zabieganym przyrodnikom
Idę przez skoszoną łąkę, siano już wyschło, ale jeszcze leży niezebrane. Wracam z powierzchni wyznaczonej do monitoringu. Do samochodu kilkaset metrów – tyle trzeba było przejść piechotą, dalej nie dało się już wjechać. Cenne kilkaset metrów, ważne kilka minut, wyrwane z codziennego pośpiechu...
Idę – nogi mnie niosą.
Idę po ZIEMI. Po powierzchni planety. Pod stopami chrzęści
świeże siano i sterczące ostro krótkie źdźbła, skoszona łąka
ugina się lekko, szeleści. Słychać pierwsze prostoskrzydłe.
Niżej jest gleba, ciemna, wilgotna, murszowa, może z warstewkami
osadów rzecznych, królestwo drobnych stworzeń, bakterii, grzybów,
plątanina korzeni... Ziemia. Niżej piasek, niżej – skały,
różne, poprzecinane żyłkami wody i minerałów. Całe kilometry
skał, coraz cieplej i cieplej, aż do rozpalonego wnętrza... Pode
mną płoną kamienie. Kiedy zamknę oczy, widzę okrągłą planetę,
idę po jej zakrzywionej powierzchni. Mała kropla skały w bezmiarze
kosmosu, a ja depczę po niej krok za krokiem. Przyciąga mnie,
ukorzenia, wiąże.
Tuż obok płynie WODA.
To Barycz. Tutaj nie meandruje, ujęta w sztywne ramy wyprostowanego
kanału, zbierająca wodę z setek drobnych rowów. Jeden z nich
właśnie przeskakuję. Woda płynie pode mną, w glebowych
kapilarach, sączy się, przepływa. Jest w powietrzu, wdycham ją i
wydycham, obłoczki niewidzialnej pary. Krąży we mnie – w żyłach,
w nerkach, w jelitach, krąży we wszystkim - w pasikonikach,
ptakach, w drzewach, trawach, w bakteriach. Buduje chmury nad głową,
ciemne, spiętrzone, zapowiadające deszcz. Chlupie w bucie.
Dookoła – POWIETRZE.
Wiatr podwiewa, unosi źdźbła siana, przywiewa zapach mułu,
kumaryny, kwitnących lip, obornika, deszczu. Wypełnia moje płuca,
krąży we krwi. Oddycham. Wszystko dookoła oddycha. Przelatujące
ptaki, owady w trawie, gryzonie... oddychają też rośliny, grzyby,
bakterie w glebie. Powietrze – azot, tlen, dwutlenek węgla –
przenika wszystko, jest wszędzie dookoła. Wilgotne, chłodne,
pachnące tym wszystkim, czego dotyka. Przez krótką chwilę, kiedy
przechodzę łąką, pachnie również mną, moim potem, płynem na
komary, papierem, plastikiem, spalinami, psem, którego zapach
pozostał na spodniach.
W każdej komórce mojego
ciała płonie OGIEŃ. Płonie w każdej komórce ciała
żywych, zielonych roślin, w ich korzeniach i kwiatach, w owadach,
ptakach, w każdej komórce ciała sarny, która spojrzała na mnie
wielkimi oczami i kilkoma susami skryła się w lesie. W
mitochondriach w obecności tlenu płonie paliwo – w moim
przypadku, no cóż, słone paluszki i sok Kubuś – i zamienia się
w energię, niezbędną do życia. Płoniemy, więc żyjemy. W
skoszonym sianie nie ma już iskry życia. Nie ma jej w szczątkach
roślin i zwierząt opadających na dno rzeki. One już są tylko
paliwem dla innych.
I oto już most, droga, a
na niej mój wierny wehikuł. W jego brzuchu za chwilę zapłoną
płynne lasy tropikalne sprzed milionów lat – i uniesie mnie
dalej, na następną łąkę...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz