czwartek, 30 stycznia 2014

Lazania z suszonymi grzybami

- Co chcesz zjeść na obiad? - zapytałam mojego nic-nie-jedzącego-żywiącego-się-światłem syna.
- Lazanię. Z grzybami. - powiedział.

Ale sobie wymyślił... Spodziewałam się odpowiedzi typu "sam makaron"...

Właściwie, dlaczego nie?

Składniki:

płaty lazanii
10 suszonych grzybów
2 cebule
różne warzywa w ramach przemytu - garść marchewki, groszku, kalafiora (u mnie z mrożonek)
resztki żółtego sera
oliwa z oliwek
masło
mąka do zagęszczania (półrazowa pszenna, kukurydziana lub inna)
przyprawy: sól, pieprz, tymianek, czosnek granulowany, (jeszcze mogłaby być gałka ale wyszła)

Przygotowanie:

Grzyby ugotować ok. 20-30 minut. W połowie gotowania wrzucić do garnka warzywa. Jak wszystko będzie miękkie, odcedzić, ale wywar zachować! Grzyby pokroić w wąskie paseczki, warzywa też trochę pokroić. W garnku na oliwie przysmażyć pokrojone dość drobno cebule, na to wrzucić grzyby, chwilę smażyć, dolać wywaru, wrzucić pokrojone warzywa, zagęścić trochę mąką, tak żeby wyszło sporo niezbyt gęstego sosu.

Trochę sosu dać na dno, dodatkowo z łyżką oliwy. Układać płaty lazanii, przekładać sosem warzywno-grzybowym i resztkami sera. Na wierzch lazanii sos mocno rozcieńczyć i dodać łyżkę masła. Polać lazanię, piec w 180 stopniach ok. 40 minut.

Najlepsza lazania jaką do tej pory zrobiłam :-)


wtorek, 28 stycznia 2014

Zabugajstwo

Google nie zna tego słowa. Aż do teraz oczywiście. Słyszy się je czasem w Polsce Zachodniej, na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych, bo tu pewnie najwyraźniej daje o sobie znać zjawisko, które to słowo opisuje. Ale i tutaj odchodzi już ono w zapomnienie wraz z przemianami na wsi, likwidacją małych gospodarstw, zamianą podwórek w trawniczki, obór w wille, chlewików w grille, a kałuż gnojówki w baseny. Ale jeszcze nie odeszło zupełnie.

Zabugajstwo, inaczej zabużajstwo lub zabużaństwo, to specyficzny rodzaj nieładu przestrzennego, zwykle na wsi lub na przedmieściach, wynikający bezpośrednio z filozofii, według której absolutnie wszystko może się przydać, a przestrzeń jest po to, żeby to wszystko na niej gromadzić. Zabugajstwo wraz z towarzyszącą mu filozofią przypisywane jest głównie ludziom pochodzącym zza Buga i osiedlonych po wojnie w zachodniej części kraju (stąd nazwa), choć wydaje się, że występuje w wielu miejscach również wśród ludności tzw. rdzennej. Cechy zabugajstwa można odnaleźć też na ogródkach działkowych, a nawet w centrach miast.

Szopy, szopki, chlewiki, kurniki, obórki. Dostawki, dobudówki, klatki na króliki, gołębniki, psie budy, kojce, szklarnie, kompostowniki, inspekty. Sterty desek, tyczki, kije, kołki, kupy gruzu, cegieł, piasku, kamieni, eternitu. Zwoje kabli. Stare pralki i lodówki, czasem o wtórnym zastosowaniu. Beczki, kanistry, pojemniki, stare wanny, garnki, garnuszki. Opony, muszle klozetowe, czasem z posadzonymi kwiatkami. Płachty, plandeki, folie. Maszyny rolnicze, w tym połowa albo wszystkie nieczynne i rdzewiejące. Stary wagon. Samochód, a właściwie już tylko karoseria, z trawą rosnącą na siedzeniach. I tak dalej, jeszcze długo można by wymieniać.

Zabugajstwo oczywiście jest określeniem pejoratywnym. Jego przeciwieństwem jest wieś zadbana, czysta, uporządkowana, w której wszystko ma swoje miejsce, a to, co zepsute, po prostu się wyrzuca. Wieś często bez zwierząt, a nawet bez ogródka, pomijając miejsce, gdzie w cieniu cyprysów można rozstawić stolik i krzesła, rozpalić grilla i oddać się rekreacji. 

Jedno i drugie to skrajność, można znaleźć coś pośrodku. Bo trawniki, cyprysiki, porządek i ład przestrzenny mają swój urok, ale... Jeśli spojrzymy z ekologicznego punktu widzenia, zabugajstwo pełni ważną rolę w ochronie wiejskiej bioróżnorodności. Stare ule, kupy gruzu czy patyków, rozsypujące się szopki - mają ogromne znaczenie biocenotyczne. To tutaj znajdują schronienie jeże, łasice, kuny, różne gryzonie, nietoperze, wiele gatunków ptaków, jaszczurki, ropuchy, nie wspominając o ogromnej liczbie gatunków bezkręgowców. Wyrośnie tu też znacznie więcej gatunków roślin niż w ogródku czy na trawniku - gatunki łąkowe, zaroślowe, okrajkowe, ruderalne...

Przyroda lubi bałagan...

Dlatego właśnie, wierni swoim korzeniom, ale także świadomie chroniąc ginącą przyrodę obszarów wiejskich - kultywujemy umiarkowane zabugajstwo. Zapraszamy na spacer ;-)


(to akurat nie nasze, to sąsiada - niedoścignione mistrzostwo zabugajstwa, tam jest wszystko)






O zmianach na wsi pisałam też tutaj.

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Co do zmywarki?

Kupiliśmy zmywarkę. Zmywanie to jedna z tych codziennych czynności, których nie cierpię, mąż nie cierpi trochę mniej, ale kiedy dzieci zajmują większość czasu i tak niewiele się go ma dla siebie, naprawdę są ciekawsze rzeczy niż zmywanie, na które można go poświęcić. Poza tym - podobno oszczędność wody. Na pewno ogromna wygoda. Kupiliśmy dużą, żeby zmieściły się wszystkie nasze brudne talerze, kubki i gary, których produkujemy spore ilości.

Tylko czego używać do zmywania? Tych żrących tabletek z supermarketu? Naprawdę po to wyrzuciłam z domu większość "chemii gospodarczej", a nawet kosmetyków, żeby teraz myć w takim paskudztwie naczynia, a potem z nich jeść?

Zrobiłam krótki rekonesans w sieci, popytałam znajomych. Oczywiście można inaczej. Przede wszystkim można mniej, ilości zalecane przez producenta są takie duże, żeby sprzedać dużo środka. Tabletki można kroić na pół, ale ta opcja nie bardzo mi pasowała w naszej zabałaganionej kuchni z sięgającymi coraz wyżej dziecięcymi łapkami. Kupiłam proszek. Ekologiczny, cokolwiek to znaczy. I ruszyłam z eksperymentami.

Zmywarka ma chyba z osiem programów, ja mam codziennie dużo różnorodnych naczyń, kubków, tlustych talerzy, garów, czasem przyschniętych czy nawet przypalonych. Odrzuciłam więc programy krótkie z zimną wodą, odrzuciłam prawie identyczne i do testowania zostały dwa. Oba trwają długo, oba wstępnie namaczają, jeden myje w gorącej wodzie, drugi w ciepłej. 

Program "garnki" 70 stopni

Połowa dawki proszku: naczynia idealnie umyte

Ćwierć dawki proszku:  naczynia idealnie umyte

Czubata łyżeczka sody:  naczynia idealnie umyte

Sama woda bez dodatków: naczynia idealnie umyte, tylko na słoiku po maśle orzechowym został lekko tłusty matowy osad. Ale to był bardzo brudny słoik.

Program "eco" 50 stopni

Połowa dawki proszku: naczynia idealnie umyte

Ćwierć dawki proszku:  jeden mocno przyschnięty  garnek do małej poprawki, reszta idealnie.

Czubata łyżeczka sody:  kubki i talerze umyte, ale garnki i patelnia wymagają poprawki. Tak samo przyschnięte, najbrudniejsze sztućce - trzeba skrobać.

Sama woda bez dodatków: hmm... kubki i talerze są umyte, ale nie idealnie. Większość bez zarzutu, ale te najbrudniejsze mają tłusty osad. Gary zdecydowanie do poprawki.

