niedziela, 27 maja 2012

Trzy znaki lata

Tak, właśnie przyszło. Przynajmniej u nas, na zachodzie - już jest. Oczywiście przyrodnicze pory roku nie mają wiele wspólnego z astronomicznymi datami przesileń. Lato przychodzi czasem tydzień wcześniej, czasem dwa tygodnie później, ale przecież nie pod koniec czerwca. Wtedy już na dobre jest. Tak samo jak zima nie przychodzi przecież w ostatnim tygodniu grudnia.

A po czym poznać, że w przyrodzie przyszło lato? Jest cieplej, ale przecież i w kwietniu zdarzają się upały. Wiosenna, jasna zieleń pierwszych listków zmienia się w dziesiątki odcieni zieleni nasyconej, bujnej, letniej. Są jednak pewne wydarzenia w przyrodzie, powtarzające się co roku, pewne znaki, występujące razem i mówiące - tak, to już!

Oto trzy znaki lata, które zawsze mówią mi - już nadeszło!


1. Kwitnie bez czarny. Na skrajach żyznych lasów, ale przede wszystkim przy śmietnikach, szopach, kurnikach, na podwórkach świecą w słońcu jego białe baldachy. Pięknie pachną, chociaż po przyniesieniu do domu zapach zmienia się o pół tonu i kojarzy się raczej... z kocią kuwetą. Dlatego lepiej podziwiać go na gałęziach lub nazbierać i nasuszyć. O dobroczynnych, leczniczych właściwościach kwiatów czarnego bzu będę jeszcze pisać, chociaż to pewnie żadna tajemnica.


2. Kwitnie kosaciec żółty. To roślina wilgotnych łąk, rowów, bagien, lasów łęgowych. Ktoś, kto nie chodzi wiele po terenie, nie odwiedza dzikich, mokrych miejsc, może się zdziwić, że tak piękna, spektakularna roślina o wielkich, żółtych kwiatach rośnie u nas dość pospolicie. W niczym nie ustępuje ogrodowym kosaćcom, czyli irysom.


3. Młode szpaki opuszczają gniazda. I rzucają się na czereśnie. Oczywiście nie tylko szpaki, ale jeśli ktoś ma sad, to młode szpaki najlepiej w nim widać i słychać. Na naszej czereśni dojrzewają już owoce, a więc trzeba było wywiesić stracha. Ale czy podziała na bandy skrzydlatych "młodocianych przestępców"? Zobaczymy :-)

sobota, 26 maja 2012

Weekend w Rząśniku

Prawie tydzień temu spędziliśmy kilka dni w Rząśniku, a właściwie Orzechowicach pod Rząśnikiem, w domu mojego brata, którego - wraz z inwentarzem w postaci dwóch psów i kota - pilnowaliśmy pod nieobecność gospodarzy. Dom położony jest w Górach Kaczawskich, wśród kwitnących łąk i gęstych lasów, nad stawem...


...w cieniu wygasłego, a może tylko uśpionego wulkanu - Ostrzycy.


Co tam robiliśmy - no cóż, głównie leniuchowaliśmy. Dla botanika-łąkarza możliwość poleżenia sobie na łące, której nie trzeba inwentaryzować, szukać gatunków wskaźnikowych, mierzyć, wyznaczać powierzchni, robić zdjęć fitosocjologicznych itp. jest po prostu nie do przecenienia. Nawet jeśli po botaniku łazi dziecko i sprawdza, co będzie, jak wsadzi się botanikowi trawkę w oko. 




Na obiad jedliśmy m.in. sos do makaronu zrobiony z pewnej rośliny - bardzo tu pospoliej, na Ziemi Lubuskiej właściwie nie występującej - czosnku niedźwiedziego. Uznaliśmy, że skubnięcie kilku listków "na własne potrzeby", bez niszczenia całych roślin, wobec hektarów, jakie to porasta w tutejszych lasach, nie naruszy specjalnie idei ochrony częściowej. Sos wyszedł niezły, ale jeszcze lepsze były świeże liście położone na ogniskowych grzankach z serem. 


A co atrakcyjnego jest w górach dla półtorarocznego dziecka? Raczej nie zapierające dech widoki ani zdobywanie szczytów. Dla naszego dziecka główne atrakcje były dwie.

Pierwsza - to wszechobecne kamienie. Najlepiej w połączeniu z wodą, ale bez wody też są niezłe. Tłuczeń na drodze, gruzy przed domem wuja, kamienie na górskiej ścieżce... wszystko ciekawe.




I druga największa atrakcja. Krowy! :-)



Więcej o Rząśniku-Orzechowicach, o tym co się tam dzieje, co było, co jest i co będzie: http://neustechow.blogspot.com/

piątek, 25 maja 2012

Przerywanka

Przerywanka to zupa przełomu wiosny i lata.

Kopiemy ogród, robimy mniej lub bardziej równe grządki, siejemy nasiona w mniej lub bardziej równe rzędy. Wszystko pięknie wschodzi (albo nie), sucho, więc podlewamy, zarasta chwastami, więc pielimy, ale zanim zbierzemy śliczne, słodkie, młode marcheweczki, aromatyczne pietruszki, okrągłe buraczki - trzeba zrobić jeszcze jedną rzecz. Trzeba przerwać - przerzedzić gąszcz wschodzących roślinek, zostawić tylko niektóre, jedną na 5-10 cm, tak żeby miały dość miejsca i bez konkurencji braciszków i siostrzyczek rosły dorodne.

Po przerywaniu zostają całe garście młodych, maleńkich marchewek, pietruszek, buraczków... Korzenie na razie cieniutkie jak niteczki, liści już całkiem sporo. Zawsze było mi ich szkoda, chociaż przecież wyrzucone na kompost wzbogacały grządki w kolejnych latach. Ale już tak się chce o tej porze roku nowalijek... I właśnie z tej ochoty na młode warzywa powstała zupa-przerywanka.


Bierzemy kilka garści ofiar ogrodowej selekcji. Przerywanka może wyglądać i smakować różnie - jeśli dominują buraczki, zupełnie przypomina botwinkę, jeśli marchewka - jest bardziej zielona. Mojej przerywance kolor nadało kilka listków łobody, poza tym mniej więcej równy udział miały młode buraczki i marchewka, oprócz tego dodałam garść maleńkich pietruszek. Zielsko trzeba starannie opłukać z piasku i poważnie porozmawiać z mszycami. Zupełnie przypadkiem, a może z kuchennej intuicji, kolejne kroki ułożyły się w cykl Pięciu Przemian.

O: Zagotowałam 1,5 litra wody...
Z: dodałam łyżkę masła...
M: łyżeczkę pieprzu...
W: łyżeczkę soli...
D: parę dużych garści posiekanego młodziutkiego zielska (marchew, pietruszka, buraki) z korzeniami i liśćmi.

Gotować 3-5 minut. Nie dłużej! Ostudzić trochę, zmiksować (albo nie), podczas miksowania dodać 2 łyżki jogurtu. Można jeść jako chłodnik lub na ciepło, z jajkiem, serem, grzankami albo ziemniakami.

czwartek, 24 maja 2012

Łoboda!

Kupiliśmy w zeszłym roku od sąsiada mały kawałek ziemi z zarośniętym, od kilku lat nieuprawianym ogródkiem. Przyszła wiosna, przekopaliśmy, zasialiśmy... Z ziemi zaczęły wychodzić różne cuda -  niekoniecznie te zaplanowane przez nas. Wylazły łany wieloletniego czosnku, wzeszła jakaś pietruszka, wysiana pewnie parę lat temu, jarmuż, mnóstwo sałaty lodowej, która zakwitła tu kiedyś i wydała nasiona - no i ONA. Tajemnicza roślina z fioletowymi liśćmi jak z kosmosu.


Pamiętam, że zawsze to u sąsiada rosło, wszyscy nazywali to "rośliną na kreta". Rzeczywiście, krety jakoś wybitnie tego nie lubią i nie ryją w miejscach, gdzie to rośnie. Poza tym raczej nie miała zastosowań, przynajmniej nie kojarzę, żeby sąsiedzi używali tego np. w kuchni. Widziałam, że to jakieś komosowate, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby to dokładnie oznaczać. Aż do teraz.



Łoboda ogrodowa, odmiana czerwonolistna, Atriplex hortensis. Roślina ozdobna, ale przede wszystkim zapomniane warzywo. Smakuje trochę jak szpinak, ale jest delikatniejsza, moim zdaniem dużo lepsza. Młode liście doskonale nadają się do jedzenia na surowo w sałatach.


