Nasza koza Beata kocha wolność. Od zawsze.
Koza mieszka w obórce, a właściwie w kurniku, w którym ma wydzielone specjalne pomieszczenie z tabliczką "księgowość". Ma osobne wyjście i osobny wybieg, po którym chodzi sobie, kiedy z jakiegoś powodu nie może się paść (bo np. leje, tam też siedziała całą zimę). Poza tym przywiązujemy ją na kilkumetrowym łańcuchu w sadzie - puszczona wolno, zjadłaby nasze uprawy i drzewka. Każdego dnia w innym miejscu, żeby nie było nudno. Koza wydeptuje kręgi, których nie powstydziłoby się UFO i stopniowo wypasa kolejne części sadu i sąsiadującego z nim bezpańskiego (czyli państwowego) odłogu.
Jej marzeniem jest oczywiście życie wolnej kozy. Wolnej kozy skubiącej kapustę, wyrywającej marchewki z grządki, ogryzającej korę z młodych jabłonek, chrupiącej winorośl i tak dalej. Wolna koza to straszny szkodnik, ale szczęśliwy szkodnik.
Podczas pierwszego sezonu u nas podstawowym problemem było - jak ją przywiązywać, do czego? Wszelkie paliki, również takie specjalne do palikowania koni lub dużych psów, koza wyrywała wyjątkowo zręcznie, jeśli nie od razu, to biegając w kółko lub rozpędzając się to w jedną, to w drugą stronę, aż puściło. Kiedy już opracowaliśmy niewyrywalny palik, pojawił się problem zrywającego się łańcucha, rozginających się karabińczyków i kółek (na kozim forum w sieci polecano... kółeczka do kluczy, dobre sobie), zrywających się obroży... Wszystko to udoskonalaliśmy stopniowo, ucząc się na błędach. Teraz system palikowania jest już w miarę pewny, chociaż raz na jakiś czas trzeba go sprawdzać, bo okazuje się, że odkręciła się szekla, rozgiął karabińczyk albo rozsunęła obroża. A koza takich błędów nie wybacza i idzie od razu pałaszować świeżo posadzone kapustki.
Zimą pojawił się inny problem. Mogłoby się wydawać - ciężkie mrozy, śnieg, każda koza woli wylegiwać się w obórce na miękkiej, ciepłej słomie i w spokoju przeżuwać. Nie wiem, czy każda koza, ale na pewno nie nasza. Po porannym wydojeniu zamykam kozę na haczyk i dwie zasuwki, potem kolejne drzwi na haczyk... Po jakimś czasie zagaduje mnie sąsiad.
- Pani Marto, w taki mróz kozę na dworze trzymać... Przecież to jest żywe stworzenie... cierpi... No i zachoruje, będzie kłopot...
- Pani Marto, w taki mróz kozę na dworze trzymać... Przecież to jest żywe stworzenie... cierpi... No i zachoruje, będzie kłopot...
Na dworze? Jak to? Zasuwki porozginane, haczyki gdzieś pofrunęły. Koza jest zwierzęciem górskim, na zimę ofutrzyła się porządnie, tłuszczyku nabrała, mrozy jej niestraszne. Zamknięta, kiedy akurat woli być na zewnątrz, będzie walić rogami w drzwi do skutku! Teraz ma dwie zasuwki i drzwi dodatkowo zaparte deską. Nie jest w stanie tego sforsować... chyba. Chyba że będzie bardzo zdeterminowana. Ostatnio najwyraźniej nie jest, bo grzecznie siedzi w środku. Ale też zamykamy ją tam tylko na noc, kiedy i tak idzie już spać.
Wydawało się, że nasz system nie ma już dziur... ;-)
Wczoraj zaprowadziłam wieczorem kozę na wybieg i poszłam do domu. Za chwilę przychodzi mąż.
- Zamykałaś kozę na wybiegu?
- No... tak.
- A to ciekawe. Po sadzie sobie biegała, skubała trawkę. Ledwo ją z teściową zwabiliśmy liśćmi kalafiora.
Hmm... ale jak się wydostała? Nauczyła się otwierać haczyk? To byłoby możliwe, gdyby nie fakt, że najwyraźniej zamknęła za sobą. Przeskoczyła górą? Raczej niemożliwe, za wysoko, musiałaby wziąć duży rozbieg - za mało miejsca. Ktoś ją wypuścił? Ale kto i po co? Idę zbadać sprawę na miejscu i widzę... wybieg zamknięty na haczyk i kozę pałaszującą opadłe jabłka na kompoście sąsiada.
Złapałam, zamknęłam i zaczaiłam się... Po raz kolejny stwierdzam - nasza koza to mistrzyni świata ;-)
Taka cwaniara, a zdybać się dała ;)
OdpowiedzUsuń