WNIOSKI:
W gorącej wodzie naczynia myją się właściwie bez zarzutu nawet bez żadnego środka. Program ten zużywa o połowę więcej wody i prądu w  porównaniu do ekonomicznego (choć wciąż niedużo w porównaniu do zmywania ręcznego), ale za to nie trzeba używać detergentów. W ciepłej wodzie wystarczy ćwierć zalecanej dawki detergentu, a jeśli nie mamy bardzo brudnych naczyń, to spokojnie wystarczy trochę sody.

Moje wyniki dotyczą zmywarki nowej, z czystym filtrem. Możliwe, że każda zmywarka zmywa inaczej, ale na pewno w każdej można używać mniej "chemii", niż zaleca producent.
Zachęcam do własnych prób, eksperymentów i poszukiwań :-)

czwartek, 23 stycznia 2014

Wreszcie -10...

W sadzie każda trawka i gałązka pokryta jest lodową skorupką. Zupełnie jak trakcje na kolei. Wszystko błyszczy i skrzypi.


Kilka odważnych kur, które wyszły na mróz się przewietrzyć. Reszta siedzi w środku. Szczególnie młodzież jest trochę w szoku. Co to takie białe? Czemu takie zimne? Starsze "ciotki" już przyzwyczajone, ostrożnie kroczą po śniegu.


Kot szukał wody w oczku wodnym.


Trzeba odśnieżyć chodnik...


Czas na kulig! Właśnie taki, rowerowy, jeździł dziś po naszym sadzie.


Wersja "na Matkę Polkę". Pies przewodnik ten sam :-)


A na parapecie - wiosna. Jeśli wyrzucacie odcięte końcówki od włoszczyzny - to błąd! Pojemnik, trochę ziemi lub wilgotna chusteczka, kilka dni - i już zieleni się natka pietruszki, buraczane listki, w sam raz na kanapkę w tym niewitaminowym czasie. Nie wspominając o walorach dekoracyjnych, antydepresyjnych i w ogóle wiosnotwórczych...


...a ma być jeszcze zimniej.

wtorek, 21 stycznia 2014

Wikunia odeszła




...a kiedy się pożegnać trzeba
i psu czas iść do psiego nieba,
to niedaleko pies wyrusza.
Przecież przy tobie jest psie niebo,
z tobą zostaje jego dusza...










sobota, 11 stycznia 2014

Zima mało zimowa...

...ale i tak jest ładnie. 


W starych ulach zimują różne dziwne stwory.


Koguty pieją...


...kury niosą się piętrowo...



Szpinak miał przezimować pod śniegiem, tymczasem rośnie sobie powoli.


W Sylwestra przyszedł piesek. I został. Nie ma czipa, nie wiadomo czyj, może ktoś się go pozbył, a może uciekał przed petardami i trafił tutaj... Spał pod deskami koło szopy, początkowo zrobiliśmy mu prowizoryczną budę w drewutni, ale od dwóch dni nocuje w korytarzu - coraz bliżej ludzi. Ale jeszcze nie pod kołdrą! :-)


A może ktoś marzy o niewielkim, kilkuletnim, trochę jamnikowatym towarzyszu? Jest łagodny, bardzo socjalny, póki co niewiele więcej wiemy, bo za krótko się znamy - ale raczej bez problemów z innymi psami czy ludźmi. Daje się wziąć na ręce itp. Lubi kopać nory, jest mistrzem sępienia o smakołyki, z jakiegoś powodu boi się trochę drzwi, ale po schodach chodzi bez problemu. Kacper wciąż jest "do wzięcia", jeśli ktoś zechce dać mu dobry dom i miłość.


I tak upływa ta dziwna zima bez zimy.



A cienie wciąż długie... Byle do wiosny...




sobota, 4 stycznia 2014

Bez szamponu

To już ponad 2 miesiące, odkąd nie używam żadnego szamponu do mycia włosów.

Kiedy po ciąży - jak to po ciąży - zaczęły mi znów wypadać, zastanawiałam się - ciąć czy walczyć? Po pierwszej ciąży obcięłam, teraz postanowiłam zawalczyć i trochę o nie zadbać. Najpierw odzwyczaiłam włosy od częstego mycia i doszłam do mycia raz na tydzień niewielką ilością szamponu dla niemowląt oraz mniej lub bardziej regularnego szczotkowania. Kilka miesięcy później (przestały wypadać, trochę się wzmocniły) stwierdziłam, że czas na następny krok. Inspiracją był ten tekst:


I tak od końca października moje włosy nie znają szamponu. Jeszcze mi nie wypadły, przeciwnie, są dużo mocniejsze, lepiej się układają, jest ich więcej. Do mycia używam sody oczyszczonej i soku z cytryny, czasem jeszcze płuczę w ziołach lub dodaję kroplę olejku, jeśli chcę nadać im zapach inny niż zapach czystych włosów.