Można ją też udusić jak szpinak - ma niesamowity różowy kolor - i zastosować do w miarę tradycyjnego obiadku z kartofelkami i omlecikiem...



...albo zrobić z niej na przykład sos do makaronu...


...i wiele innych rzeczy. W planach są na przykład łobodowe zupy, w tym chłodnik. 

Oczywiście parę okazów zostawię - po pierwsze muszą odstraszać krety, po drugie - są ładne, po trzecie - na nasiona. Może ktoś chce? :-)

czwartek, 17 maja 2012

Spotkanie w Łodzi

22 maja, wtorek, g. 18.00, Świetlica Krytyki Politycznej w Łodzi, ul. Piotrkowska 101.

Indianki Yequana i wyrodne matki

Spotkanie o macierzyństwie, ekologii, feminizmie w ramach Pracowni Głównych Nurtów Feminizmu.  

http://www.krytykapolityczna.pl/Lodz/Lodz22majaIndiankiYequanaiwyrodnematki/menuid-268.html

W naszej kulturze macierzyństwo nie wiąże się ze szczególną nobilitacją. W zachodniej cywilizacji bardzo trudno też być taką matką jak Indianki Yequana, którymi zachwycała się Jean Liedloff – noszące dzieci przez całą dobę, pozwalające im współuczestniczyć w pracy i odpoczynku, w codzienności i świętowaniu, z powodzeniem łączące opiekę nad dzieckiem z normalnym życiem, w tym pracą dla całej społeczności. Nasz system, w tym również dominujący system zatrudnienia, raczej nie jest przystosowany do rodzicielstwa bliskości. Nic dziwnego, że stereotypowa feministka, jeśli w ogóle ma dzieci, pewnie szybko zostawia je w żłobku i pędzi realizować się w pracy zawodowej. Tymczasem coraz więcej kobiet świadomie wybiera swoją drogę macierzyństwa i nie zawsze jest to droga „wyrodnej matki”. Każda z nas powinna mieć prawo wyboru: czy mieć dzieci, kiedy mieć dzieci, ile mieć dzieci, ale również – jaki wybrać model rodzicielstwa. Jak umożliwić ten wybór w społeczeństwie, które zwykle skutecznie utrudnia łączenie roli spełnionej matki i szczęśliwego człowieka?

Zapraszamy do dyskusji o macierzyństwie z feministycznej, ale też ekologicznej perspektywy. Czy ekorodzicielstwo jest antyfeministyczne? Czy pranie wielorazowych pieluch i domowa produkcja zdrowych zupek mają już na dobre zamknąć kobietę w domu? Czy karmienie piersią oznacza zniewolenie? A może przeciwnie – triumf patriarchatu przejawia się raczej w pozbawieniu kobiet władzy nad swoim ciałem, uzależnieniu ich od tradycyjnie męskiego świata medycyny i biznesu, który „odebrał” kobietom np. ciążę i poród? Jak wyglądałby świat stworzony dla matek i ich dzieci? Czy taki świat jest możliwy?"

Zapraszam :-)

wtorek, 15 maja 2012

Typy rolników przystępujących do programów rolnośrodowiskowych ;-)


Warszawiak – łąka kojarzy mu się z alergią, krowimi plackami i czymś nieokreślonym sielskim, o czym kiedyś czytał w książce. Podobno jednak można mieć z tego kasę, więc tłucze się przez pół Polski swoim Audi A6, żeby odwiedzić z ekspertem łąkę, którą kiedyś dostał podobno w spadku po wuju, ale nigdy jej nie widział. Zadaje dużo pytań – czemu ta trawa jest taka zielona? Czemu to drzewo jest takie wysokie? Ostatecznie okazuje się jednak, że pół łąki 10 lat temu zaorał sąsiad, przekonany że to niczyje, a na drugiej połowie rośnie urokliwy olszowy zagajnik. Pełen komarów, kleszczy i barszczu Sosnowskiego. Więc w pośpiechu wracamy do Warszawy.

