Są tylko trzy takie obiady w roku - w Wigilię (zwykle wcześnie, koło południa, żeby zdążyć zgłodnieć przed obfitą kolacją), w Środę Popielcową i właśnie w Wielki Piątek. Postne, ubogie obiady, na które czekam prawie tak samo jak na bogate, wykwintne dania świąteczne. Tradycja przyjechała pewnie zza Buga. W każdym razie tak jest, odkąd pamiętam. Bardzo lubię tę tradycję.
Ziemniaki w mundurkach. Gorące, parzące palce przy obieraniu, niecierpliwie jedzone nożem, z gruboziarnistą solą, masłem albo olejem (lnianym, rydzowym...). I nic więcej. To nieodłączna część świąt wielkanocnych, właściwie od tego obiadu zaczynają się święta, chociaż ciągle coś się piecze, coś się gotuje, a mnóstwo potraw czeka w kolejce na przygotowanie - jeszcze jutro cały dzień. Czas wracać do kuchni.
Jeszcze cebulka do tego :)
OdpowiedzUsuń