Jak to właściwie robię? Oto mój sposób. Myję włosy dwa razy w tygodniu. 
Do filiżanki wsypuję dużą łyżkę sody, uzupełniam pół filiżanki ciepłej wody. Mieszam. Nie cała soda się rozpuści, ale nie musi.
Do kubka wlewam sok z połówki cytryny, uzupełniam do 3/4 kubka ciepłą wodą.
Jak mam czas, to parzę jeszcze zioła, rumianek lub rozmaryn, czasem z szałwią, studzę.

Spłukuję włosy ciepłą wodą - ona też myje. Delikatnie wyciskam.
Nakładam na włosy "pastę" sodową. Szczególnie zwracam uwagę na miejsca łatwo się przetłuszczające - okolice czoła, skroni, za uszami, na karku. Masuję dokładnie włosy i skórę głowy.
Spłukuję, wyciskam nadmiar wody.
Teraz cytryna - to odżywka. Przy samej sodzie włosy były trochę... sianowate. Cytryna nadaje im gładkość, połysk, jak w reklamie. Rozprowadzam po włosach rozcieńczony sok z cytryny, masuję dokładnie, spłukuję.
I koniec. Całość można załatwić w kilka minut, jeśli się spieszymy. Wash and go. 

Można oczywiście rozciągnąć rytuał na pół godziny, można jeszcze włosom urządzić kąpiel w ziołach, ale nie robię tego za każdym razem.

Ten zestaw sprawdza się przy moich włosach. Mam włosy długie (do łopatek), proste, cienkie. Myślę, że dla każdego typu włosów proporcje będą inne, trzeba to pewnie wypraktykować.

Polecam! :-)

czwartek, 2 stycznia 2014

Możesz ustąpić

Mój synek miał wtedy trochę ponad dwa lata. Tego dnia był chyba już zmęczony, może trochę głodny, może wyrzynały mu się piątki, w każdym razie nie było lekko. I nagle zobaczył coś na szafie, na najwyższej półce. Nie pamiętam już, co to było - jakiś przedmiot, który położyliśmy wysoko, żeby go nie ruszał, nic niebezpiecznego, ale chcieliśmy ograniczyć do tego dostęp. Może coś ładnego, ale niezbyt trwałego, może coś ważnego dla nas,  może coś robiącego hałas - nie pamiętam. W każdym razie zobaczył. I zaczęło się.

- Mama daj!
- Nie.
- Mama daaaaj!
- Nie, nie dam. To nie dla ciebie.
- Mama daj mama daj mama daj mama daj mama daaaaaaj!

Dawno nie widzieliśmy takiej sceny. Leżał, wrzeszczał, wył, łzy leciały z oczu, a smarki z nosa. Próbowałam go przytulać, tłumaczyć - gdzie tam, odpychał moje ręce, wyrywał się, wrzeszczał jeszcze głośniej. Nic nie słyszał. Przyniosłam butelkę z piciem, to go czasem uspokajało - pofrunęła na drugi koniec pokoju. Puściłam bajkę w komputerze - rąbał w klawiaturę i darł się, żeby wyłączyć.  

- Mama daj mama daj mama daaaaaj!

To trwało i trwało. Wiedziałam, że nie można ustąpić. Bo jak ustąpimy... to koniec. Przegramy, a on wygra. I będzie tak zawsze. Nauczy się, że może krzyczeć i wtedy wszystko dostanie. Że za spazmy i histerię jest nagroda. I będzie nas terroryzował. Miałam to gdzieś wdrukowane pod czaszką, może z własnego dzieciństwa, może z książek, internetu, z dobrych rad... Że trzeba być konsekwentnym. Że jak się raz coś powiedziało, to nie można zmieniać zdania, bo to dziecku namiesza. Nie - to nie i już. 

- A może mu to dać po prostu? - zapytał mój mądry mąż.
- Nie, teraz już nie możemy. Ale jest uparty - powiedziałam. I wtedy jakiś głos w mojej głowie odezwał się - hej, kto tu właściwie jest uparty?