Człowiek Lasu – fajnie się z nim chodzi po łąkach, bratnia dusza, na przyrodę lubi popatrzeć, ptaka zauważy, o roślinkę zapyta. Do tego łąki zwykle ładne, śródleśne, chyba że trafi się poletko łowieckie obsadzone topinamburem i kukurydzą, które z niewiadomych przyczyn nie może być łąką trzęślicową. I wszystko pięknie, dopóki nie zacznie się gadka o gorącym łożu farbującego postrzałka. Po dziesięciu minutach masz ochotę zaproponować mu, żeby wsadził sobie swoje łąki... w lustro.

Gruba ryba – postać ważna dla lokalnej społeczności. Połowie daje pracę, od drugiej zbiera haracze. Trzysta hektarów podmokłych łąk kupił przypadkiem w zeszłym roku i teraz zamierza zgarnąć grubą kasę z dopłat. Nie do końca rozumie, dlaczego wszystkie łąki nie mogą być w najwyżej płatnych pakietach. Potrzebne są jakieś roślinki? Dosadzimy! Może nie zapłacić za dokumentację – nie miałby takiej kasy jaką ma, gdyby wszystkim płacił. A w sądzie i tak wygra.

Rodzinny – połowę z niewielkiego gospodarstwa przekazał synowi, ćwiartkę córce, a resztę podzielił między siebie, chrześniaka, szwagra i dwa psy. Oczywiście każdy ma osobne gospodarstwo i chce osobną dokumentację, osobny plan, wniosek i wszystkie papiery. Tyle że w międzyczasie jeden pies się utopił, a córka uciekła z Niemcem, więc część hektarów córki przechodzi na szwagra, część na chrześniaka, a jeden z tych poprzednich hektarów chrześniaka jednak wraca do syna. Oczywiście w połowie realizacji programu. Na to wszystko przyjeżdża Agencja i jeszcze raz mierzy działki, stwierdzając różnice w powierzchniach. Z rodziną nigdy nie jest nudno.

Prawdziwy Rolnik – to mu się nie opłaca. Bo koszenie za późno, bo nawozić nie można ani wypasać więcej niż 10 krów. Nie za takie pieniądze. Poza tym i tak wszystko zaleją bobry. W końcu jednak przystępuje do programu, bo nieprzystąpienie też mu się nie opłaca. A poza tym, pani, i tak wszystko wyschnie. I nic z tego nie będę miał.


;-)

sobota, 12 maja 2012

Jaka jest bioróżnorodność Twojego obiadu?

No, jaka? Ile gatunków roślin było dziś na obiad? Liczy się wszystko: surowe części w surówce, ziarna i nasiona - również zmielone na mąkę, ugotowane korzenie, zioła, przyprawy... Jaka część z nich pochodzi z naszego klimatu, wyrosło w ostatnich tygodniach lub miesiącach, a jaka część została przywieziona z drugiego końca świata albo czekała w chłodni wiele miesięcy?

Ja chyba dziś pobiłam rekord, chociaż obiadek wygląda naprawdę tradycyjnie:



Po kolei:

ziemniaki (od rolnika z mojej wsi, trochę przenawożone) z olejem z lnianki  (od ekorolnika z drugiej części Polski)

omlet:
jajko (to nie roślina),
mąka owsiana,
mąka żytnia (jedna i druga kupiona w sklepie, niestety nie ma miejsca pochodzenia),
natka pietruszki (suszona, własna, z zeszłego lata)
szczypta pieprzu z drugiego końca świata

no i sałatka, zdecydowanie dominująca objętościowo (wiosną - jedz liście!) - wszystkie zielska uzbierane w promieniu 50 metrów od domu:
- sałata (z ogródka, a dokładniej z inspektu)
- bluszczyk kurdybanek (z sadu)
- szczaw (z sadu)
- komosa biała (też z inspektu, gdzie nikt jej nie siał, wyrosła jako chwast)
- oregano czyli lebiodka pospolita (z ogródka ziołowego)
- podagrycznik (z opisywanego już kąta za szopą)
- łoboda ogrodowa czerwonolistna (z ogrodu, jak nazwa wskazuje, nowe odkrycie, będzie o niej jeszcze)
- szczypiorek (liście i doskonałe, bardzo ostre w smaku kwiaty)
- koperek (z ogrodu, gdzie wyrasta tu i ówdzie)
Do tego olej sezamowy od wspomnianego już ekorolnika, chociaż sam sezam pewnie z drugiego końca świata.

