niedziela, 28 lipca 2013

Koza wolna

Nasza koza Beata kocha wolność. Od zawsze.

Koza mieszka w obórce, a właściwie w kurniku, w którym ma wydzielone specjalne pomieszczenie z tabliczką "księgowość". Ma osobne wyjście i osobny wybieg, po którym chodzi sobie, kiedy z jakiegoś powodu nie może się paść (bo np. leje, tam też siedziała całą zimę). Poza tym przywiązujemy ją na kilkumetrowym łańcuchu w sadzie - puszczona wolno, zjadłaby nasze uprawy i drzewka. Każdego dnia w innym miejscu, żeby nie było nudno. Koza wydeptuje kręgi, których nie powstydziłoby się UFO i stopniowo wypasa kolejne części sadu i sąsiadującego z nim bezpańskiego (czyli państwowego) odłogu.

Jej marzeniem jest oczywiście życie wolnej kozy. Wolnej kozy skubiącej kapustę, wyrywającej marchewki z grządki, ogryzającej korę z młodych jabłonek, chrupiącej winorośl i tak dalej. Wolna koza to straszny szkodnik, ale szczęśliwy szkodnik. 

Podczas pierwszego sezonu u nas podstawowym problemem było - jak ją przywiązywać, do czego? Wszelkie paliki, również takie specjalne do palikowania koni lub dużych psów, koza wyrywała wyjątkowo zręcznie, jeśli nie od razu, to biegając w kółko lub rozpędzając się to w jedną, to w drugą stronę, aż puściło. Kiedy już opracowaliśmy niewyrywalny palik, pojawił się problem zrywającego się łańcucha, rozginających się karabińczyków i kółek (na kozim forum w sieci polecano... kółeczka do kluczy, dobre sobie), zrywających się obroży... Wszystko to udoskonalaliśmy stopniowo, ucząc się na błędach. Teraz system palikowania jest już w miarę pewny, chociaż raz na jakiś czas trzeba go sprawdzać, bo okazuje się, że odkręciła się szekla, rozgiął karabińczyk albo rozsunęła obroża. A koza takich błędów nie wybacza i idzie od razu pałaszować świeżo posadzone kapustki.

Zimą pojawił się inny problem. Mogłoby się wydawać - ciężkie mrozy, śnieg, każda koza woli wylegiwać się w obórce na miękkiej, ciepłej słomie i w spokoju przeżuwać. Nie wiem, czy każda koza, ale na pewno nie nasza. Po porannym wydojeniu zamykam kozę na haczyk i dwie zasuwki, potem kolejne drzwi na haczyk... Po jakimś czasie zagaduje mnie sąsiad.
- Pani Marto, w taki mróz kozę na dworze trzymać... Przecież to jest żywe stworzenie... cierpi... No i zachoruje, będzie kłopot...
Na dworze? Jak to? Zasuwki porozginane, haczyki gdzieś pofrunęły. Koza jest zwierzęciem górskim, na zimę ofutrzyła się porządnie, tłuszczyku nabrała, mrozy jej niestraszne. Zamknięta, kiedy akurat woli być na zewnątrz, będzie walić rogami w drzwi do skutku! Teraz ma dwie zasuwki i drzwi dodatkowo zaparte deską. Nie jest w stanie tego sforsować... chyba. Chyba że będzie bardzo zdeterminowana. Ostatnio najwyraźniej nie jest, bo grzecznie siedzi w środku. Ale też zamykamy ją tam tylko na noc, kiedy i tak idzie już spać.

Wydawało się, że nasz system nie ma już dziur... ;-) 

Wczoraj zaprowadziłam wieczorem kozę na wybieg i poszłam do domu. Za chwilę przychodzi mąż.
- Zamykałaś kozę na wybiegu?
- No... tak.
- A to ciekawe. Po sadzie sobie biegała, skubała trawkę. Ledwo ją z teściową zwabiliśmy liśćmi kalafiora.

Hmm... ale jak się wydostała? Nauczyła się otwierać haczyk? To byłoby możliwe, gdyby nie fakt, że najwyraźniej zamknęła za sobą. Przeskoczyła górą? Raczej niemożliwe, za wysoko, musiałaby wziąć duży rozbieg - za mało miejsca. Ktoś ją wypuścił? Ale kto i po co? Idę zbadać sprawę na miejscu i widzę... wybieg zamknięty na haczyk i kozę pałaszującą opadłe jabłka na kompoście sąsiada.

