Grzybów było w bród. Jak na marną porolną sośninkę, eksploatowaną przez pół wsi, jak na godzinny wypad z dzieckiem na spacer - nazbieraliśmy całkiem sporo. Pełen koszyczek, pięć gatunków - jeden borowik, czyli prawdziwek, sowy, czyli kanie, czyli czubajki, jeden siniak, czyli piaskowiec, czyli modrzak, surojadki, czyli gołąbki oraz cała zgraja podgrzybków, czyli czarnych łebków. Te ostatnie głównie drobne - czyli chyba zaczyna się wysyp.
Wchodzimy w las...
Eee tam, grzyby. Kamienie są lepsze.
A tymczasem mama obskoczyła las dookoła i wróciła z pełnym koszykiem...
Dziecko padło wymęczone i śpi, zbiór czeka na stole na przebranie, posegregowanie i obróbkę :-)
Hehe, uwielbiam chodzić na grzyby, a tak dawno nie udało mi się wyskoczyć:(
OdpowiedzUsuńCo do kamieni, to idę z moją córcią do kościółka, Maja siada między dziećmi w pierwszej ławce (o dziwo wolne miejsce, bo prawie zawsze spóźniamy się. Coś tam śpiewamy i cisza. Moje dziecię wstaje i wyciąga 2 takie wielkie kamloty z kieszeni i rzuca w stronę ołtarza...