I wtedy spojrzałam na swoje dziecko... i zobaczyłam. Nie terrorystę, nie manipulatora, ale człowieka pogrążonego w rozpaczy. Człowieka, który bardzo, bardzo czegoś pragnie i to pragnienie jest tak silne, że nie jest w stanie panować nad emocjami. Człowieka, którego rozpacz i pragnienie są bardzo poważne, bardzo serio. Nikt nie marnuje energii na płacz i krzyki, jeśli jego cierpienie nie jest serio. Czy ta rzecz jest naprawdę dla nas aż tak cenna? Nie, to jakiś pierdół, nic ważnego, coś co leży i zbiera kurz. Naprawdę można mu to dać. Nie dajemy mu tylko dla zasady.

I daliśmy.

Pamiętam ogromną ulgę, jaką wtedy poczułam. Nie tylko dlatego, że skończyły się wrzaski i płacz. Przede wszystkim zrozumiałam, że nie muszę się upierać. Nie muszę walczyć z moim dzieckiem i zawsze wygrywać. Mogę zmienić zdanie, mogę ulec sile argumentów, nawet jeśli dwulatek nie umie tych argumentów jeszcze sformułować inaczej niż rozpaczliwe "mama daaaaj". Jakby w mojej głowie wyszło słońce. Nikt nie przegrał. Oboje wygraliśmy.



- - - - - - - - - -

Minął rok. Dla małego dziecka niezmierzona przepaść czasu.

Mój ponad trzyletni syn zobaczył za fotelem gitarę w futerale. Moją gitarę, mój cierń w sercu, bo nie pamiętam, kiedy ostatnio na niej grałam. W dzień nie ma czasu, a wieczorem dzieci śpią. Zobaczył.

- Chcę gitarę!
- Nie.
- Chcę gitarę! Mama, chcę gitarę! Mama, gitarę wyjąć!
- Nie, nie. Nie ma mowy. To moja gitara. Ma tam stać. Nie ruszaj jej.
- Mamo, proszę!

Wbiło mnie w fotel.
Możesz ustąpić - powiedział głos w mojej głowie.

- To moja gitara. Bardzo ją lubię. Jest delikatna. Boję się, że niechcący ją zepsujesz.
- Nie zepsuję.
- Będziesz uważał?
- Będę uważał.
- Będziesz bardzo ostrożny?
- Będę bardzo ostrożny!
- No dobra. 

Wyjęłam gitarę. Zagrałam kilka akordów. Rozstrojona jak diabli.
A potem przez chwilę graliśmy razem. Cicho i głośno. Te struny grają cienko jak komar. A te grubo jak bąk.
- A ta struna gra jak pszczoła. A ta jak osa. A ta jak mucha! - mój syn wkroczył w krainę dźwięków.
Potem poszłam smażyć placki, zerkając i słuchając, jak sobie brzdąka. Ostrożnie i delikatnie.
A potem zostawił gitarę i poszedł budować z klocków. A potem przyszedł tata z Tymusiem i schowaliśmy gitarę za fotel, bo Tymuś jest trochę za mały i na pewno nie byłby tak ostrożny i delikatny.
Może jutro znów ją wyjmiemy?
Wszyscy wygraliśmy.
A już na pewno wygrała odkurzona wreszcie gitara :-)

środa, 1 stycznia 2014

Noworoczne drożdżowe pakieciki różano-jaglane

Latem rodzice byli w Białowieży i przywieźli mi stamtąd słoiczek konfitury różanej - lokalne rękodzieło kulinarne. Było to jasnoróżowe, dość twarde, bardzo słodkie i pachnące jak olejek różany, który babcia trzymała w maleńkiej szklanej fiolce zamkniętej w drewnianej, rzeźbionej i malowanej wieżyczce. Smak - bardzo intensywny. Po prostu płatki róży ucierane z cukrem. Nie miało nic wspólnego z aromatyzowanym dżemem, który zwykle znajduje się w niby-różanych pączkach kupowanych w cukierniach. Niesamowity produkt, tylko jak go wykorzystać?

Po przejrzeniu wielu przepisów i pomysłów powstała autorska kompilacja, a że wyszło pyszne - dzielę się.

ciasto

500 g mąki pszennej półrazowej lub białej
50 g drożdży
2-3 łyżki mleka
2 łyżki cukru
150 g masła
2 jaja
4 łyżki śmietany

nadzienie

100 g kaszy jaglanej
100 g masła
kilka łyżek konfitury różanej

Masło stopić, do miski wsypać mąkę, zalać masłem, wymieszać. Drożdże rozrobić z odrobiną mleka i cukrem, odstawić na kilka minut, wlać do mąki. Dodać jajka i śmietanę. Wyrobić szybko, odstawić na godzinę do wyrośnięcia.