Złapałam, zamknęłam i zaczaiłam się... Po raz kolejny stwierdzam - nasza koza to mistrzyni świata ;-)



sobota, 27 lipca 2013

Filmik kurczakowy

Nasze kurczaczki mają już dwa tygodnie i wychodzą z kwoką na spacery. Grzebią w ściółce, jedzą różne drobne glebowe bezkręgowce - ważne uzupełnienie diety. Kwoka wyszukuje im przysmaki i nawołuje, kiedy znajdzie coś ciekawego.


poniedziałek, 22 lipca 2013

Częste mycie...

...skraca życie. Tak mówią. A może to prawda?

Patrzę na półki sklepowe w markecie uginające się pod ciężarem płynów do kąpieli, żeli pod prysznic, balsamów, szamponów, odżywek, pianek, kremów, mydełek, mleczek, toników, peelingów, dezodorantów i czego tam jeszcze. Myślę sobie, że w ciągu kilku miesięcy zawartość tych wszystkich opakowań znajdzie się w naszych rzekach, jeziorach i glebach. A opakowania - w najlepszym wypadku w kontenerze na plastik. Albo po prostu na śmietniku.

Ale zanieczyszczenie środowiska to tylko część problemu. Nigdy w długiej historii ludzkości nasza skóra, włosy, nasze ciała nie były narażone na takie dawki syntetycznych środków chemicznych, przede wszystkim detergentów (mydła, żele pod prysznic, szampony...), ale też wielu innych substancji (przeciętny kosmetyk ma 30-40 składników), działających codziennie, regularnie, wcieranych, nakładanych, wklepywanych. Owszem, są testowane - na zwierzętach, na hodowlach tkankowych albo na ludziach, ale przecież testy dotyczą jednego konkretnego kosmetyku lub jednego składnika i trwają maksymalnie kilka tygodni. Nikt nie wie, jaki efekt daje zmasowana ekspozycja na wiele działających razem substancji, przez kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lat... Część działa na powierzchni skóry, wpływając na pracę gruczołów, florę bakteryjną, odczyn naskórka i tak dalej, część wnika głębiej (te reklamowane są jako lepsze) i nikt nie wie, gdzie wędrują, gdzie się odkładają, z czym wchodzą w reakcje, jak reagują między sobą nawzajem i jakie będą tego skutki. Jesteśmy pokoleniem eksperymentalnym. Nawet jeden gorący prysznic w ciągu dnia to już dla naszej skóry zupełna nowość, biorąc pod uwagę całą historię gatunku - nasza skóra zupełnie nie jest do czegoś takiego przystosowana.

Oczywiście nie chodzi o to, żeby od dziś się nie myć, śmierdzieć i z nietoperzem wplątanym w przetłuszczone kołtuny uciec do lasu. Prawidłowe nawyki higieniczne to jedna z najważniejszych zdobyczy cywilizacyjnych, zwykłe mycie rąk powstrzymało rozwój wielu poważnych, często śmiertelnych chorób. Mycie jest ważne i potrzebne. Przyjemny lub neutralny zapach ciała to standard w naszej części świata. Nie warto z tego rezygnować. Ale czy rzeczywiście potrzebujemy tego wszystkiego, w takich ilościach?

Kiedy byłam mała, włosy myło się raz na tydzień. Po tygodniu pachniały czasem trochę nieświeżo, ale nie były tłuste. Teraz włosy myje się codziennie, a po dwóch czy trzech dniach bez mycia zwisają już przetłuszczone strąki, a skóra swędzi. Skóra przyzwyczajona do ciągłego stosowania detergentu wytwarza kilkakrotnie więcej sebum. Czytałam kiedyś wywiad z panią ginekolog ze starszego pokolenia, która zalecała podmywanie się samą wodą. Komentarze nie pozostawiały na niej suchej nitki. Przecież bez reklamowanego żelu do higieny intymnej z kwasem mlekowym wszystko zaraz będzie swędzieć, brzydko pachnieć i ogólnie poczujemy się okropnie nieświeżo. Owszem - przez pierwszy tydzień tak będzie, może trochę dłużej. A potem skóra odzyska równowagę i mycie zwykłą wodą będzie już wystarczało. 

Tutaj o myciu włosów wodą i sodą :-) Warto spróbować. Ja w tym momencie odzwyczajam włosy od częstych spotkań z detergentem i myję szamponem dla niemowląt z dodatkiem wywaru z rumianku lub rozmarynu - raz na tydzień. Za to codziennie dokładnie szczotkuję. I już wiem, że nie muszę ich obcinać (taki miałam plan po ciąży), bo z tygodnia na tydzień są coraz mocniejsze i piękniejsze. Po kilku dniach pachną... mną. Nie jest to nieprzyjemny zapach.

