piątek, 30 października 2015

Listopadowe święta

Nie boję się duchów.
Nie boję się też dyni. Nawet takiej wydrążonej i z oczkami. Jedyne, co może w niej zamieszkać, to pleśń, jeśli zbyt długo stoi w ciepłym miejscu. 
Ale w tym roku nie robimy dyni. Stach stwierdził, że lepiej zrobić lampion i witraż. Zrobiliśmy lampion z nietoperzami i naklejki na szybę - dynię, jesienne liście, pająka, nietoperza, ducha i znicz.
Tymowi najbardziej podobał się pająk, bo baba boi się pająków.

Bardzo lubię Wszystkich Świętych i Święto Zmarłych. Ciemność za oknem, liście po kolana, ich szelest i zapach. Światła, światełka, płomyczki, łuna nad cmentarzem widoczna z okna (chociaż kiedyś, kiedy znicze nie miały pokrywek, była wyraźniejsza). Zapach chryzantem. Kiedyś się ich nie kupowało, tylko hodowało w ogrodzie, białe i żółtawe, niepozorne. Ale lubię nawet to cmentarne szaleństwo, choć przerażają mnie tony plastiku lądujące w śmietnikach. Lubię też zabawę w Halloween, lubię oswajanie strachu i śmierci przez przebierańcowy dance macabre, wszystkie te dynie, duchy i czarownice. Wszystko to dla mnie uzupełnia się i dopełnia, nie przeciwstawia. 

S: Mamo, naprawdę jesteś czarownicą?
M: Naprawdę.
S: A latasz na miotle?
M: Nie.
S: Ale czarownice latają na miotle.
M: A ja nie latam.
S: Hmm... ale jeździsz na rowerze. To też może być.

Rozmawiamy ze Stachem o śmierci, o duszy nieśmiertelnej, o niebie, piekle i czyśćcu. Mówię, że moim zdaniem, w moim odczuciu jest coś jeszcze. Dusza człowieka trwa w tym, co stworzył, co lubił i kochał. W drzewach, które zasadził. W miejscach, w których przebywał, które znał, które kształtował. W ludziach, którzy go pamiętają. Ciekawe, czy taki duch może być smutny, kiedy ktoś drzewo ścina. Albo czy cieszy się, kiedy dzieci na to drzewo wchodzą.

Opowiadam o naszych zmarłych, tych, którzy na cmentarzu widocznym z okna na horyzoncie, wśród pól, pod lasem. O pradziadku organiście, który zza Buga wiózł ze sobą fortepian. O innych - o zmarłych krewnych, sąsiadach. Ich duchy żyją w naszej rozmowie. Nie są wcale straszne.

We Wszystkich Świętych na dwunastą Msza na cmentarzu, taka zupełnie inna niż zwykle. Mnóstwo dzieci, spotkania, pogawędki, wspólne zabawy, zupełnie niepoważne wspinanie się na groby czy kopanie w klombie ("kto do cholery dał mu tę łopatkę? jeszcze coś wykopie..."). Obchód niedużego wiejskiego cmentarza, znajome nazwiska na świeżych grobach, torba pełna małych zniczy, bo przecież trzeba postawić sąsiadowi, sąsiadce, pani z biblioteki... Jest jeszcze ta jędza, o którą we wsi pytali po pogrzebie, czy na pewno dobrze zakopana. Jej też lampkę na dobrą drogę. Żeby nie wracała i nie straszyła. Kolejny rok...

Są też duchy tych, których nie poznaliśmy, ale którzy mieszkali tu kiedyś, a ich groby są gdzieś daleko, co którzy uciekli, zostawiając ciepły jeszcze piec. Wiem, że są tutaj... Dla nich - ale również dla tych, co zostali i zginęli, tutaj lub kilkaset kilometrów na wschód, zabłąkanych, bo gdzie właściwie ich dom? - przez te wszystkie listopadowe dni pali się znicz w sadzie, na starym ulu. Oświetla im drogę... Znicz postawimy też w Wigilię, razem z okruchami kolacji.

W sadzie zapalam też zielony znicz dla zwierząt. Psy - Kłopot, Rufus, Wikunia. Króliczki - Lyell i Molinia. Koza Gosia, której nawet nie mogliśmy normalnie pochować (bo kolczykowana), cała masa drobiazgu, niekoniecznie tutaj pochowanego, czasem po prostu oddanego po śmierci przyrodzie. Wędrują razem z nami.

Rozmawiamy o pradziadku, o jego fortepianie. O tym, że kiedy w domu jest tak cicho, cichutko i przyłoży się ucho do fortepianu, można usłyszeć, jak pradziadek gra...

