niedziela, 22 kwietnia 2012

Złość miłości szkodzi

I znów świetna książka, którą poleciłabym jako lekturę obowiązkową wszystkim rodzicom:


Przez pierwszy rok życia mojego dziecka byłam chyba całkiem cierpliwą matką. Aż sama się sobie dziwiłam, bo raczej jestem nerwus. Widocznie widok bezbronnego niemowlęcia w połączeniu z dawką laktacyjnych hormonów działały uspokajająco i kojąco. Owszem, miewałam dość. Bywałam nieludzko zmęczona i niewyspana, zwłaszcza na początku. Czasem miałam ochotę usiąść i płakać. Ale nie wściekałam się, nie klęłam, nie wrzeszczałam, nie miałam ochoty rzucić wydzierającym się zawiniątkiem o podłogę – chociaż wiem, że są rodzice, które mają takie myśli i wcale im się nie dziwię.

Ale czas mijał, dziecię zaczęło chodzić i poznawać świat – poznawać go z niesamowitą, bezinteresowną pasją czystego odkrywania, co to jest, jakie to jest, jak działa, jaki wydaje dźwięk, i jeszcze raz, i jeszcze, w pełnym skupieniu, a jednocześnie cały czas w ruchu, dalej, wyżej, wspinać się, ściągać, otwierać, wyjmować. I pewnego dnia weszliśmy do (świeżo posprzątanej) łazienki, żeby umyć ręce. Dzień był nerwowy, na kuchence gotował się obiad, pies domagał się wyjścia, w komputerze czekała nieruszona robota na przedwczoraj. Umyliśmy. O, kosz z brudnymi pieluchami do prania! Rączki znów brudne, pieluchy rozsypane. Papier toaletowy! Rozwijać, rozwijać, otworzyć sedes, wrzucić, wyjąć, o, jak fajnie woda z tego leci na podłogę! Mama, nie przeszkadzaj, to jest takie ciekawe, ja to MUSZĘ zrobić jeszcze raz! A gdyby wrzucić brudną pieluchę? Ale super nasiąka wodą... Mama, zostaw mnie, zostaw, o nie, nie zabieraj mi tego, nie zamykaj sedesu, nie chcę stąd wychodzić, AAAAAAAA!

Już w połowie tej scenki czułam, jak mój mózg zalewa jakaś szara, lepka, gorąca substancja, absolutnie wyłączająca wszelkie myślenie. Nie pamiętam dokładnie, co w końcu zrobiłam, ale zdaje się, że wyszarpnęłam z małych rączek rekwizyty arcyciekawych eksperymentów, wrzasnęłam coś niecenzuralnego, wzięłam wrzeszczące wniebogłosy dziecię pod pachę i wyniosłam z łazienki, po czym zatrzasnęłam drzwi. Dziecię ryczało potem chyba z 15 minut aż do totalnego usmarkania, a ja razem z nim.

Kiedy emocje opadły, byłam przerażona. Przecież przeczytałam różne mądre książki o mądrych rodzicach, o sztuce mówienia „nie”, o kompetentnym dziecku i tak dalej. Ale cała ta wiedza teoretyczna nie przydała mi się na nic, kiedy mózg zalała mi ta szara galareta, w której niemożliwe było dogrzebanie się do najmniejszej nawet sensownej myśli. W takiej chwili NIC nie przychodziło mi do głowy, poza dzwoniącym w głowie „co za wstrętny bachor” albo czymś podobnym. Ale za jakiś czas znów trzeba było wejść do tej strasznej łazienki. Spinałam się cała już na wstępie, wiedziałam, że zaraz coś się wydarzy, dziecko będzie wrzeszczeć i ja będę wrzeszczeć, a nie będę mogła wyjść i go tam zostawić, bo wlezie na pralkę, spadnie i rozbije sobie łeb o kafelki. Zaczęłam się bać tego miejsca. Do tego doszło jeszcze kilka podobnych sytuacji. To się robiło nieznośne. A przecież nie miał jeszcze nawet półtora roku! Przed nami bunt dwulatka, trzylatka, problemy z sześciolatkiem, nastolatkiem... Jak sobie poradzę, jak teraz już wymiękam i wybucham? Co ze mnie za matka?

I wtedy przyszła ta książka. Właściwie książeczka. Wzięłam ją do torby, zostawiłam dziecko z tatą i wyjechałam na dwa dni. W pociągu przeczytałam, podkreślając ołówkiem co ważniejsze rzeczy, choć zwykle nie bazgrzę po książkach. Tutaj zdarzały mi się nawet potrójne wykrzykniki na marginesach. Tak, to była książka o moim problemie. O tym, jak bardzo pomagają pewne schematy działania, kiedy mózg jest zalany szarą galaretą. Głęboki wdech i wydech, policzyć do dziesięciu, a gdy galareta się przerzedzi, uruchomić w głowie myśl, która całkiem ją zlikwiduje. On jest po prostu bardzo ciekawy świata. Niesamowite, jak potrafi się skupić na jakiejś czynności i jaki jest w niej wytrwały. To typowe dla jego wieku, ale jest też wyjątkowo ruchliwy i aktywny. Galareta znika. Myślenie wraca. Można zastanowić się na spokojnie, jak wywabić naukowca z łazienkowego laboratorium, zanim przypali się obiad. Znaleźliśmy wiele sposobów. Łazienka nie jest już straszna.

Autorzy zalecają prowadzenie dzienniczka złości, notowania problemowych sytuacji, „myśli-zapalników”, określanie poziomu złości według przyjętej skali. Przyznaję, że tego nie zrobiłam, przeczytałam tylko książkę i to już bardzo mi pomogło. Może po prostu mój problem nie był jeszcze zaawansowany. A może jeszcze kiedyś będzie to potrzebne?

Tu inna recenzja tej książki:
http://dziecisawazne.pl/kiedy-twoja-zlosc-krzywdzi-dziecko-2/

A tu fragment:
http://dziecisawazne.pl/kiedy-twoja-zlosc-krzywdzi-dziecko/

Matthew McKay, Kim Paleg, Patrick Fanning, Dana Landis: KIEDY TWOJA ZŁOŚĆ KRZYWDZI DZIECKO. PORADNIK DLA RODZICÓW. Wydanie I, 2012, oprawa miękka, 200 stron, Wydawnictwo MiND

1 komentarz: