poniedziałek, 29 grudnia 2014

Posmaruj

Zima wreszcie przyszła, mróz szczypie w policzki, więc temat na czasie. Wargi, twarz, ręce - to wszystko robi się czasem szorstkie, zaczerwienione, podrażnione. Czasem od mrozu, ale też od chlorowanej, twardej wody, kosmetyków, alergii i wielu innych. I wydaje się, że jest na to jedna jedyna rada - czymś posmarować. Kiedyś był krem nivea i krem glicerynowy do rąk, teraz jest ogromny wybór, tysiące kremów w różnych przedziałach cenowych, z różnymi tajemniczymi składnikami, w tym oczywiście eko i organic, do wyboru do koloru. Ekomaniaczki smarują się zresztą olejami, tego też jest duży wybór, kokosowy, arganowy itp. Ważne, żeby było posmarowane - bo inaczej skóra nie da sobie rady, będzie czerwona, pomarszczona, złuszczy się albo przeciwnie, będzie świecić, wyjdą pryszcze i w ogóle odpadnie po trzech dniach.

Dlatego miliony ludzi wydają miliony na kremy. Na noc, na dzień, do twarzy, pod oczy, do rąk, do ciała i nawet do tyłka, bo smarowanie zaczyna się od pierwszych dni po urodzeniu. Przemysł kosmetyczny skacze z radości pod niebo.

Wpadła mi kiedyś w ręce gazetka rozdawana w aptekach, a w niej tekst o tym, jak zadbać o skórę po sezonie. Najpierw pani kosmetyczka opisywała dokładnie, jak to skóra w reakcji na warunki atmosferyczne wytwarza sobie naturalną warstwę ochronną - grubieje naskórek, buduje się płaszcz lipidowy. Ciekawe, myślę sobie, czyli jednak ktoś zauważa, że skóra nie jest taka bezbronna i bezradna wobec słońca, wiatru i mrozu, jak by się wydawało. Ale już kilka akapitów dalej nastąpił wyczerpujący opis przeróżnych zabiegów o długich nazwach, chemicznych i fizycznych, które należy wykonać, aby... warstwy ochronnej się pozbyć! Zedrzeć ją ze skóry laserem, zetrzeć, spiłować, rozpuścić chemikaliami. Po czym oczywiście za ciężkie pieniądze zregenerować, odżywić i posmarować. I smarować regularnie, bo skóra musi być chroniona.

Czy tylko mnie się wydaje, że coś tu jest nie tak? :-)

A teraz wyobraźmy sobie krem idealny. Jest takie modne słowo - spersonalizowany. Dostosowany dokładnie do naszej skóry, do naszej cery, jej aktualnych potrzeb i problemów. Jego skład i aplikowana ilość zmienia się automatycznie w zależności od temperatury i wilgotności na zewnątrz, od poziomu nawilżenia i natłuszczenia naszej skóry i wielu innych czynników. Zmiękcza skórę, nawilża i natłuszcza, nadaje jej elastyczność, dodatkowo działa antybakteryjnie i przeciwgrzybiczo. Naprawdę magiczna substancja.

Każdy z nas ma taki krem. Bezpłatnie. Nazywa się niezbyt ładnie, może mało zachęcająco - łój. Ładniejsze nazwy to sebum albo płaszcz  lipidowy. Wytwarza go nasza skóra. Zawiera glikozydy, kwasy tłuszczowe, woski, sterole oraz skwalen (bardzo ważny składnik). Żaden koncern kosmetyczny nie wymyśli nigdy nic lepszego.

Łój wydzielany jest przez gruczoły łojowe. A gruczoły łojowe działają tak jak wszystkie inne gruczoły. Gruczoły mleczne wytwarzają tyle mleka, ile wypija dziecko, takiego, jakiego właśnie potrzebuje. Jeśli dziecko jest dokarmiane mieszanką, gruczoły mleczne produkują mniej mleka, bo mniej jest wysysane z piersi. I tak samo jest z łojem. Jeśli skóra jest wysuszona i potrzebuje nawilżenia czy natłuszczenia, czarodziejskiego kremu będzie więcej i będzie miał odpowiednio dostosowany skład. Oczywiście zadziała też łagodząco na podrażnienia, jeśli tylko dać mu trochę czasu. Jeśli jednak skóra zostanie czymś posmarowana, łoju będzie mniej, a skład nie będzie już tak idealny. Dodatkowo skóra będzie musiała poradzić sobie z całą masą dziwnych, obcych substancji, z których może niektóre chwilowo robią jej dobrze, ale cała reszta ma nadawać zapach, konsystencję, trwałość i diabli wiedzą co jeszcze. Na własne życzenie rezygnujemy z naszego doskonałego, spersonalizowanego kremu, żeby zastąpić go marnym substytutem.

I w drugą stronę - jeśli skóra jest regularnie odtłuszczana silnymi detergentami, gruczoły łojowe będą wariować z nadprodukcją. Łoju będzie więcej i więcej, wszystko będzie się świecić i zatykać. Tak samo jak z włosami - im częściej odtłuszczasz, tym bardziej się przetłuszczają.

Oczywiście są sytuacje skrajne, -20 stopni i wiatr, nagłe zmiany temperatur - wtedy można dać skórze jakąś ochronę, choćby wspomniany olej kokosowy, oliwę z oliwek czy nawet swojskie masło. Ochronę - czyli smarować przed wyjściem, a nie kiedy już jest wysuszona i podrażniona. Jest też stres, brak snu, zmęczenie, słodkie i tłuste żarcie, które fatalnie wpływają na skórę, ale smarowanie wcale nie jest receptą na te problemy.

Zaufaj swojej skórze :-)

piątek, 26 grudnia 2014

Stracciatella

Wszystko wskazuje na to, że pod koniec grudnia przyszła wreszcie zima - przynajmniej na kilka dni. Ale to może wystarczy, żeby powstrzymać forsycje przed kwitnieniem, a lilak przed rozwijaniem liści. Nawet najwięksi przeciwnicy zimy mieli już chyba nieźle dosyć ciepłego grudnia, bo facebook zasypało zdjęciami śniegu. Więcej na wschodzie i południu, całkiem sporo na północy, mniej albo wcale na zachodzie. Można by narysować mapę śnieżności Polski. 

