Mama mama mama... - budzi
mnie radosny, choć dość natrętny głosik i nagle łup! - obrywam
książeczką w skroń. Akurat tą najcięższą, o owieczce. Potem
chwila spokoju i charakterystyczne tup tup tup tup – to posiadacz
głosiku biegnie do kuchni. Zrywam się, biegnę na oślep i łapię
dzbanek z wodą akurat w połowie drogi do dziecięcej głowy, na
której jednak zatrzymałby się tylko na chwilę, nieuchronnie dążąc
do kafelków na podłodze.
Pić. Szykuję mleko, po
czym zostawiam dziecię z kolejną półprzytomną ofiarą książeczki
o owieczce (dada dada dada), biorę garnek z ugotowanymi poprzedniego
dnia ziemniakami, obierkami itp. dla kur, kankę na mleko, garnuszek
do dojenia, słoik z ciepłą wodą do umycia koziego cycka i ruszam
do boju. Wika, kudłata szara przedstawicielka psiego rodu,
oczywiście ze mną.
Połowa kur wylatuje
przez okno, jak tylko je otwieram. Zielononóżki latają jak wróble,
dlatego nad wybiegiem musieliśmy zamontować siatkę – inaczej
minimalne spóźnienie się z żarciem powodowało, że „nieloty”
przefruwały dwumetrową siatkę i same organizowały sobie kolację
w naszym ogrodzie. Bywało, że usadzały się do snu na rynnie od
garażu. Reszta cierpliwie czeka, aż otworzę lufcik. Dostają
ugotowane resztki z ziemniakami, trochę ziarna, zielonego nazrywam im później.
Pi pi pi pi pi –
dobiega zza drugich drzwi. Aha, kurczaki. Są już całkiem duże i
zaczęły wychodzić na dwór. Nie byliśmy pewni, czy stare kury nie
będą ich atakować, w końcu to takie przerośnięte myszy na
razie, więc wygrodziliśmy im kawałek wybiegu. Dzisiaj jednak trzy
ciekawskie maluchy znalazły błąd w systemie grodzeń i sprawdziły
eksperymentalnie, że stare kury niespecjalnie się nimi przejmują.
Poczekamy jeszcze trochę i połączymy stada – dodatkowy wybieg
dla kurczaków, dodatkowe siatki, furtki, bramki powodują, że
poruszanie się w tym wszystkim jest dość niewygodne. Ciągle
zapomina się czegoś, co zostało akurat za siatką, za bramką, za
tymi albo tamtymi drzwiami, które akurat jak na złość są
zamknięte od niewłaściwej strony.
Wreszcie czas na kozę.
Dostaje solidną wiązkę siana, żeby miała zajęcie, po czym
doskonalę się w dojeniu. Idzie mi coraz lepiej. Początkowo
męczyłam się – a koza jeszcze bardziej – ponad godzinę!
Teraz, po kilku dniach, trwa to 20 minut, a to i tak długo. Dojdę
jeszcze do perfekcji ;-)
Ostatnie krople spadają
do garnuszka. Teraz koza Beata wędruje na pastwisko. Nie może tam
chodzić luzem, marnie wyglądałyby młode drzewka w sadzie czy nasz
ogród – pasie się przypięta do palika. Nieszczególnie jej się
podoba samotne siedzenie w sadzie, przyzwyczajona jest do dużego
stada, no ale cóż – musi na razie przywyknąć.
I koniec. Zerkam jeszcze,
czy całe towarzystwo ma wodę, rzucam kurom i kurczakom zielone,
jeśli przygotowałam wieczorem – i już. Do domu, przecedzić
mleko, zjeść śniadanie...
I do pracy ;-)
Jeśli dodasz kurkom trochę octu jabłkowego do wody, będą odporne na choróbska :-)
OdpowiedzUsuńDzięki za radę, tego sposobu nie znałam :-) Raz na jakiś czas daję im do wody rozgnieciony czosnek. Na początku mi chorowały, teraz są raczej odporne.
OdpowiedzUsuńCzosnek też super sprawa. Ja właśnie nastawiłam wodę z czosnkiem na opryski bo coś mi się rzuciło na róże a podobno czosnek działa na prawie wszystkie choroby roślin. Zobaczymy, to mój pierwszy raz.
OdpowiedzUsuńPrzyjemnie się czyta Twój blog. Uwielbiam wieś i niedługo na prawno na nią wrócę.