piątek, 16 grudnia 2016

Dzień bez prądu

- Dzisiaj robię sobie dzień bez laptopa - powiedziałam dzieciakom rano. - Pilnujcie mnie, żebym nie brała go nawet do ręki.
- Mamo, właśnie masz go w ręce!
- Bo go odkładam... a może w ogóle zrobimy dzień bez komputera?
- Zróbmy dzień w ogóle bez prądu!

I to był jeden z najbardziej genialnych pomysłów wszechczasów.

No dobra, nie był tak całkiem bez prądu. Bo całkiem bez prądu nie byłoby też przecież wody. Piec gazowy też by nie działał ani piekarnik, ani lodówka. Zdecydowaliśmy się też na użycie zmywarki, uznając, że zmywając ręcznie, zużyjemy pewnie więcej wody, prądu i gazu. Na chwilę włączyliśmy odkurzacz. Umówiliśmy się, że w łazience można włączyć małe światełko, żeby trafić. Na chwilę włączyliśmy komputer, bo Tymo się bardzo, bardzo, bardzo uparł. Ale ten sam Tymo pilnował, żeby go zaraz wyłączyć. Można było używać aparatu foto, a telefonu i latarki tylko w wyjątkowych okolicznościach. Na przykład żeby zadzwonić na straż pożarną (na szczęście nie było trzeba). Z latarkami wyszliśmy też wieczorem na dwór.

Ale poza tym było bez prądu.

Oczywiście na początku co chwilę się zapominaliśmy. Ale zaraz reszta podnosiła krzyk "ratunku! elektryczność!" i światło gasło. 

W dzień właściwie było zupełnie normalnie, poza tym, że nie było żadnych bajek ani gier, no i ja sama nie sprawdzałam co chwilę poczty czy facebooka. Zakisiliśmy czerwoną kapustę, zrobiliśmy sałatkę jarzynową, posprzątaliśmy pokój, budowaliśmy z lego, bawiliśmy się w kalambury i w teatr, poszliśmy do sklepu... tylko co chwilę przyłapywaliśmy się na tym, że chcemy zapalić światło, mimo że na dworze jest dzień i w domu jest naprawdę całkiem jasno! 

- Może już zapalimy świece? - marudził Stach, ale poczekaliśmy jeszcze, podziwiając czerwone refleksy słońca na ścianach, których przy żarówce nie mielibyśmy szans dostrzec... I dopiero kiedy słońce całkiem znikło za lasem, wzięliśmy woskową świecę, osadziliśmy ją tradycyjnie w butelce "na papierek" :-) i zapaliliśmy. Akurat jedliśmy obiad. Zrobiło się nastrojowo... Patrzyliśmy na zmiany odcieni różu i szarości na coraz ciemniejszym niebie, jasną Wenus plączącą się w gałęziach orzecha...




W ciemnym domu, w świetle świec słychać lepiej wszystkie dźwięki. Tak, również pracującą lodówkę ("tam też jest światło! ratunku, elektryczność!"), bulgotanie wody w kaloryferach... ale wydaje się, że nawet zwykłe rozmowy mają taki dziwny pogłos. To dlatego, że zaczynamy korzystać z innych zmysłów. Słuch się wyostrza, węch, dotyk... Na przykład widelców w szufladzie szuka się dotykiem. Wzrok szybko przyzwyczaja się do półmroku i maleńka lampka w łazience wydaje się bardzo jasna. Od światła latarki bolą oczy.

- Światło świecy i kominka daje mi moc, a światło elektryczne zabiera - odkrył Stach. Serio.



Rozmawialiśmy o tym, jak to kiedyś ludzie żyli. W takich drewnianych chatach krytych słomą, jak w skansenie w Ochli... Co robili, kiedy w grudniu o 15 zapadał zmierzch? Doszliśmy do wniosku, że w takiej chacie ludzie musieli utrzymywać idealny porządek. Nie musiało być czysto i pewnie nie było, ale musiał być porządek. Po pierwsze dlatego, że po ciemku łatwo coś rozdeptać, o coś się potknąć - samochodziki czy klocki lego zamieniają się w mordercze pułapki. Po drugie - jeśli coś nie leży na miejscu, trudno to znaleźć.



Bawiliście się kiedyś w chowanego w ciemnym domu, w którym pali się tylko jedna świeca?

Przed spaniem poszliśmy wydoić kozę, pozamykać zwierzaki i na spacer. Szron skrzył się w świetle latarek, nad głowami świeciły nam gwiazdy. Po raz pierwszy widziałam, że Stach odbiega daleko ode mnie z marną latareczką, nie boi się ciemności. Zasypiali przy pachnącej woskowej świecy. Stach pytał, czy jutro też tak będzie. Zaproponował, że może być dzień z prądem, ale tak średnio. Żeby go nie używać, kiedy naprawdę nie trzeba.

Jeden z najpiękniejszych dni z dziećmi, jakie przeżyłam. Przygoda we własnym domu. Spróbujcie. Naprawdę polecam.