S: Mamo, a wiesz, że jak przyłożę ucho do parapetu, to mogę usłyszeć głosy tych ludzi, którzy budowali nasz dom?
M: Tak? I co mówią?
S: Że już wylali fundament i teraz czekają, aż przywiozą cegły. Wozem z koniem.


poniedziałek, 26 października 2015

Komentarz powyborczy ;-)

Po wieczorze wyborczym przyszedł nowy dzień. Mimo zmian na  politycznej palecie barw, u nas jabłka wciąż czerwone, liście żółte, a kozy białe. I księżyc nad placem zabaw wschodzi wciąż na wschodzie.









sobota, 10 października 2015

Wolna szkoła w Zielonej Górze

Dwa dni w tygodniu spędzam w szkołach. W poniedziałki jeżdżę do poznańskiej Trampoliny - szkoły demokratycznej, we wtorki - do Zielonogórskiej Wolnej Szkoły, gdzie zabieram też ze sobą Stacha. Ponieważ wiele osób pyta, o co właściwie chodzi z tymi szkołami wolnymi czy demokratycznymi, jak to możliwe, że dzieci uczą się bez dzwonków, ocen, przymusu, podziału na klasy i przedmioty - po prostu opiszę przykładowy dzień w takiej szkole. Jest to dzień, w którym szczególna uwaga skierowana jest na przyrodę, co nie znaczy, że nie pojawiają się inne tematy albo że dzieci nie podejmują tych zagadnień w inne dni.
Ale wtorki w Zielonej Górze to dni przyrodnicze.

* * *

Zjeżdżamy się około dziewiątej. Nieduży domek poza miastem, z dużą działką - zarośnięty stary sad, brzozy, sosny, dużo krzewów, dookoła las, łąki, zagajniki, pasą się konie, niedaleko tartak i ekologiczna ferma drobiu. Dzieci właściwie nie wchodzą do środka, od razu biegną do huśtawek, zaglądają do zbudowanej pod płotem bazy (deski, kije, sznurki, kawałki wykładziny, stare żaluzje, jakaś siatka)... Póki co jest ich kilkoro, szkoła działa od miesiąca, 1 września odbyło się pasowanie na ucznia wodą z ogrodowego węża, z grillem i imprezą na tarasie. Mam nadzieję, że wkrótce się rozwinie.



Po chwili spotykamy się w kręgu. Siadamy na podłodze w jednym z pomieszczeń, każdy po kolei zabiera głos. Opowiadamy o tym, jak kto się czuje, czy się wyspał, jakie ma plany, co chciałby robić. Czasem wyjaśniamy nieporozumienia i konflikty, odwołujemy się do zasad, które - ustalone wspólnie - wiszą na ścianie. Staramy się ustalić plan dnia. Ognisko! Ale też wtorek był do niedawna "dniem słodycza", więc przed ogniskiem - wyprawa do pobliskiego sklepu na lody. No cóż, niech będzie. Ustalamy ognisko na godzinę 11. Wcześniej dziewczyny postanawiają porozwiązywać zadania i porysować, chłopcy też robią to przez chwilę, po czym uznają, że chyba lepiej będzie, jeśli pozbierają drewno i wybiegają na dwór.


Drewno na ognisko zebrane i ułożone w równy stos... ale przecież jeszcze mieliśmy iść do sklepu. Dzieciaki skrupulatnie liczą fundusze, na co starczy, a na co nie? Wyliczenia weryfikują się przy kasie. Cóż, niektóre rzeczy trzeba z żalem odłożyć. To też nauka. Wracając, znajdujemy rozjechanego zaskrońca. Oglądamy go dokładnie, obracając patykiem. Widać charakterystyczne cechy - żółte plamy na głowie. Dzieci zauważają różny kształt łusek na ciemnym grzbiecie i białym brzuchu. 

Wreszcie wracamy i rozpalamy. Przynoszą papier, korę brzozy - już wiedzą. Kto chce rozpalać? Drżącymi rękami, z przejęciem dzieciaki przekazują sobie zapałki. Stos niestety był trochę za duży i musieliśmy go nieco zredukować, odkładając część drewna na bok. Przy okazji okazało się, że na jednej z desek siedział od spodu ślimak! Cudem uniknął śmierci. Dzieci dokładnie oglądają drewno. Okazuje się, że lokatorów jest więcej - dzień dobry, poznajemy prosionki i wije. Uwalniamy je i wreszcie ognisko płonie. Drewno jest trochę mokre, więc dymi, trzeba zmienić ustawienie krzeseł. Budujemy kuchnię z kilku cegieł. Proszę o pomoc w obieraniu i krojeniu ziemniaków, cebuli i dyni. Tępymi nożami trochę trudno... dzieci szybko się zniechęcają. Może warto zainwestować w ostrzejsze? Wreszcie garnek staje na ogniu. Jednocześnie chłopcy znajdują kilka grzybów. Oznaczaliśmy je tydzień temu, więc wiedzą już, że to maślaki, kanie oraz niejadalne krowiaki, czyli olszówki. Nie zamierzają ich jeść, ale chcą sprawdzić, co się stanie, kiedy się je podgrzewa nad ogniem. Oczywiście wycieka z nich woda, syczą, skwierczą, kurczą się... Wygląda na to, że składają się głównie z wody...