Nic tak nie oczyszcza i nie nawilża twarzy, jak czysta woda - tylko nie można jej wycierać. Jeśli skóra nadal wydaje się tłusta i nieświeża, czekam chwilę i spłukuję jeszcze raz. Aż do skutku. I pozwalam skórze wyschnąć. Część wilgoci wnika w skórę i nawilża ją lepiej niż najdroższy krem nawilżający. Jeśli po myciu skóra wydaje się za sucha (często tak miałam zimą), może wystarczy zwalczyć pokusę posmarowania jej kremem i poczekać godzinę czy dwie. Skóra sama natłuści się i nawilży, jeśli nie próbujemy jej w tym zastępować.

Brzmi to trochę jak herezje, ale namawiam do własnych prób. Woda, soda, niewielka ilość mydła i szamponu (abo i nie), zioła, naturalne oleje, kosmetyki robione w domu z tego, co pod ręką w lodówce i spiżarni... Można różnie. Bo im więcej kupujesz, tym więcej musisz kupować. Tak to działa - i to jeszcze jeden powód.

czwartek, 18 lipca 2013

Ogrodowo...

Nadchodzi najbardziej ogrodowy czas w roku. Czas, kiedy wychodzi się z domu, żeby nazbierać coś na obiad... i tak trudno podjąć decyzję. Tyle jest do wyboru. Właściwie nic nie trzeba kupować, wszystkie lub prawie wszystkie składniki obiadu rosną na grządkach. Razem z deserem. Kiedy korzysta się z darów ogrodu w przygotowywaniu posiłków, często przez kilka dni trzeba jeść ten sam lub podobny zestaw warzyw w różnych wydaniach - bo po prostu coś obrodziło i "się zmarnuje", więc trzeba zjadać albo przetwarzać. W tym momencie "trzeba zjadać" cukinie, wczesną kapustę oraz wybijającą już w pędy kwiatowe ostatnią sałatę. No i oczywiście porzeczki.

Cukinie żółte...




...czy zielone?


A może jednak jakaś dynia? O różnych dyniach, odmianach, zastosowaniach - będzie później. Jeszcze w tym roku nie jedliśmy, czekamy aż urosną, na razie eksploatujemy cukinie. Chociaż ta melonowa żółta już chyba jest do zerwania:


A może pomidorek? Pierwsze właśnie dojrzewają. Nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie będzie można najeść się ich do oporu.


A porzeczki? Mogą być czerwone - tych najwięcej, mamy dwie odmiany, nie znamy ich nazw, jedna jest "przemysłowa" - obficiej owocująca, o długich kiściach i dużych owocach, niezła na przetwory, taka sobie do jedzenia, a druga "deserowa" - przepyszna, słodka, świetna zarówno na przetwory, jak i do skubania prosto z krzaka, ale drobniejsza i bardziej upierdliwa w zbieraniu.


Ale mogą być też czarne - tych zaledwie kilka małych krzaczków, a kiedyś mieliśmy całą plantację...


...albo białe, a z nich świetne białe wino.


A właśnie - co jeszcze można zrobić z porzeczek? Robimy sporo wina i tzw. gal-porz, czyli galaretkę porzeczkową, coś pomiędzy gęstym sokiem a dżemem, zastygającą dzięki naturalnym porzeczkowym pektynom. Ale szukam inspiracji na coś jeszcze - jakiś dobry dżem? Może ktoś zna ciekawy przepis?


poniedziałek, 15 lipca 2013

Ab ovo

Zaczęło się kilka dni temu od... piszczenia w jajku. Naprawdę nie przesadzę pisząc, że to jedno z tych doświadczeń, które na zawsze przestawiają coś człowiekowi w mózgu. Bierzesz do ręki jajko. Takie normalne jajko, wygląąda zupełnie jak to, które wbijasz na patelnię na śniadanie, no ale nie całkiem normalne, bo przez ostatnie trzy tygodnie siedziała na nim kwoka. Przykładasz jajko do ucha i słyszysz, że w jajku coś popiskuje, drapie, stuka! Coś się szamoce, żyje, chce się wydostać! Obłęd! Cudowne i przerażające. Zupełnie spoza świata, który dzisiaj znamy.