U nas stracciatella.


Stokrotki jakby trochę zaskoczone.


Kwiczoły wciąż mają co jeść - jeśli spadnie więcej śniegu, pozostaną im jabłka na gałęziach. A tych w tym roku mało, bo wiało mocno i długo.


Oczko wodne prawie zamarzło, dziś w nocy pewnie zetnie je całkiem.


Kokon pająka.


Dopiero zdjęcia wyjaśniają tajemnicę, w jaki sposób Kacper tak szybko się porusza na tych krótkich, krzywych łapkach. On po prostu unosi się w powietrzu :-)


Greebo otwiera stragan, a może budkę z piwem.


Tak, to był spacer bez dzieci :-)

niedziela, 21 grudnia 2014

Gloria

Zbliżał się wieczór. Piaszczystą drogą szedł człowiek w sandałach, prowadząc osiołka. Na osiołku siedziała kobieta w ciąży – miała wielki brzuch, z którego już niedługo miało urodzić się Dziecko. Kobieta miała na imię Maria, a mężczyzna – Józef. Wędrowali do miasteczka Betlejem, które już widać było w oddali. Wszyscy byli już zmęczeni po całodziennej wędrówce – również osiołek, który oprócz bagaży musiał dźwigać podwójny ciężar – Marię z Dzieckiem w brzuchu. W tamtych czasach nie było samochodów, pociągów ani nawet rowerów, a ludzie przemieszczali się zwykle piechotą, czasem na koniach lub na osiołkach. Kilka razy w ciągu całej drogi Maria próbowała ulżyć trochę osiołkowi i schodziła z jego grzbietu, żeby przejść kawałek piechotą, ale wtedy osiołek zatrzymywał się na środku drogi i nie chciał ruszyć się ani na krok, dopóki znów nie wsiadła. Wtedy ruszał, zadowolony. Osiołki to bardzo uparte stworzenia i czasem trudno zrozumieć, o co im chodzi.
Pomarańczowa kula słońca powoli zachodziła za horyzont.

- Oj! - krzyknęła nagle Maria.
- Co się stało? - zapytał Józef.
- Poczułam coś dziwnego – odpowiedziała Maria. - Wydaje mi się, że Dziecko niedługo będzie chciało wyjść na świat...

Józef przestraszył się trochę. Przecież Dziecko nie może urodzić się na środku drogi, muszą znaleźć jakieś wygodne, ciepłe i bezpieczne miejsce, gdzie ktoś zaopiekuje się Marią, pomoże Dziecku wyjść z brzucha... A do Betlejem jeszcze kawałek.

- No to chodźmy trochę szybciej, osiołku – powiedział. Osiołek jakby zrozumiał i przyspieszył kroku.

Kiedy wreszcie dotarli do Betlejem, było już ciemno i robiło się zimno. Było tu dużo oświetlonych domów i Józef odetchnął z ulgą. Maria siedziała na grzbiecie osiołka i oddychała głęboko. Dziecko z całą pewnością szykowało się do wyjścia na świat! Na szczęście zaraz znajdą się w bezpiecznym, ciepłym miejscu. Józef zastukał do drzwi dużego, oświetlonego budynku z szyldem „noclegi i wyżywienie”. W drzwiach otworzyło się małe okienko i wychyliła się jakaś głowa.

- Kto tam? Szukacie noclegu?
- Tak... dla dwóch osób. Znajdzie się coś?
- O tak, na pewno... - Głowa w okienku uśmiechnęła się uprzejmie. - Na parterze, na piętrze?
- Potrzebujemy wygodnego, spokojnego miejsca, bo moja Żona właśnie rodzi – wyjaśnił Józef.
- Co takiego?! Przykro mi, wszystko zajęte! - krzyknął gospodarz i zatrzasnął okienko.

Na szczęście obok była druga, trochę skromniejsza gospoda. Podjechali do niej i Józef znów zastukał do drzwi. Otworzyła mu gruba kobieta. Zza jej pleców wyglądało dwoje małych dzieci.

- O, widzę że goście przyjechali! - krzyknęła. - Zapraszamy!
- Szukamy ciepłego, wygodnego noclegu... moja Żona właśnie rodzi! - krzyknął Józef. - Może mieszka tu gdzieś położna, ktoś kto mógłby pomóc... Widzę, że pani też ma małe dzieci, pewnie pani wie...
Gospodyni od razu przestała się uśmiechać.
- Rodzi??!! - krzyknęła. - I u mnie chce urodzić? W mojej gospodzie? Zwariowaliście? Żeby mi narobić bałaganu, gości hałasem przegonić? Nie ma mowy!
I zatrzasnęła drzwi.

- Józefie – odezwał się cichy głos z grzbietu osiołka. - Czy już mamy gdzie mieszkać? Bo ja już nie mogę siedzieć dłużej na tym osiołku. Jest mi okropnie niewygodnie. Dziecko za chwilę się urodzi... czuję, że już chce wyjść...
- Poczekajcie tutaj, pod tym drzewem – powiedział Józef. Maria uklękła na ziemi, opierając się o ciepły bok osiołka. - Wytrzymaj jeszcze trochę, a ja poszukam czegoś odpowiedniego... Będę za chwilę!