Ogień płonie, dym się kręci, potrawa na ogniu skwierczy wesoło. Stach, dla którego ognisko nie jest szczególną nowością, siedzi w pewnej odległości i grzebie metalowym prętem w ziemi... i odkrywa glinę. Działka jest w większości piaszczysta, ale w tym miejscu gliny jest całkiem sporo! Dzieci zakładają odkrywkę, a następnie zakład produkcji ceramiki. Kłócą się przy tym i po chwili godzą. Początkowo lepią kulki, ale potem pokazuję im, że można też miseczki. To dopiero jest szał! Próbują je wypalać, ale temperatura jest jednak za niska, glina świetnie wysycha, ale jest bardzo krucha. Ledwo udaje mi się ich oderwać od tego i namówić na jedzenie, które już jest gotowe. Zdejmuję osmalony garnek z ognia.


A co będzie, jeśli glinę dokładnie wymieszaną z wodą postawimy na ogniu w metalowej misce i będziemy mieszać patykiem? Glina robi się gęsta, kiedy woda odparowuje. Co to będzie? Zupa? Farba? Ostrzegam, że bardzo gorące. Uważają. Jak teraz złapać tę gorącą, brudną miskę? Aha, rozwidloną gałęzią. Dzieci odkrywają, że taka glina jest gorąca jeszcze długo po zestawieniu z ognia, stygnie dużo dłużej niż np. woda. Wspominam coś o pojemności i przewodności cieplnej. To program liceum i dużo muszą jeszcze się nauczyć, żeby dobrze to zrozumieć, ale poznają pojęcia i przekonują się o ich znaczeniu... prawie na własnej skórze.



Dziś nie ma już czasu, żeby pójść na wycieczkę. W okolicy zostało jeszcze sporo do zwiedzania, są lasy, rzeczka, bagna, w których jeden z chłopców prawie zostawił kalosz, łąki, na których pasą się konie... Jest gdzie wędrować i co poznawać. W najbliższym czasie zrobimy mapę, może za tydzień? Mówię, która jest godzina, zapowiadam, że za pół godziny gasimy ognisko, żeby mieć czas na sprzątanie. Widać, że niektórym trochę już się nudzi. Przynoszę kartki papieru, wyjmuję z ogniska kawałek węgielka i zaczynam rysować portret swojego syna. Dziewczynki przybiegają, żeby narysować też ich portrety. Szkicuję szybko, podobieństwo dość nikłe, ale podoba im się. Same chwytają za węgiel i rysują portret za portretem - obserwując moje rysunki, nauczyły się, że owal twarzy dobrze podzielić sobie liniami, że oczy są w połowie głowy...


Ognisko gaśnie z wielkim sykiem i kłębami pary, zalane wiadrem wody. A dlaczego woda gasi ogień? Hipoteza wysunięta przez dzieci brzmi: bo jest zimna. Czy gorąca też by go zgasiła?  A może rozpaliłby się bardziej? Sprawdzimy następnym razem. Cóż, pozostało sprzątanie. Trudna sprawa, jak zwykle. Ogólne hasło nie działa, muszę prosić poszczególne osoby o zrobienie konkretnych rzeczy. Kiedy już wszystko jest mniej więcej ogarnięte, dzieci zabierają się za budowanie bazy - przez cały dzień nie było na to czasu! I na koniec się kłócą, po całym zgodnym dniu.

Po czym się godzą i przypomina im się, że nie zjedli drugiego śniadania. Mój błąd - następnym razem im przypomnę wcześniej, zanim zacznie się robić naprawdę ciekawie. A może będą sami pamiętać? Zaraz przyjadą rodzice.



Wolna Szkoła w Zielonej Górze powstała we wrześniu 2015, po prawie dwóch latach spotkań, rozmów i planów. Rekrutacja jest otwarta, dzieci na razie jest niewiele, ale liczymy na więcej. Formalnie dzieci są w edukacji domowej, czyli muszą być zapisane do innej szkoły (najlepiej sprzyjającej edukacji domowej), mieć opinię z poradni psychologiczno-pedagogicznej i zgodę dyrektora. Zapraszamy wszystkich zainteresowanych do zapoznania się z założeniami szkoły i kontaktu: http://www.bocznedrogi.org