Zagotować nieco ponad szklankę wody, wsypać kaszę jaglaną i wolno gotować pod przykryciem, aż kasza rozgotuje się nieco. Włożyć do gorącej kaszy kawałek masła i konfiturę, przykryć, poczekać aż masło się stopi, wymieszać, jak trochę ostygnie - zblendować na dość gładką masę.

Ciasto wałkować na grubość ok. 5 mm albo nieco cieńsze, kroić na niewielkie kwadraty, nakładać nadzienie i zakładać brzegi ciasta, tak by powstały niewielkie pakieciki. Ważne żeby dokładnie i mocno sklejać, bo inaczej rozkleją się podczas pieczenia i będą rogate kwadraciki zamiast pakiecików.

Piec ok. 20-30 minut w 180 stopniach, aż będą rumiane.


Rok Kury 2013 cz.2

A potem przyszło lato. Czereśnie, gorące dni i ciasto z truskawkami.


W sadzie sianokosy i sienne anioły...


W ogrodzie już bujnie, zielono i smakowicie.


Wędrówki dalekie i bliskie... (tu Rząśnik, przystanek w zawodowej podróży od łąki do łąki)


Ciekawe spotkania, czasem nieoczekiwane...


...ale jednak głównie "siedzenie" w domu, bo przecież tyle tu się dzieje. W lipcu wykluły się kurczęta.


...i nawet nie zauważyliśmy, kiedy wszystko zaczęło szarzeć, żółknąć, rudzieć...

(na tym zdjęciu ukryło się zwierzę, kto widzi? ;-) )

Przyszedł czas na zbiory...


...grabienie, sprzątanie...


Ostatnie chwile w terenie - już w jesiennej słocie. Tu łąka nadnotecka.


Jeszcze w ostatnie ciepłe dni odwiedziliśmy Świnoujście, zamoczyliśmy nogi w morzu...


...odwiedziliśmy słonie w poznańskim ZOO (polecamy! na wiosnę wrócimy na pewno!)


Jesień była twórcza. Zbudowaliśmy drewutnię, w której teraz mieszka nasze drewno... (tzn. Andrzej zbudował, mimo pomocy Stacha)


...i zaczęliśmy eksperymenty z permakulturą.


Grzybów nie było dużo, ale wystarczająco.


Puchate kurczaczki tymczasem podrosły i zamieniły się w kury, a właściwie w większości koguty. Tu "rodzynka" i faworyta gospodarza - Ginger.


Po rekordowo ciepłym listopadzie przyszedł rekordowo ciepły grudzień.  Ostatni dzień roku - po zachodzie słońca koza wciąż pasie się na zielonej trawce...


 Wszystkim czytelnikom -  Szczęśliwego Nowego Roku 2014!

Rok Kury 2013 cz.1

Najpierw była bardzo, bardzo długa zima.
Dzieci się cieszyły, ale wszyscy inni chyba szybko mieli jej dość.


Mnie było właściwie wszystko jedno, bo i tak leżałam i dogorywałam. W domu remonty, sprzątania, przemeblowania, odgrzybiania i inne przygotowania...


Aż w pierwszych cieplejszych promieniach słońca urodził się Tymo.


Zima jednak nie odpuszczała. Atlantyk całkowicie się zablokował, a marzec był rekordowo zimny. Mrozy, śniegi i znikąd nadziei...


...minęła dość oryginalna Wielkanoc...


Czy kiedykolwiek zobaczę jeszcze zieloną trawę?


A potem nagle, niemal od razu przyszło lato i rekordowe temperatury pod koniec kwietnia.


Wszystko rozkwitło. Zaczęły się wyjazdy w teren - raz z jednym dzieckiem, raz z drugim...


...a czasem to w ogóle rodzinnie.


I był maj. Zielono i ciepło. Wreszcie!


Wreszcie dużo zielonego jedzenia w ogrodzie i w sadzie :-)


Tymo w wieku 4 miesięcy zaliczył swój pierwszy park narodowy - niestety lało, ale i tak się liczy :-)


Rozkwitły jaskry, firletki i storczyki. Nikt nie pamiętał już o zimie. 


cdn.