Czasem tak bywa, że wszystko się pokończyło, lodówka pusta, na zakupy wyskoczyć będzie można dopiero po południu albo jutro, a na obiad zrobić coś trzeba. Wiadomo, zawsze pętają się po szafkach jakieś resztki materiałów sypkich, na dnie butelki czai się resztka oliwy, ale konkretów brak. Cóż pozostaje? Trzeba uruchomić zdolności magiczne i/albo skorzystać z darów natury.
Zajrzałam w opisywany już kąt za szopą. Nie eksploatowany od jakiegoś czasu podagrycznik zazielenił się całym rojem młodych listków. Zbierałam, zbierałam, dziękując Matce Naturze za tak hojne dary i dziwiąc się, że nie jest to oficjalne warzywo, tylko tępiony bez litości chwast. Jak już nazbierałam sporą ilość i podniosłam wzrok ponad powierzchnię gruntu, okazało się, że dziecko moje nie próżnowało i umoczyło sobie rączki po pachy w kotle z lodowatą deszczówką, łowiąc tam jakieś tajemnicze fafoły.
Po wysłuchaniu wrzasków protestu, powrocie do domu, przebraniu dziecka itd. podsmażyłam na oliwie posiekany drobno czosnek (w ceramicznym garnku), podagrycznik opłukałam, dodałam do czosnku, posoliłam trochę, poddusiłam parę minut jak szpinak. Potem wrzuciłam ugotowany wcześniej ryż z soczewicą (właściwie ugotowany do wczorajszego obiadu, tyle że sporo go zostało – z papryką słodką, kurkumą i dużą ilością natki pietruszki).
Na końcu wrzuciłam łyżkę masła, zamieszałam i zostawiłam na chwilę, żeby się przyrumieniło przy dnie i po brzegach...
Z masy pewnie można byłoby zrobić kotlety, my jedliśmy w postaci... bezpostaciowej. I było dobre :-)
o widzę fajne przepisy więc się podłączam do stałych oglądaczy pozdrawiam
OdpowiedzUsuń