I oto następnego dnia rano przyszłam doić kozę - i już był pierwszy kurczaczek. Siedział sobie pod skrzydłem kwoki, jeszcze nie całkiem obeschnięty, ale już wystawiał główkę, machał maleńkimi skrzydełkami... Kwoka, cała nastroszona, odwracała do niego głowę, nawołując takim podekscytowanym głosem - kwoo, kwooo, kwooo... A on jej odpowiadał tym swoim cieniutkim piuu, piu, piu. W głosie kurczaczka była radosna ciekawość świata, w głosie kwoki - trochę zdziwienie, ale przede wszystkim ogromny matczyny niepokój i troska. Chcę poznawać świat, chcę wyjść z gniazda - wołał kurczaczek. Zostań, wracaj pod skrzydło, zmarzniesz, zgubisz się, przepadniesz, coś cię zje - odpowiadała kwoka. I nie przesadzam, nie antropomorfizuję. Naprawdę tak to brzmiało.

I potem powoli, po kolei wychodziły z jajek następne. Nie widziałam momentu klucia - odbywało się pod kwoką i tak powinno być, mokre kurczęta mogłyby się przeziębić. W pewnym momencie kwoka miała dylemat - siedzieć na tych jajach, które jeszcze czekają, piszczące, ponakłuwane już od środka, czy gonić rozłażące się kurczęta? W sumie wykluło się pięć. Niewiele, ale dla początkującej kwoki to chyba gromadka w sam raz. 

Są prześliczne. Niesamowicie jest obserwować, jak kwoka opiekuje się nimi. Dostają do jedzenia płatki owsiane rozdrobnione z jajkiem i ugotowaną kaszę jaglaną. Kwoka bierze większą grudkę jedzenia, po czym rozciera ją dziobem, sypiąc przed pisklętami i wydając przy tym swoje kwoczące dźwięki. Kurczęta na początku gapiły się tylko, nic nie rozumiejąc, aż jeden dziobnął, drugi spróbował... i poszło. Teraz biegają, popiskują i żerują, aż miło. Kwoka wyniosła się z gniazda, siedzi na ściółce w kącie, a pisklęta to wybiegają, to chowają się pod nią jak w ciepłym domku.

A oto cała rodzinka:


środa, 10 lipca 2013

Spotkanie z mamą sarną

Najpierw trzeba było przejść 500 metrów przez pole pszenicy. Na szczęście były pasy techniczne, więc szło się łatwo, chociaż nudno. Tylko dzicze ślady w błocie świadczące, że nie ja jedna korzystam z tej ścieżki, urozmaicały trochę spacer.


Potem okazało się, że dalsza droga prowadzi przez jeżyny, trzciny, chmiel, pokrzywy, wierzby, olchy, derenie, głogi i dwa muliste, głębokie i szerokie rowy, na szczęście ze sporą liczbą poprzewracanych i pochylonych pni, gałęzi itp. 


I kiedy wygramoliłam się wreszcie z ostatniego rowu i wyszłam na równiutką, niedawno skoszoną łąkę (co za komfort!)... zobaczyłam je. A one mnie nie. Stałam sobie tak, bojąc się oddychać, a one się pasły. Mama sarna i dwie małe sarenki. 


Pierwszy zauważył mnie jeden z maluchów. Co to takiego?


Za chwilę patrzyły już oba, a mama pasła się dalej spokojnie - a może tylko udawała?


Wreszcie ona też spojrzała. Dziwny obiekt w czerwonej koszulce i zielonym kapeluszu nie wydał jej się bardzo groźny, ale jednak podejrzany...


...bo całe towarzystwo, skubiąc trawę, zaczęło powoli przesuwać się w kierunku zarośli.


Nagle zawiał lekki wiaterek. Ode mnie w kierunku saren. Mama sarna stanęła nagle, popatrzyła, nastawiła uszy, poruszyła nosem...


...zrobiła głupią minę...


...szczeknęła ostrzegawczo jak kozioł, po czym całe towarzystwo w ciągu sekundy uciekło mi z kadru i schowało się w krzakach :-)


I tyle je widziałam :-)

piątek, 5 lipca 2013

Lebioda, łoboda i żółtlica, czyli mini-atlas cz.3

Lebiodę, czyli komosę białą (Chenopodium album), pokazywałam w zeszłym roku - ale młodą, wiosenną, w sam raz do sałatek na surowo. Teraz jest lipiec i podrośnięta komosa za bardzo do surówek się już nie nadaje, chyba że najmłodsze listeczki. Ale za to jest doskonała duszona w postaci szpinaku lub dodatku do innych duszonych warzyw. Jak teraz wygląda?