I zaczął biegać od domu do domu, prosząc o pomoc i dach nad głową, ale wszędzie zamykano przed nim drzwi, kiedy tylko wspominał o tym, że jego Żona rodzi. Wszyscy bali się bałaganu, hałasu, problemów, a czasem mówili Józefowi bardzo niemiłe rzeczy o tym, że przecież wiedzą doskonale, skąd się biorą dzieci, powinni być odpowiedzialni, przewidujący i przygotować się wcześniej – a teraz sami są sobie winni. Ale nikt nie chciał wpuścić ich do środka. W końcu Józef doszedł do końca miasteczka. Dalej nie było już domów – tylko ciemność. Musiał wracać do Marii – lada chwila miało urodzić się Dziecko. Ale co jej powie? Że musi urodzić na ulicy, pod drzewem, na zimnej ziemi, w ciemności? Gdzie położą Maleństwo? Czym je przykryją? Jeśli zmarznie, może rozchorować się i umrzeć. Gdzie położy się Maria, żeby odpocząć? Kto pomoże w porodzie?

I wtedy zobaczył kołyszące się światełko. Drogą szedł mały chłopiec, trzymając przed sobą lampę. Kiedy zobaczył Józefa, zatrzymał się.

- Czego pan szuka? - zapytał.
- Szukam miejsca, gdzie moja Żona mogłaby urodzić Dziecko – powiedział. - Czeka na mnie tam, pod drzewem – pokazał. - Dziecko już się rodzi...
- Mamy w Betlejem dwie gospody i dużo gościnnych domów – odpowiedział chłopczyk z dumą. - Na pewno znajdzie się gdzieś miejsce! Jeśli Dziecko się rodzi, trzeba się pospieszyć!
- Pytałem już wszędzie i nie chcą nas wpuścić! - krzyknął Józef z rozpaczą. - Czy Dziecko ma się urodzić na ulicy? Czy nie ma w tym mieście kawałka dachu nad głową, gdzie moglibyśmy się schronić?
Chłopiec myślał chwilę, po czym aż podskoczył, kiedy do głowy wpadł mu pomysł.
- Chodźcie za mną, znam takie miejsce! - krzyknął.
- Znasz takie miejsce? - zapytał z niedowierzaniem Józef. - Czy jest tu jeszcze jakiś dom?
- To nie dom – powiedział chłopiec i pokazał Józefowi krętą ścieżkę, wspinającą się w górę wśród krzewów. - Ale wygodnie, ciepło, śpię tam czasami i inni pasterze też... Całkiem blisko stąd... szybko pan pójdzie po Żonę, a ja przygotuję...! I zawołam...!
Józef nie bardzo wiedział co prawda, kogo chłopiec zawoła i co przygotuje, ale biegiem popędził po rodzącą Marię, która z trudem wdrapała się na osiołka i powędrowali przez niegościnne Betlejem, potem ścieżką wśród krzewów pod górę – aż zobaczyli światełko. Wśród zarośli ukryta była niewielka grota, używana jako stajnia. W środku stał wół i wolno przeżuwał – jak to woły mają w zwyczaju. Pod sklepieniem wisiała niewielka lampka z migoczącym płomyczkiem. Przy ścianie leżała duża sterta pachnącego, świeżego siana, do którego osiołek natychmiast podszedł i zaczął wesoło je skubać. Maria zsunęła się z jego grzbietu prosto na miękkie siano.
- O tak, tu jest dobrze! - krzyknęła. - Tutaj Dziecko może się urodzić!
W tym momencie do stajni wbiegł chłopiec, prowadząc jakąś kobietę, która spojrzała na Marię i od razu oceniła sytuację.
- Widzę, że dotarliście w ostatniej chwili! - roześmiała się. - Znam się na rodzeniu jak mało kto! Co prawda u owiec, kóz, krów i koni... ale właściwie jaka to różnica?

Chwilę później Dziecko wyślizgnęło się z brzucha Marii, a mądra pasterka-położna szybko położyła je na brzuchu Mamy i przykryła miękką owczą skórą, żeby nie zmarzło. Maleństwo zaraz znalazło pierś i zaczęło ssać mleko – tak jak robią to wszystkie małe dzieci, ale także małe jagnięta, koźlęta, cielaki i źrebaki. Przyszli pasterze, którzy nocowali ze swoimi zwierzętami na pastwisku, a pasterka powiedziała, żeby przestali się gapić, tylko przynieśli coś ciepłego do jedzenia dla gości. Wół i osiołek razem chrupali siano, chuchając i ogrzewając nowo narodzone Dziecko, które spało już przytulone do piersi Mamy. Oboje wyglądali na bardzo szczęśliwych, chociaż zmęczonych.
Tylko Józef nie mógł zasnąć. Wyszedł przed stajenkę i usiadł koło chłopca przy ognisku, które rozpalili pasterze. Chłopiec patrzył w niebo. 
- Tyle gwiazd – powiedział – Ale ta jedna jest dziwna. Nigdy jej nie widziałem. Taka jasna. I ma dziwny ogon.
- Takie gwiazdy zwykle zapowiadają jakieś wielkie wydarzenie – powiedział jeden z pasterzy. - Na przykład narodziny Króla.
- Może to właśnie Król urodził się w naszej stajence? - zapytał chłopiec.

Gwiazda zamrugała. Kiedy Józef zasypiał, wydawało mu się, że w cicho śpiewanych pasterskich piosenkach słyszy słowo „Gloria”.  

piątek, 12 grudnia 2014

Niebo

"heaven is open to all creatures, and there will be vested with the joy and love of God, without limits"
papież Franciszek

Brama niebios była jasna i otwarta na oścież. Człowiek zbliżał się do niej niepewnie – w końcu nie był święty. Ale przecież nikt nie jest święty – prawie nikt, a świetlista ścieżka, po której wędrował już jakiś czas, prowadziła właśnie tutaj – do tej bramy. Był już blisko i zastanawiał się, kto go tu przywita. Spodziewał się świętego Piotra – starca w długiej szacie i z kluczami, jednak na ścieżkę przed bramą wybiegł nieduży, czarny pies. Czy to możliwe? Ależ tak, przecież to Blackie, ukochany pies z dzieciństwa! A więc to prawda – zwierzęta idą również do nieba! Blackie pomachał ogonem, odwrócił się i zniknął za bramą. Człowiek podążył za nim.

