fasolą, kiedy wokół tyle świeżych wspaniałości? Chyba że nasiona pojawiają się w postaci świeżej, niedojrzałej - ale takie uznałam w tej klasyfikacji za owoce.

Smacznego lata!

niedziela, 3 czerwca 2012

Natura 2000 dla amatorów cz.1


Dużo się o niej mówi – że europejska sieć, że ochrona przyrody. Wiemy, że gdzieś w pobliżu nas utworzono taki obszar, a może nawet dwa, ktoś narysował granice, ustawił tablice, ale nie za bardzo wiadomo, z czym to się wiąże. Obszar chroniony – czyli co? Kwiatka nie można zerwać, komara zabić? Nie za dużo tych obszarów chronionych? A gospodarka? A ludzie?

Spróbuję w serii krótkich tekstów przybliżyć problem osobom, które niekoniecznie są w temacie, a chciałyby wiedzieć i rozumieć :-)

  1. Skąd to się wzięło?

Oczywiście z Unii Europejskiej. Każdy kraj ma jakieś swoje formy obszarowej ochrony przyrody, w Polsce są to m.in. parki narodowe, parki krajobrazowe, rezerwaty. Każdy kraj ma też swoją listę gatunków chronionych. Natura 2000 to, po pierwsze, program o zasięgu ogólnoeuropejskim – działa na terenie całej UE, a każdy kraj, który do Unii przystępuje, ma obowiązek go wdrażać. Po drugie – jest to rozwiązanie w pewnym sensie sprytnie łączące ochronę gatunkową z ochroną obszarową. Istnieją dwie unijne dyrektywy, nazywane potocznie Dyrektywą Ptasią i Dyrektywą Siedliskową (Habitatową). Określają one zasady ochrony gatunków i siedlisk (co to niby są te siedliska? o tym zaraz), zagrożonych w skali całej Unii (nawet jeśli u nas wciąż dość pospolitych, jak np. bocian biały czy gąsiorek). Załączniki do dyrektyw stanowią listy zagrożonych gatunków i siedlisk. Każdy kraj ma obowiązek wyznaczyć obszary, w których chronione będą najważniejsze „zasoby” tych gatunków i siedlisk, według określonych kryteriów.

  1. Co to są te siedliska?

Siedliska to – przynamniej w znaczeniu prawnym, tak jak rozumie je dyrektywa – typy ekosystemów.

Siedliskiem będzie więc łęg wierzbowy - wilgotny, zalewowy las typowy dla dolin dużych rzek, budowany głównie przez wierzbę białą i kruchą, z typowym runem tworzonym przez gatunki szuwarowe, łąkowe, okrajkowe i namuliskowe. Na liście chronionych siedlisk ma on kod 91E0 i jest oznaczony gwiazdką, co oznacza, że jest to siedlisko o znaczeniu priorytetowym – wyjątkowo ważne. Elementem siedliska jest określona roślinność, typowa dla łęgu fauna, ale również biotop – odpowiednie warunki wodne czy gleba.


Inny przykład siedliska to łąka świeża, oznaczona kodem 6510. Tu również znaczenie ma roślinność: określone gatunki traw, jak rajgras wyniosły, kostrzewa czerwona, wiechlina łąkowa, różne gatunki charakterystyczne – dzwonek rozpierzchły, kozibród łąkowy, przytulia biała i wiele innych. To właśnie roślinność zwykle bierze się pod uwagę przy inwentaryzacjach i określaniu stanu ochrony, bo najłatwiej ją zbadać, ale siedlisko to całość ekosystemu. Również gleba – świeża, a więc pośrednia między wilgotną a suchą, a także sposób użytkowania – ekstensywne, a więc umiarkowane użytkowanie kośne. W praktyce oznacza to jeden lub dwa pokosy rocznie.


  1. Co jest chronione w obszarze Natura 2000?
Przyzwyczailiśmy się do takich form ochrony przyrody jak parki narodowe czy rezerwaty, w których chroniona jest całość przyrody, a więc – teoretycznie, w uproszczeniu – nie wolno zerwać kwiatka ani zabić komara. W Naturze 2000 jest inaczej. Obszary Natura 2000 obejmują duże powierzchnie, często razem z miejscowościami, polami uprawnymi i całą masą całkiem nieciekawej przestrzeni. Czy wszędzie tam nie można nic robić? Otóż można. Celem ochrony w obszarach Natura 2000 są ściśle określone gatunki i siedliska z dyrektywowych list. Jeśli zagwarantujemy, że psia buda, domek letniskowy, lotnisko, autostrada czy huta miedzi nie pogorszą stanu tych właśnie siedlisk i gatunków, które są przedmiotem ochrony w obszarze – na przykład łęgów wierzbowych, torfowisk węglanowych czy populacji żurawia – możemy je sobie budować. Jeśli natomiast pogorszą – nawet jeśli inwestycje znajdują się poza granicami obszaru, np. jeśli tama na rzece wpłynie negatywnie na łęgi położone niżej – wtedy mamy problem.

c.d.n.

Można zadawać trudne pytania o Naturze 2000, spróbuję w następnych częściach odpowiedzieć ;-)