wtorek, 5 sierpnia 2014

Dynie i ziemniaki

O permakulturze, a dokładnie o glebie w permakulturze pisałam tutaj.
Tymczasem minęła wiosna i lato, a nasze permakulturowe warzywa wydały plon.
Na grządce podniesionej pięknie rosną dynie, cukinie i patisony. Kapustne udały się tak sobie, ale to raczej przez ślimaki.


Tymczasem obok naszej pierwszej grządki wyrosła druga. Trzeba ją tylko napełnić, przez zimę odpocznie i będzie jak znalazł na nowe warzywa. W przyszłym roku to tutaj będą dyniowate, a na pierwszej dla odmiany coś innego. Może pomidory, może coś jeszcze.


A co z ziemniakami? Wiosną zakopałam je w "biomasie" z liści, gałązek, słomy i siana. W międzyczasie dwa razy dościelałam dość dużą ilością zwiędniętej trawy z kosiarki i trochę zmokniętym sianem. Teraz wygląda to tak:


Niektóre pędy jeszcze żyją - tych nie ruszam, ziemniaki pod spodem jeszcze rosną. Trzymają się zdecydowanie dłużej niż sadzone w tym samym czasie ziemniaki "tradycyjne". Niektóre łęty już obumarły...


...a pod spodem... :-)



To działa :-) Bez łopaty, kopania, przekopywania, okopywania... A ile tam życia! Dżdżownice, wije, pająki, ślimaki, jakieś larwy, poczwarki, chrząszcze, a to tylko te widoczne od razu gołym okiem. Próchnica pod ściółką żyje, aż się rusza. Wygrzebiemy z niej ziemniaki, dołożymy jesienią jeszcze trochę i w przyszłym roku będzie pracować dla nas dalej. 

1 komentarz:

  1. Tak, to działa i jest piękne. Ja w tym roku nie poznaję swojego ogrodu. Nie jest permakulturowy, ale cały zaściółkowany - liśćmi, rozdrobnionym próchnem z lasu, "słomą" z pokrzywowych badyli, zagrabionych z zimowej łąki. Potem doszła prawdziwa słoma, gdy pierwszy w życiu balot kupiłam. Już nie wyrywam chwastów na klęczkach. Ziemia nie przesycha tak szybko jak wtedy, gdy była "goła". Dżdżownice szaleją :) I tylko jedną widzę wadę: chętniej się pod tą ściółką osiedlają nornice. Cóż, coś za coś. A ziemniaki ze słomy takie czyściutkie i zdrowe, aż żal jeść ;)
    Kapustowate giną u mnie nie tylko od ślimaków, ale głównie od gąsienic bielinka. Jarmuż obżarły do gołej łodygi. Znając ten problem z lat ubiegłych obmyśliłam taki fortel: pozbierałam po rodzinie stare, nieużywane firanki. Razem z mamą pozszywałyśmy z nich płachtę o rozmiarach bodaj 6 na 8 metrów. Z płachty powstał namiot rozwieszony na wkopanych w ziemię palikach. I pod tym namiotem od czerwca pyszni się kapusta - 20 głowek kamiennej głowy (do kiszenia) orz 8 główek kapusty wczesnej. Tzn. teraz już tylko jedna, bo siedem już zjedliśmy :)
    Namiot z firanek chroni kapustę również przed śmietką kapuścianą i pewnie paroma innymi zmorami :) Firanki, wbrew moim obawom, przetrwały bez szwanku i upały z pełnym nasłonecznieniem, i gradobicie, i ulewne deszcze. Posłużą jeszcze przynajmniej przez kolejny sezon.

    A sama kapusta rośnie na przekopanym trawniku nawiezionym liśćmi z lasu i popiołem z pieca kaflowego, w którym palimy drewnem. I rośnie pięknie! Wbrew niezdrowej propagandzie serwisów ogrodniczych, które prawie mi wmówiły, że bez wiadra chemikaliów biobójczych i paru worków z nawozami, z mojej kapusty będzie co najwyżej brukselka.

    Niech żyją uprawy naturalne! No i stare, babcine firanki :)

    OdpowiedzUsuń