Niebo okazało się pięknym ogrodem. Między łagodnymi wzniesieniami płynął strumień, rozszerzający się w niewielkie jeziorko. Wzgórza pokryte były soczyście zieloną trawą z żółtymi, białymi i różowymi plamami kwiatów, kępami zarośli oraz pojedynczymi drzewami. Na horyzoncie majaczył ciemny pas lasu. Tak, tu było jak w raju... Pies biegł przodem, co chwilę przystając i czekając, człowiek szedł za nim i rozglądał się dookoła. Nagle zauważył zwierzęta. Po łące spacerowały kury. Kury? W raju? Było ich mnóstwo – setki, a może tysiące kur skubiących trawę, grzebiących, kopiących dziury w piasku, siedzących na gałęziach, zakładających gniazda w zaroślach... Kolorowe koguty piały, pstrokate, białe, czarne i brązowe kurki gdakały, żółte i kuropatwiane kurczęta popiskiwały cicho... Człowiek musiał uważnie patrzeć pod nogi, żeby na żadne nie nadepnąć. Wśród kur dostrzegł sporo indyków, kilka kaczek i gęsi. W oddali zauważył kilka krów pasących się na łące. Nie zwracały na niego uwagi. Z zarośli wyszło duże stado świń. Stanęły mu na drodze i przez chwilę mierzyły go wzrokiem. Człowiek pierwszy raz widział świnie z bliska i pierwszy raz patrzył im w oczy. Przebiegł go dreszcz. Czy na ziemi spojrzenia świń również są takie ludzkie? Po chwili świnie odeszły w kierunku pobliskiego mokradła. Wśród drzew zamajaczyła sylwetka sarny, która wydała się jakaś znajoma... Na pniu przewróconego drzewa siedziało kilka kotów. Śledziły jego wędrówkę z pozornym brakiem zainteresowania. Wydawało mu się, że niektóre z nich rozpoznaje. Mruczek z podwórka babci? Kocięta, które urodziła szara kotka w komórce na węgiel?

Czarny pies podbiegł do dużej, rozłożystej jabłoni na środku polany. Przednimi łapami wspiął się na pień i zaszczekał. Na zwieszającej się nisko gałęzi wisiało jabłko. Pies zaszczekał znowu. Człowiek zerwał jabłko i ugryzł. Było kwaśne.
I wtedy usłyszał.

Zjadłeś owoc z Drzewa Współczucia – powiedział Głos. - Teraz rozumiesz, kim są zwierzęta, które znalazły się z tobą w raju. Wszystkie zwierzęta, z którymi związałeś się na ziemi – te, z którymi mieszkałeś, które kochałeś, którymi się opiekowałeś, ale również te, które zabiłeś.
- Ale przecież ja nie zabijałem żadnych zwierząt! - zaoponował człowiek i ugryzł jabłko jeszcze raz. - Nigdy nie widziałem nawet świni z bliska. Kury może kiedyś na wsi.
Ludzie od zawsze zabijali zwierzęta – mówił dalej Głos. - Zanim to zrobili, musieli poznać ich zwyczaje, żyć blisko, wędrować ich ścieżkami, wreszcie – jeśli nie mieli wyboru – spojrzeć im w oczy, zabić i zjeść. Było oczywiste, że spotykają się z nimi po śmierci, bo należą do tego samego świata. Teraz życie i śmierć zwierząt zamknięte są za murami ferm i rzeźni. Ty nie widziałeś świń z bliska, nie poznałeś pełnego cierpienia życia kur, nie doświadczałeś walki o oddech każdej umierającej ryby, ale zjadałeś ich ciała. Zabiłeś co najmniej kilka krów, dziesiątki świń, setki kurczaków i ryb... Wszystkie te zwierzęta, które stały się częścią twojego ciała, są teraz z tobą w raju.
Człowiek stał pod jabłonią, zszokowany i przerażony. Ukrył twarz w dłoniach. Po chwili zapytał:
- Czy one się mnie boją? Czy mnie nienawidzą?
Tu nie ma strachu ani nienawiści – odpowiedział Głos.
- Mam się nimi jakoś zajmować? - krzyknął człowiek. - Karmić? Budować im jakieś kurniki, chlewy, obory, wybiegi? Zamykać na noc? Prowadzić na pastwisko?
Mają tu wszystko, czego im potrzeba – odpowiedział Głos. - Po krótkim życiu pełnym cierpienia wreszcie są wolne i szczęśliwe. Dla ciebie jest tylko jedno zadanie, jeśli chcesz tu zostać.
Co mam zrobić? - zapytał człowiek.
- Musisz je pokochać.

środa, 10 grudnia 2014

Lód

S: Mamo, mamo, połamałem łopatą i wyjąłem cały lód z oczka wodnego!
M: Aha, a czy lód tonie, czy pływa po wierzchu?
S: Pływa po wierzchu!
M: A wiesz dlaczego?
S: (lat 4, bez zastanowienia) Bo jest przyciągany przez atmosferę ziemską!!!


I co teraz, kuro z doktoratem? Ta odpowiedź jest jednocześnie całkowicie błędna i genialna. Błędna – wiadomo, lód pływa, bo jest lżejszy od wody (a dlaczego jest lżejszy?). Genialna, bo dziecko nie tylko używa dość zaawansowanego aparatu pojęciowego, którego wyuczyło się – póki co niezupełnie go rozumiejąc – podczas niekończących się cykli pytań i odpowiedzi na temat działania świata, ale także z oglądanych filmów, w tym kreskówek i oczywiście z książek („nie, nie chcę o Czerwonym Kapturku, chcę Wielką Encyklopedię Zwierząt!). Ale to nie wszystko. Z tych strzępków informacji o świecie, które posiada, formułuje śmiałe hipotezy, wyciąga wnioski. Całkiem sensowne, biorąc pod uwagę niepełną wiedzę. Bardzo mądre głowy przez stulecia formułowały hipotezy dużo bardziej absurdalne (choćby na temat kształtu Ziemi i jej miejsca w kosmosie czy przyczyn psucia się mięsa), ale wtedy zupełnie się takie nie wydawały i całe społeczeństwa łykały je bez zastrzeżeń. Istnieje atmosfera, chociaż jej nie widać (chociaż to zależy, skąd – niedawno oglądał film z Ziemią widzianą z kosmosu i tam pięknie było widać wąski, błękitny pasek atmosfery wzdłuż krzywizny planety). Różne ciała fizyczne przyciągają się, więc właściwie dlaczego atmosfera nie miałaby przyciągać lodu? To ma sens – różne ciała spadają w dół, przyciągane przez ziemię, a lód wrzucony do wody płynie do góry – więc może przyciąga go powietrze?

My już wiemy, dlaczego – on jeszcze nie wie. Niby wiemy – ale czy na pewno? Coś tam było w szkole, było nudne i nie bardzo było wiadomo, do czego to potrzebne. Ktoś nam to opowiadał, chociaż nas wcale nie interesowało. Coś tam o gęstości, sile wyporu, Archimedesie. Trzeba by sobie przypomnieć. Dobrze, że jest google.

Co odpowiedzieć na takie stwierdzenie? Zaprzeczyć, wyjaśnić jak jest w rzeczywistości? To chyba całkiem dobra droga. Tak reaguje się odruchowo i ja też tak zareagowałam. Nie wiem, czy mnie słuchał. Pokiwał głową, dalej łowiąc migoczące kawałki lodu w czarnej otchłani ogrodowego oczka. Ma cztery lata i jeszcze wiele razy usłyszy, że lód jest lżejszy od wody. I wiele razy zapomni to, co usłyszał, bo będzie miał ciekawsze rzeczy do roboty.


Ale można było powiedzieć coś innego i może warto wyrobić sobie właśnie taki odruch. Że to ciekawa hipoteza. Po prostu. Można ją podrążyć, popytać o szczegóły i tok rozumowania, ale chyba niekoniecznie. Chyba że dziecko będzie samo chciało zweryfikować swoją teorię. Ale pewnie nie będzie, bo w tym momencie najważniejsze jest to, że lód tworzy na powierzchni wody grubą skorupę, pod którą gromadzą się pęcherzyki powietrza. Fajnie się go rozłupuje łopatą, błyszczy w słońcu, migocze, pływa po powierzchni, przyciśnięty wypływa z powrotem, jest bardzo zimny i śliski, a przyniesiony do domu robi na podłodze kałużę. Oto doświadczenie, najlepszy nauczyciel, droga do wielkich odkryć, oto w mózgu płonie ogień przetwarzania danych, wnioskowania, formułowania teorii z dostępnych informacji, intensywnie zdobywanych na wiele sposobów – i będzie płonął, jeśli nikt go nie ugasi. Dlaczego lód pływa – na ten temat powstanie w tej małej głowie jeszcze wiele hipotez, które będą się weryfikowały w miarę poznawanych faktów – z doświadczenia, z pytań, z książek, z filmów. Bez wykładów, o które nikt nie prosi.

wtorek, 9 grudnia 2014

Jaka choinka?

Choinka. Pachnące, zielone drzewko mieniące się kolorowymi łańcuchami, błyszczącymi bombkami, a pod nią oczywiście prezenty. Tak widzimy ją w dzieciństwie. Potem dorastamy, drzewko przestaje już być takie błyszczące i cudowne, zaczynamy dostrzegać kicz foliowych i plastikowych ozdób, brokat odpada, igły się sypią... Pojawiają się pytania i dylematy, jaką choinkę kupić, jaka będzie tańsza, praktyczniejsza, ładniejsza, ale też – jaka będzie bardziej ekologiczna czy etyczna?

Oczywiście botanika nie zna żadnych choinek. To, co ustawiamy w naszych domach w grudniu, to najczęściej świerki, czasem jodły. Istnieje choina – rodzaj drzew iglastych z Ameryki Północnej i Azji, u nas rzadko sadzona w parkach, ale raczej nie nadaje się do dekorowania bombkami. Choinka to nazwa tradycyjnego drzewka świątecznego, a nie nazwa botaniczna.

Jak wygląda z ekologicznego punktu widzenia kupowanie choinki sztucznej? Chyba najgorzej. Choinka to plastik, zrobiony z ropy naftowej, której wydobycie, przetwórstwo, transport i utylizacja to jedne z brudniejszych gałęzi przemysłu. Można powiedzieć, że taka choinka będzie nam służyła przez lata, że kupujemy ją raz na jakiś czas... ale choinki robione są zwykle w Chinach z marnego, taniego plastiku, który już po kilku latach (a czasem i po roku) robi się szary, brzydki, rozłazi się, rozpada... Nie, sztuczna choinka nie będzie nam służyła przez pokolenia. Trzeba będzie ją szybko wyrzucić, a że to odpad złożony z wielu surowców (często również z metalu), trafi po prostu na wysypisko, gdzie będzie leżeć przez setki lat.