Starsze liście zawierają sporo saponin, więc zbieram tylko czubki roślin (mniej więcej takie jak trzymam na zdjęciu). A gdzie rośnie? A przy kompoście...

...a poza tym we wszelkich żyznych, nasłonecznionych miejscach, gdzie odsłonięta jest gleba (w gęstej darni nie wykiełkuje). Czyli również jako chwast w ogrodzie.

Łoboda ogrodowa (Atriplex hortensis) też gościła już tu kilka razy, ale pokażę ją jeszcze raz - jest pyszna. Na surowo i duszona.


Łoboda, podobnie jak koperek, wysiewa się u mnie w ogrodzie sama i rośnie sobie tu i tam, skubana po trochu. Ale można ją pewnie też posiać równo w rządkach. Podobno odstrasza krety i właśnie taką pełni funkcję w większości tutejszych ogrodów - mało kto traktuje ją jako jadalne warzywo.


I trzecia roślina, której dotąd na zdjęciu nie prezentowałam, a warto się z nią zapoznać, bo jest trudna do pomylenia i rośnie powszechnie w każdym ogrodzie - to żółtlica drobnokwiatowa (Galinsoga parviflora) oraz żółtlica owłosiona (Galinsoga ciliata). Kilka słów o żółtlicy było tu. Gdzie rośnie? Nawet w najbardziej zadbanym ogrodzie. Surowa jest dość niesmaczna, ale duszona - świetna. Najsmaczniejsza młoda, przed kwitnieniem, ale kwitnąca też jest ok. Polecam - można wypielić ogródek i przy okazji zdobyć coś na obiad :-)




Smacznego dzikiego!

czwartek, 4 lipca 2013

Kwoka wciąż siedzi...

- A ja nie miałam co na obiad sobie zrobić - mówi babcia - więc poszłam do kurnika, zobaczyłam że kurka siedzi, wzięłam sobie dwa jajeczka, ugotowałam... 

Robię się blada. Zgroza. Panika. Niemożliwe... Babcia ma już prawie 90 lat i codzienne luki w pamięci uzupełnia żywą wyobraźnią. Może wymyśliła? Obiad właśnie jej przyniosłam... Nigdy nie wchodzi do kurnika, zwykle zamykamy, nie wie nawet gdzie szukać tych jajek... ale gdyby weszła, w pierwszym boksie siedzi na jajach kwoka. Rzut oka na kurnik - rzeczywiście kołek jakoś inaczej stoi, zasuwka zasunięta, a była odsunięta rano... 

Lecę do babci do domu. Może nie zdążyła ugotować? Gdyby rozbiła, zauważyłaby przecież... Na maszynce nic, w garnkach nic. Sprawdzam lodówkę - są dwa jajka. Zabieram. Prześwietlam latarką, z rolki po papierze toaletowym konstruując prowizoryczny ooskop. Uff! Jasne, niezalężone, świeże. Niedawno dawałam jej jajka, widocznie nie zjadła jeszcze wszystkich, a spod kurki może wzięła, ale 30 lat temu, kiedy jeszcze sama kurki hodowała...

Na wszelki  wypadek biegnę do kwoki. Podnoszę, liczę jajka, po czym z powrotem sadzam biedaczkę na gnieździe. Są wszystkie! Wszystkie trzynaście.

Bo ja kilka dni temu nabyłam nową umiejętność - prześwietlanie jaj. Jeśli jajo prześwietlić silnym strumieniem światła (są takie specjalne ooskopy do kupienia, u nas wystarczyła latarka i karton z otworkiem), widać mniej więcej co ma w środku. Jeśli jasne, żółte - jest niezalężone albo po prostu świeże. Jeśli w środku rozwija się zarodek, jajo jest czerwone, widać wyraźny cień zarodka, a w lepszym ooskopie również siatkę tętnic. Są również obrazy dla jajek obumarłych, wszystko to można znaleźć w książkach i internecie. Nasza kwoka siedziała na 16 jajkach, z których - jak się okazało - tylko dwa były niezalężone. Brawo kogut! :-) Jedno wyraźnie obumarłe, trzy jakieś dziwne i niepewne - zostały pod kwoką na wszelki wypadek, a dziesięć - z wyraźnym rozwijającym się zarodkiem. 

Wygląda na to, że będziemy mieć "naturalne" kurczęta. Za tydzień zaczną już się wykluwać...