Nasze biedne kurki!
Nikt się nie spodziewał, jaki okropny spotka je los.
Ostatnie dni leżał śnieg, kury kisiły się na wybiegu i w kurniku, dziś śnieg zaczął topnieć, więc wypuściłam je na podwórko - ogrodzone, wydawałoby się - bezpieczne, do tej pory bezpieczne - żeby poskubały trawkę i pogrzebały w liściach. Wybiegły bardzo szczęśliwe - a godzinę później większość z nich już nie żyła!
Kiedy Andrzej ze Stachem wychodzili na dwór, Stach wybiegł jak zwykle pierwszy, ale nie pobiegł jak zwykle do zwierzaków, ale cofnął się do korytarza i zamknął drzwi. Kiedy Andrzej zszedł, Stach powiedział, że na podwórku są jakieś obce psy.
Obce psy, włóczące się pewnie za cieczkami, przeszły jakoś przez płot i zagryzły prawie wszystkie nasze kury. Najpierw Andrzej zauważył trzy martwe, rozszarpane, leżące na podwórku i przybiegł mi o tym powiedzieć. Byłam załamana, ale po chwili okazało się najgorsze - prawdziwa rzeź odbyła się w środku w kurniku, gdzie kury pobiegły się schronić. Psy pobiegły tam za nimi, weszły do środka. Wyglądało na to, że zginęły wszystkie! Dopiero po chwili zza domu wyszedł bardzo przestraszony kogut - kiedy psy zaczęły mordować, pobiegł w inną stronę niż reszta stada i to go ocaliło. Kiedy Andrzej zbierał martwe ciała kurek, pojawiła się skądś jedna całkiem nienaruszona - przyczaiła się chyba za wychodkami. No i jedna z martwych okazała się nie całkiem martwa. Możliwe, że przeżyje.
Dziesięć kur zabitych, jedna ranna. Ocalał bez szwanku kogut i jedna kurka.
* * *
Kilka dni temu napisałam fajny wiersz o szczęśliwych psach włóczących się po łące, dziś wieczorem chciałam go tu wkleić. Nie wkleję, dziś jestem wściekła na cały psi ród, oczywiście niewinny, winny jest człowiek, który nie pilnuje, nie sterylizuje itd. Ale nawet na Kacperka nie mam dziś ochoty patrzeć. Zresztą wyczuwa i schodzi mi z oczu :-(