W takim razie choinka naturalna. Żywa, zielona, pachnąca żywicą... Ale czy w ten sposób nie niszczymy lasu? Prawda jest taka, że w naturalnym lesie, a nawet w „półnaturalnym” lesie gospodarczym nikt „choinek” przed świętami nie wycina. Świerki czy jodły rosnące w lesie, pod okapem drzew rzadko są takie równe i symetryczne, jak chcieliby klienci. Z różnych stron dochodzą do nich różne ilości światła, więc z jednej strony mają więcej gałęzi, z drugiej mniej, z jednej są gęstsze, z drugiej bardziej przerzedzone... Poza tym są w różnym wieku, rosną nieregularnie, wycinanie ich „hurtowo” nie byłoby zbyt wygodne. Większość świątecznych drzewek pochodzi nie z lasu, ale z plantacji. Są sadzone na polu w równych rzędach, a kiedy osiągają odpowiedni wiek (zwykle kilka lat), wycina się je i wiezie na targ – i sadzi następne. Czasem takie plantacje zakłada się na przykład pod liniami wysokiego napięcia – rosną tu do pewnej wysokości, produkują tlen, wiążą dwutlenek węgla, a potem trzeba je wyciąć. I zwykle robi się to właśnie przed świętami. Może to mało romantyczne – mamy chyba wciąż w głowie obraz dziadka, który z siekierą i saniami wybiera się przed świętami do zaśnieżonego lasu po drzewko – ale też mało szkodliwe dla przyrody.
Następne pytanie – w doniczce czy ciętą? Doniczkową teoretycznie można po świętach posadzić. Niestety, większość choinek w doniczkach ma zbyt krótko przycięte korzenie, żeby poradzić sobie po przeniesieniu do ogrodu. Dodatkowo nie sprzyjają im zmiany temperatury i wilgotności – rozgrzane w naszych domach, podlewane, czują wiosnę i budzą się z zimowego snu, czasem nawet wypuszczają nowe, zielone pędy – po czym lądują na mrozie. Po takim szoku zwykle nie są już w stanie odżyć. Jeśli chcemy dać drzewku większe szanse na przeżycie choinkowej roli, rozbierzmy je tuż po świętach i wystawmy w chłodne, ale nie mroźne miejsce, np. na korytarz, nie zapominając o podlewaniu. Niestety, nie gwarantuje to sukcesu. Sadząc świerk, wybierzmy miejsce wilgotne, osłonięte, nieco ocienione i pamiętajmy, że to bardzo wysokie drzewo, z gęstą koroną, dające cień przez cały rok. Czy można posadzić choinkę w lesie? Z punktu widzenia prawa – nie, nasadzenia w Lasach Państwowych wykonują tylko leśnicy według ściśle określonego planu. Oczywiście posadzenie jednego świerka w lesie, w którym jest już mnóstwo świerków, w niczym przyrodzie nie zaszkodzi. Ale jeśli brakuje nam wiedzy ekologicznej i leśnej, jeśli nie wiemy, czy nasze drzewko do danego typu lasu pasuje, a szczególnie jeśli jest to gatunek obcy dla naszej flory (np. świerk srebrny, świerk kłujący, jodła kaukaska), zdecydowanie lepiej posadzić je w ogrodzie czy na działce.

Jest jeszcze jedna opcja – w ogóle nie stawiać w domu choinki. Może wystarczą gałązki w ładnym wazonie? Na targach można kupić najczęściej świerkowe, ale lepsze są sosnowe, bo nie osypują się nawet trzymane bez wody. Ubrane w kolorowe, upcyklingowe ozdoby, będą prezentowały się bardzo świątecznie i dekoracyjnie.

A co zrobić z choinką po świętach, jeśli kupiliśmy drzewko cięte albo ze zbyt krótkimi korzeniami, albo po prostu nie mamy go gdzie posadzić? W wielu krajach ten problem został dawno rozwiązany, na początku stycznia po osiedlach jeździ specjalny kontener i zbiera choinki, jeśli ktoś nie zdąży wystawić drzewka w podanych terminach, może sam zawieźć je do kompostowni. W Polsce zwykle jest z tym gorzej, choinka to tzw. odpad wielkogabarytowy, nie można jej wrzucić do normalnego śmietnika – ale w wielu miastach pojawiają się już specjalne kontenery czy pojazdy zbierające „zużyte” drzewka. Można też choinkę wywieźć do kompostowni albo... na działkę, gdzie sami przerobimy ją na kompost lub ściółkę na grządki. Na pewno problem choinek walających się po rowach przydrożnych czy stojących tygodniami przy osiedlowych kubłach wymaga jeszcze u nas dopracowania.

 Problem z choinką praktycznie nie istnieje na wsiach. Choinkę można spalić w piecu, zrobić z niej ognisko, wykorzystać w ogrodzie albo... oddać zwierzętom. Nasza koza w każdym razie z ogromną przyjemnością chrupała świerkowe igły, potem pachniało jej z pyska żywicą. A kiedy już wszystko ogryzła i wokół pnia sterczały już tylko ogołocone grubsze gałązki, choinka służyła jej aż do wiosny jako doskonałe czochradło. Przy każdej okazji ocierała się o nie, drapała, aż pień stał się zupełnie gładki. Resztki spaliliśmy w pierwszym wiosennym ognisku. Bo Boże Narodzenie to przecież również święto narodzin światła, kiedy dzień zaczyna robić się dłuższy i chociaż przed nami długa zima, będzie już coraz jaśniej, słońce będzie grzało coraz mocniej... Grudniowa zieleń choinki daje nadzieję na zieleń wiosny, która nadejdzie – chociaż w środku zimy trudno w to uwierzyć.


Tekst ukazał się w magazynie Vege, w numerze 12/2013.

piątek, 5 grudnia 2014

Legenda o Mikołaju

S: Mamo, opowiedz mi o Mikołaju!

Dawno, dawno temu, w pewnym mieście żył sobie pewien biskup. Nazywał się Mikołaj. Mieszkał w pięknym pałacu pełnym drogich mebli, z sufitu zwisały złote żyrandole rozjarzone dziesiątkami świec - bo w dawnych czasach nie było jeszcze elektryczności. Nie brakowało mu niczego, zawsze objadał się świetnym jedzeniem na śniadanie, obiad i kolację, a do tego jeszcze na podwieczorek. Miał dużo wspaniałych strojów i wiele par butów na różne okazje, spał w miękkim łóżku, chodził po kolorowych dywanach, słowem - był bardzo bogaty. I dobrze mu z tym było.

Pewnego dnia biskup Mikołaj wędrował wieczorem ulicami miasteczka. Było zimno i padał śnieg, ale Mikołaj miał bardzo ciepły płaszcz i dobre buty z futerkiem, więc mróz mu nie przeszkadzał. Zwykle jeździl karetą, ale wieczór był piękny i biskup wolał się przespacerować przed kolacją, żeby mieć lepszy apetyt.

Nagle usłyszał, że ktoś płacze. Płacz dobiegał zza okna, które jednak było trochę za wysoko, żeby cokolwiek dostrzec. Mikołaj utoczył ze śniegu kulę, przyturlał pod okno, wdrapał się na nią i zajrzał do środka. W środku przy stole siedziały trzy kobiety. Płakały, bo były bardzo głodne - tego dnia nic nie jadły, ani na śniadanie, ani na obiad, ani na kolację - nie miały nic do jedzenia ani pieniędzy, żeby kupić. Nie miały też już ani jednej świecy - ostatnia dopalała się właśnie na stole. Płomyk zamigotał i zgasł, w pokoju zapadła ciemność. Mikołaj nic już nie widział - słyszał tylko wciąż cichy płacz. 

- Cóż mogę poradzić? - wzruszył ramionami i poszedł dalej. 

Nagle Mikołaj znów usłyszał płacz. Jakiś człowiek szedł ulicą zupełnie boso, a nogi miał już zupełnie sine od mrozu. Człowiek ten przez wiele lat nosił te same buty, wiele razy łatał je i naprawiał, ale w końcu rozpadły się już całkiem. Podeszwa zrobiła się cienka jak kartka papieru i podarła się. Szedł więc boso po śniegu i płakał z zimna.

- Jak ja mogę pomóc temu człowiekowi? - podrapał się po głowie Mikołaj i poszedł dalej.

I trzeci raz usłyszał, że ktoś płacze. Tym razem nie musiał wspinać się do okna - płacz dochodził z małej piwnicy, gdzie urządzono skromne mieszkanie. Mikołaj uklęknął i zajrzał przez małe okienko. Na podłodze przy piecu siedział mały chłopiec w samej cienkiej koszulce. Nie miał innych ubrań, nie miał też ani jednej zabawki. Do tej pory bawił się kawałkiem drewna, który przypominał trochę konika, ale w piwnicy było bardzo zimno i żeby chłopiec nie przeziębił się w swojej cienkiej koszulce, mama wrzuciła kawałek drewna do pieca. Teraz było trochę cieplej, ale nie było już zupełnie żadnej zabawki. Dlatego chłopiec płakał.

- I co ja mogę z tym zrobić? - westchnął Mikołaj i wrócił do swojego pałacu. Tam czekała na niego już ciepła kolacja w rozświetlonym, ciepłym pokoju, a potem gorąca kąpiel i miękkie łóżko. Jednak Mikołaj niewiele zjadł, nie mógł też zasnąć. Myślał o wszystkich ludziach głodnych, biednych, zmarzniętych i nieszczęśliwych, jakich spotkał tego wieczoru...

Wstał z łóżka, ubrał się, załadował do worka dużo dobrego jedzenia - chleb, ser, masło, kiełbasę, wino i suszone owoce, parę mocnych butów, trochę ciepłych ubrań i zabawek... Na ramiona zarzucił duży czerwony płaszcz z kapturem, żeby nikt go nie rozpoznał - i wyruszył na ulice miasta. Cichutko zakradł się do ciemnego mieszkania płaczących kobiet i zostawił na stole jedzenie i świece. Pod progiem człowieka, który tak okropnie marzł w bose stopy, postawił parę butów. W końcu wszedł do domu małego chłopca i przy jego łóżeczku postawił małą paczuszkę z ubraniem - spodnie, sweter, kurtkę i ciepłe skarpety - oraz kilka zabawek - między innymi pięknego drewnianego konika. Dopiero wtedy wrócił do pałacu i położył się spać.

Rano trzy kobiety nie mogły uwierzyć własnym oczom - wreszcie mogły najeść się do syta! Ucieszyły się też, że nie muszą już oszczędzać świec - dzięki temu mogły wieczorami trochę popracować i zarobić dodatkowe pieniądze. Tak samo ucieszył się człowiek, który znalazł na swoim progu piękne, mocne buty - od razu wskoczył w nie, wybiegł na śnieg i zaczął podskakiwać, ale tym razem nie z zimna, ale z radości! A mały chłopczyk? Mały chłopczyk płakał, ale tym razem ze szczęścia. Nie tylko miał już się czym bawić, ale wreszcie mógł się ubrać, wyjść na dwór i ulepić bałwana. A może pomóc mamie dźwigać drewno do palenia w piecu?

Od tej pory Święty Mikołaj każdej nocy wkładał czerwony płaszcz z kapturem, narzucał na plecy worek i cicho wędrował po ulicach, roznosząc podarunki wszystkim, którzy tego potrzebowali. Kto wie, może tak chodzi do dziś? 


Bo kto ma, ten może się podzielić.
Tylko czasem trzeba ulepić śniegową kulę i zajrzeć przez okno do mieszkania, z którego słychać cichy płacz...
Nawet jeśli się jest biskupem.

I dlatego każdego roku 6 grudnia obchodzimy dzień Świętego Mikołaja.

Kopiowanie, drukowanie, opowiadanie i czytanie dzieciom, z wyłączeniem celów komercyjnych, dozwolone i wskazane :-) 

wtorek, 2 grudnia 2014

Skąd się bierze zmiana

"30 listopada w Poznaniu skończył się grobelizm" - setki ludzi wkleiło sobie to zdanie w profilach, wielu je powtarzało. Jednocześnie pojawiały się głosy z innych miast, choćby ze Szczecina, ale też z innych - a kiedy wreszcie zmiana u nas? Mało piszę tu o polityce, ale władza samorządowa to nie do końca polityka. 

Bo tak naprawdę zmiana zaczęła się nie podczas tej kampanii wyborczej ani nawet podczas poprzedniej, ale mniej więcej 10 lat temu. Był rok 2004. Poznań pogrążał się w grobelizmie. Otwarto Stary Browar, przy czym wyszło na jaw, że towarzyszył temu szereg przekrętów i nie były to pierwsze ani jedyne przekręty w Poznaniu. Nowa Lewica zbierała podpisy za odwołaniem Grobelnego. Nie zebrali, w końcu podczas happeningu wręczyli prezydentowi przeterminowane piwo. W listopadzie odbył się pierwszy Marsz Równości i przeszedł tylko na drugą stronę ulicy. Rok później, zakazany i zatrzymany, nie przeszedł nawet kilku kroków. Kręcił się w kółko na ciasnej przestrzeni ograniczonej tarczami policjantów i zasięgiem rzucanych kamieni i końskiego łajna, a potem został wywieziony policyjnymi sukami. Zresztą demonstracje anarchistów od lat traktowano dużo gorzej, nie tylko w Poznaniu. Ale o Marszu zrobiło się głośno. Wygrał w mediach i w sądach.