Bioróżnorodność obiadu chyba dość wysoka - 16 gatunków roślin. Każdy z nich wniósł swój smak, swoją wartość, swoje wyjątkowe właściwości. Do tego jajco od własnej kury zielononóżki i trochę masła od eksploatowanej przemysłowo krowy.

No i chyba nikt mi nie wmówi, że powinnam łykać kwas foliowy w tabletkach.

czwartek, 3 maja 2012

Piramida wiosenna


Wszyscy znają piramidę żywienia. Może ona różnie wyglądać, są piramidy wegetariańskie i wegańskie, są bardziej tradycyjne, uwzględniające gdzieś w połowie kurczaka i ryby, a na samym szczycie czerwone mięso. U podstawy mają pieczywo, kasze, makarony i inne produkty zbożowe, wyżej warzywa i owoce, dalej zwykle sery i inne produkty mleczne, jaja, orzechy, oleje i tak dalej. Niektóre "ambitne" piramidy dzielą produkty zbożowe na "złe", czyli oczyszczone, i "dobre", czyli razowe, podobnie z tłuszczami. Ale ogólnie wszystkie te piramidy nie różnią się za bardzo między sobą.

Tradycyjna piramida zakłada, że przez cały rok podstawą diety są nasiona - mąki, kasze, makarony. Zakłada też całoroczną dostępność owoców.  Zastanawiam się od jakiegoś czasu, jak ma się piramida do prób odżywiania się produktami sezonowymi, lokalnymi, takimi, które są w naszym klimacie w danym momencie najbardziej dostępne lub dają się w prosty, naturalny sposób przechować. Z przemyśleń tych narodziły się cztery piramidy, zupełnie inne niż powszechnie obowiązujący schemat. Nawiązują one do krótko ujętych zasad, o których już wcześniej pisałam:

Wiosną - jedz liście.
Latem - jedz owoce.
Jesienią - jedz korzenie.
Zimą - jedz nasiona.


Piramidy są z założenia roślinne. Pewnie można byłoby się pokusić o przypisanie produktów zwierzęcych do poszczególnych pór roku, ale to trochę inny temat. Zakładam, że podstawą diety są jednak produkty roślinne. Czy sama odżywiam się w ten sposób? Pewnie nie do końca, choć czasem jestem blisko. Jest to pewna koncepcja teoretyczna, wyznaczenie kierunku - jak każda piramida. A przede wszystkim jest to zaproszenie do dyskusji.

Dzisiaj wklejam piramidę wiosenną, a niedługo także letnią, szczególnie że wraz z majowymi upałami lato coraz wyraźniej puka do naszych drzwi.

PIRAMIDA WIOSENNA




Wiosna to czas liści. Wszędzie jest ich pełno, są młode, a więc smaczne i dobrze strawne, można dodawać je właściwie do każdego posiłku. Stosunkowo niewielką różnorodność liści uprawianych i kupowanych (sałata, szpinak... i niewiele więcej) mogą uzupełniać wszędobylskie dzikie zielska. Jest ich mnóstwo i dają ogromne możliwości. Do szeroko pojętych liści (w znaczeniu kulinarnym, nie botanicznym) zaliczyłam tu też łodygi, czyli rabarbar i szparagi (już się pojawiają!).

Z zeszłego sezonu zostało jeszcze sporo korzeni i nasion. Korzenie to właściwie pokarm całoroczny. Tradycyjnie przechowywane były (i wciąż bywają) w kopcach, współcześnie raczej w chłodniach. Wczesną wiosną są jeszcze całkiem smaczne, im bliżej lata, tym bardziej zwiędnięte, gorzkie i takie sobie. Na szczęście już niedługo pojawią się nowe. Mamy też ciągle spory wybór nasion strączkowych, kasz, mąk, a także ostatnie pestki i orzechy - źródło olejów. 

Wiosna zdecydowanie nie jest czasem owoców. Pierwsze truskawki, maliny i czereśnie będą znakiem, że przyszło lato. Na szczęście zostało jeszcze dużo przetworów - kompotów, dżemów, przecierów. W chłodnej piwnicy mogłyby się przechować ostatnie jabłka.