Na
wielu imprezach – rodzinnych, wśród znajomych, na konferencjach,
spotkaniach, przy ognisku, przy stole – pojawia się w końcu taki
temat. Czasem tylko kilka zdań, jak kto się spieszył, jak szybko
musiał jechać. Czasem temat rozwija się, zamienia się w coś w
rodzaju licytacji. Ja jeżdżę zwykle tyle, a ja tyle. Moje autko
wyciągnie tyle, a moje tyle. Wiadomo, na terenie zabudowanym trzeba
zwolnić, ale 50 to przesada. Słucham, słucham... i czuję się
dziwnie. Włos mi się jeży na głowie. Komentuję, oponuję, aż w
końcu się zamykam, osamotniona w swoich nietypowych poglądach.
Bo
przekraczają wszyscy. Kobiety, mężczyźni, młodzi, starsi,
doświadczeni, niedoświadczeni, wykształceni, niewykształceni.
Przekracza większość. Nie tylko trochę. Jadą 80-90 na terenie
zabudowanym, 130-140 albo więcej poza. Płacą mandaty, dostają
punkty. I zapieprzają dalej.
Nie
jestem święta. Nie zawsze jadę idealnie tyle co na znaku. Zdarza
się, że jest 40, a ja pojadę nawet 50. Zdarza się, że na terenie
zabudowanym, kiedy domy są oddalone od drogi, jadę prawie 60.
Często, jeśli zabudowania już się skończyły, dodaję gazu
jeszcze przed tablicą. Na prostej drodze poza terenem zabudowanym
jadę czasem 100-110 km/h. Ale, do cholery, nie więcej.
Lubię
szybko jeździć. Na autostradzie z przyjemnością grzeję 130-140.
Więcej raczej nie, czasem przez kilka sekund przy wyprzedzaniu.
Zawsze wydawało mi się, że ci, którzy pędzą 180-200, to świry
i samobójcy. Nic bardziej błędnego. Przyznaje się do tego sporo
moich znajomych. Bo się spieszą, bo nie wyobrażają sobie tak się
wlec. Niektórzy robią to nawet na normalnych drogach. Tak, tych
polskich drogach w fatalnym stanie technicznym, z dziurami, koleinami
i wygryzionym poboczem. Bo ograniczenia prędkości są dla
niedoświadczonych kierowców. Takich, co dopiero się uczą, co nie
mają – słowo wytrych – wyczucia. Bo dobry kierowca wyczuje,
kiedy można pędzić, a kiedy trzeba zwolnić. Wyczuje też pewnie
siódmym zmysłem, kiedy z bramy wyjedzie dziecko na rowerku albo
wybiegnie pies, wyczuje w szarym świetle zmierzchu rowerzystę albo
szykującą się do wbiegnięcia na jezdnię sarnę. Nie, przecież
im się to nie zdarzy. A jednak zdarza się 40 tysięcy razy każdego
roku. A właściwie dużo więcej, bo przecież rozjechanych psów,
kotów czy lisów nikt nie liczy. To tylko wypadki, do których wezwano policję. Te najpoważniejsze.
Ograniczenia
prędkości na terenie zabudowanym nie są wzięte z sufitu. Przy 40
km/h szanse pieszego na przeżycie zderzenia wynoszą 80%. Przy 60
km/h to już zaledwie 15-20% szans na przeżycie. Przy 90 km/h szanse
są praktycznie zerowe. Nie trzeba chyba dodawać, że prędkość
zwiększa też znacznie samo prawdopodobieństwo zajścia wypadku –
znacznie wydłuża drogę hamowania. Z kolei ograniczenia na
zakrętach wynikają z tego, że zakręty często są profilowane
właśnie pod określoną prędkość. Ale przecież wszyscy to
wiedzą. A jednak dodają gazu.
Jednym
z krajów, w którym statystyki wypadków, a zwłaszcza śmiertelności
uczestników wypadków należą do najniższych w Europie, jest
Norwegia. Coś, co u nas jest normą, zachowaniem, za którą grozi
mandat wymagający zaledwie wyłuskania paru drobnych z portfela, tam
jest surowo karane. Polecam dokładne zapoznanie się z norweskim
systemem kar za przekraczanie prędkości (podano sumy w złotówkach
uwzględniające różnice zarobków). Warto zwrócić uwagę, że za
przekroczenie prędkości o 25 km/h na obszarze, gdzie ograniczenie
było do 60 km/h lub niższe (czyli na terenie zabudowanym), na kilka
miesięcy traci się prawo jazdy. Jeśli przy 40 km/h pojedziemy w
Norwegii 80 km/h, trafimy na 3 tygodnie za kratki. Trudne do
wyobrażenia, prawda? Przecież tak jeżdżą wszyscy. Na szczęście
nie wszyscy.
A u
nas? „Zamiast zwiększać prędkość naszego podróżowania
budując drogi, władza utrudnia życie i stawia kolejne setki
fotoradarów. W tej sytuacji trzeba sobie jakoś radzić. Mam
prawników w rodzinie - dostałem od nich wzorek pisma, który przy
najbliższej okazji zastosuję z wielką przyjemnością” -
napisał na swoim profilu pewien znany podróżnik, zapewne autorytet
dla wielu osób. Przekaz jest prosty. Prędkość trzeba zwiększać,
wszelkie ograniczenia to przeszkoda i narzędzie kontroli państwa,
więc trzeba to państwo jakoś oszukać. Stoi znak – zlekceważ
go. Złapał cię fotoradar – nie przyjmuj z pokorą zasłużonego
mandatu, wykręć się. I zapieprzaj dalej, przekonany/a o swoim wyczuciu i doświadczeniu. Możliwe, że kiedyś się
zdziwisz. Ale wtedy nie będzie czasu na myślenie. Nawet ułamka
sekundy.
Ulotka o skutkach nadmiernej prędkości
– statystyki, wykresy:
Norweskie kary za nadmierną prędkość:
Masz rację, ale wiesz, że czasem ten "teren zabudowany" to wygląda jak z czołówki "Misia", ani tam domów, ani ludzi, ale tablica biała stoi. Czy wielkim grzechem jest jechać tam 70? Nie wiem, ja czasem jeżdżę, nawet na ul. Pomorskiej w Łodzi czasem jadę 70. Głupie usprawiedliwienie, wiem, ale wszyscy tam tak jeżdżą.
OdpowiedzUsuńPewnie wielkim nie, bywają takie miejsca, ale gdyby mnie w takim miejscu złapał radar, to bym grzecznie zapłaciła, a nie tłumaczyła, że przecież nie ma tam domów i wszyscy tak jeżdżą.
OdpowiedzUsuńMnie nawet kiedyś błysnął, ale jeszcze nie przysłali (chyba, że im zginęło i nie przyślą w ogóle). Oczywiście, że bym zapłacił, nawet głupio byłoby się tłumaczyć.
OdpowiedzUsuń