Ale Marsz to nie wszystko. Władza wydawała się coraz bardziej arogancka wobec ludzi, którzy chcieli mieć wpływ na wygląd swojego miasta, osiedla, dzielnicy. Rady osiedli zresztą w większości nie działały, ale w kilku miejscach zaczęły się aktywizować - zwykle pod wpływem konfliktu. To właśnie 10 lat temu w nieumeblowanym biurze Zielonych na Dąbrowskiego odbyło się spotkanie ze stowarzyszeniem Silva, walczącym z planem wybudowania pola golfowego na Smochowicach, które miało powstać w miejscu cennego przyrodniczo, nieco dzikiego parku, miejsca ważnego dla mieszkańców. Udało się, ale wtedy sprawa wydawała się dość beznadziejna. Ale właśnie podczas rozmów Zielonych z Silvą narodził się pomysł, żeby wszystkie konflikty i problemy z całego miasta zebrać razem. Zorganizować się.

Pierwsze takie spotkanie odbyło się w Ósemkach, które zresztą od początku tworzyły przestrzeń dla zmian. Prowadził je ze mną Włodek Filipek, który zresztą odegrał w tych wydarzeniach ogromną rolę, inspirując, inicjując i pogłębiając dyskusje, często do późnej nocy, aktywnie włączając się we wszystkie wydarzenia. Kiedy nagle zmarł w listopadzie 2005, dzieło nabierało już rozpędu. Pierwsze spotkania wydawały się... trochę beznadziejne. Przychodziło dużo ludzi z rad osiedli, często totalnie różniących się w kwestiach światopoglądowych, z trudem znajdujących wspólny język z Zielonymi, feministkami, anarchistami, środowiskami LGBT... Emocje były ogromne.

Taki był początek. Nie czuję się upoważniona do dalszego spisywania tej historii, bo coraz mniej brałam w niej udział, wycofałam się w doktorat, potem wyjechałam z Poznania  - chociaż wciąż czuję, że to moje miasto i z bólem przyglądałam się ze swojej wiejskiej perspektywy, w jakim kierunku zmierza, a właściwie się stacza. Ale właśnie z tych pierwszych spotkań, rozmów, dyskusji, nie zawsze udanych prób porozumienia wziął się ruch, który po 10 latach strącił Ryszarda Grobelnego z tronu. Powstało Stowarzyszenie My Poznaniacy, też bardzo niejednorodne i nie zawsze zgodne, potem podzielone. Były nieudane starty w wyborach, które jednak zasiewały jakieś ziarno. Dużo pracy, rozmów, dyskusji, konfliktów, emocji, podziałów... Cztery lata temu właśnie z ruchów miejskich startował na prezydenta Jacek Jaśkowiak, tym razem kandydat Platformy, ale jednak wspierany przez społeczników - bez tego wsparcia nie byłoby dzisiejszego sukcesu. Jest nowy prezydent, jest jeden radny z ruchów miejskich - Tomasz Wierzbicki ze Świerczewa.

Zmiana bierze się ze spotkań wkurzonych ludzi, którzy nie poprzestają na narzekaniu, widzą różnice między sobą, ale pracują ciężko nad znalezieniem punktów wspólnych. Wymaga wysiłku i czasu.

Wtedy chcieliśmy z Lechem Merglerem napisać o tym wszystkim książkę. Może teraz? :-)

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Zima

Babcia: Warto by już wstać... ale tak zimno...
Dziadek: To napal w piecu...
Babcia: Napaliłabym, ale nie ma drewna. Zapomniałeś narąbać!
Dziadek: Zaraz narąbię... Ale chętnie bym się gorącego mleka napił...
Babcia: Przecież nie ma na czym ugotować! Nie ma rady, trzeba wstać!
(Przygody kota Filemona)

Zima jakoś nas w tym roku zaskoczyła. Po zgniłociepłym listopadzie, kiedy nawet nie było przymrozków, kurtki zimowe leżały na dnie szafy, a ziemniaki zadołowane w ogrodzie puściły pędy i przebiły się na powierzchnię, koza nie zdążyła się ofutrzyć na zimę, nie zakręciliśmy nawet wody w kranie na zewnątrz ani nie wylaliśmy jej z beczek na deszczówkę - nagle powiał wiatr z Syberii, może nie bardzo mroźny, ale przenikający do szpiku kości, połączony z jeszcze nie wymrożoną wilgocią w powietrzu. Słusznie powiedział jeden z himalaistów, że woli -20 na Evereście niż -2 w Warszawie. To tajemnica tzw. temperatury odczuwanej - wilgoć i wiatr.


Gdy wieje wiatr z Syberii, czyli ze wschodu, nie działa nam Junkers. Kapryśne urządzenie jest wyjątkowo wrażliwe na różne zawirowania przy kominie, które przy wietrze wschodnim jakoś bardziej mu przeszkadzają. Dodatkowo zaciąga sadzę z sąsiednich kominów. Kominiarze i fachowcy rozkładają ręce, twierdząc, że sytuacja wymaga generalnego remontu i przeniesienia kotła w ogóle na inną ścianę, razem z całą hydrauliką, nowym kominem itp. Niewykonalne w tym sezonie. Dobrze, że jest kominek... Kominek, czyli dzieci i kot rozwlekające kawałki drewna po całym domu, ciągle popiół na podłodze, sadza na suficie i zapach dymu w powietrzu. 
I ciepło, drewniane, dobre ciepło.