sobota, 26 marca 2016

Pisanki

Spokojnych, a może trochę innych i szalonych Świąt Wielkanocnych życzy Kura z Rodziną :-)







 




Jutro ciąg dalszy z farbowaniem w łuskach cebuli :-)

wtorek, 22 marca 2016

Katastrofa

Tekst ukazał się w "Zadrze" nr 3-4 (64-65) 2015. Warto kupić i poczytać całe pismo, a najlepiej zaprenumerować!

Dzieci już śpią. Najedzone, bezpieczne, oddychają miarowo. W domu wreszcie cicho, grzeję wodę na herbatę, włączam laptopa, przeglądam pocztę. W kominku płonie ogień, pies zajął kanapę, kot chyba przy którymś z dzieciaków zwinął się w kłębek w pościeli. Jest mi ciepło, jasno i dobrze. Tymczasem nadchodzi katastrofa...

Zamykam oczy i widzę kobietę taką jak ja. Może to ja? To się dzieje teraz, niedaleko, gdzieś w tej zimnej ciemności za oknem, ledwie kilkaset kilometrów na południe, może na południowy wschód. Idzie w dziurawych butach w zamarzającym deszczu. Dźwiga dwie ciężkie torby, prowadzi za rękę jedno dziecko kilkuletnie, drugie, mniejsze ma w nosidle na plecach. Dzieci takie jak moje. Słyszę, jak starsze marudzi. Tak, mój syn czasem jęczy, że go bolą nogi, kiedy wyjdziemy na chwilę na zakupy, a ten idzie już długo, bardzo długo. Młodsze nie narzeka, może śpi, ale jest ciężkie. Dziwne, że takie ciężkie, w końcu przy takiej biegunce nie powinno już prawie nic ważyć. Nie chce jeść. Co jadłby mój młodszy synek, gdyby nagle zawalił się jego świat, w którym zawsze można liczyć na owsiankę z jabłkiem posypaną kakao i chrupiące paluszki rybne? Ta kobieta z dziećmi idzie w moim kierunku. A z nią wiele, wiele innych – kobiet, dzieci, mężczyzn, młodych, starych, chorych, niepełnosprawnych... Idą, bo ich świat przestał się nadawać do życia.

Świat przestaje nadawać się do życia. W ciągu 40 lat zniszczyliśmy 1/3 ziem rolnych na świecie, w większości oczywiście w Afryce i w Azji, ale również w Europie. W ciągu 100 lat osuszyliśmy połowę światowych mokradeł, rezerwuarów wody i węgla, centrów bioróżnorodności. W ciągu 50 lat światowe zapotrzebowanie na wodę wzrosło trzykrotnie, w ciągu 20-30 lat ma się jeszcze podwoić. Tymczasem zasobów wodnych ubywa w tempie katastrofalnym. W ciągu ostatnich 30 lat na całym świecie podwoiła się powierzchnia obszarów dotkniętych suszą. Jedną z jej przyczyn jest zanikanie górskich lodowców, które w porze suchej zasilają znaczną część światowych upraw. Rabunkowa gospodarka zmienia wilgotną, żyzną Ziemię w niegościnną pustynię. Politycy na Konferencji Klimatycznej w Paryżu podpisali porozumienie, które pozwoli być może w tym stuleciu na ograniczenie globalnego ocieplenia do 2 stopni w porównaniu z erą przedprzemysłową (w tym momencie średnia roczna temperatura Ziemi wzrosła o 1 stopień), jednak nawet jeśli uda się zrealizować jego zapisy (co bardzo wątpliwe), i tak do końca stulecia z powierzchni naszej planety zniknie ok. 30% gatunków, znaczna część lądów nadająca się obecnie do życia zmieni się w pustynię, a poziom wody w oceanach według niektórych szacunków podniesie się o 25-35 metrów. Brzmi to dramatycznie, jednak jeśli nie zrobimy nic, temperatura do końca stulecia może się podnieść o kolejne 3 stopnie. Proces ocieplenia postępuje wykładniczo – zmiany generują kolejne zmiany, wyższa temperatura to więcej wyładowań atmosferycznych, wyższe parowanie, więcej susz, więcej pożarów, mniej lasów, topienie się wiecznej zmarzliny, rozkład torfu... Im więcej dwutlenku węgla i metanu znajduje się w atmosferze, tym więcej się do niej uwalnia. Jeśli nie zatrzymamy tego procesu, w kolejnych stuleciach możemy spodziewać wzrostu globalnej temperatury nawet o kilkanaście stopni... Prawdopodobnie jednak jako ludzkość nie doczekamy takiego scenariusza.

Największą cenę płacą najsłabsi. Małe społeczności wysp oceanicznych, zmywanych już dzisiaj przez fale. Wykluczeni, wyrzuceni z neoliberalnego systemu, mieszkańcy slumsów, faweli, mieszkańcy wsi, czasem całe regiony prześladowane od dawna przez biedę, głód i choroby. Rolnicy, którym susza czy powódź kolejny raz niszczy jedyne źródło utrzymania. Kobiety, często odpowiedzialne za dach nad głową, opał, wodę i wyżywienie całej rodziny, dzieci, osoby starsze, chore, osoby z niepełnosprawnością, którym najtrudniej poszukać sobie innego miejsca do życia. A jednak coraz częściej idą, płyną na przepełnionych tratwach, wędrują w marznącym deszczu, koczują na dworcach, przy granicach, pchają się do autobusów i pociągów, biją się z policją, oddają ostatnie oszczędności mafii taksówkarskiej, byle żyć, jakoś żyć, godnie żyć... Idą do naszego ciepłego, bezpiecznego świata, który to świat tak naprawdę zgotował im ten los.


Zmiany klimatu to nie tylko zalewanie przybrzeżnych miast i mało śniegu zimą. Zmiany klimatu to przede wszystkim susze, powodzie, huragany, głód, epidemie chorób, wojny, migracje, zorganizowany terroryzm i wszelkie możliwe patologie, które rozkwitają na ludzkim nieszczęściu. Wojna w Syrii ma wiele przyczyn, jednak coraz częściej przebija się do publicznej świadomości fakt, że jednym z głównych problemów była tam panująca od prawie dziesięciu lat susza, która zniszczyła syryjskie rolnictwo i sprawiła, że większość ludności wiejskiej przeniosła się do miast. Uchodźcy z Syrii i innych krajów, wędrujący teraz przez europejskie dworce i granice, to uchodźcy klimatyczni. Będzie ich coraz więcej, w miarę jak coraz większa powierzchnia planety będzie się zmieniała w objętą wojną pustynię... A przecież nasze, europejskie zasoby wody też nie są niewyczerpane (polskie wyjątkowo małe), nasze gleby z roku na rok są coraz gorszej jakości... A planeta jest jedna. Wszyscy jesteśmy połączeni, nic nie istnieje oddzielnie, każde zdarzenie na świecie ma związek z pozostałymi. Oto dymią kominy elektrowni, pompują w powietrze dwutlenek węgla, żeby zasilić mój komputer, telefon, lampki na mojej choince, żarówkę w moim kiblu, zmywarkę, pralkę, piekarnik, lodówkę... Całkiem niedaleko, na sąsiednim skrawku lądu widać słabe światełko - lekarka trzyma w ustach latarkę przy zakładaniu wenflonu umierającemu niemowlakowi. Te światy zbliżają się do siebie. Nie mogą dłużej istnieć oddzielnie. Mur, który je odgradzał przez tyle lat, wali się.

Tymczasem Prezydent Polski Andrzej Duda zastrzega, że odejście od gospodarki węglowej jest w naszym kraju niemożliwe i „dekarbonizacja to antypaństwowa herezja”. Premier Beata Szydło na szczycie klimatycznym w Paryżu zaproponowała, że lepszym rozwiązaniem od redukcji spalania paliw kopalnych mogłoby być... sadzenie drzew, które przecież pochłaniają CO2. Pomysł ten promuje minister środowiska Jan Szyszko. Oczywiście propozycja jest bardzo słuszna, jednak dalece niewystarczająca. Emisję dwutlenku węgla jednego Europejczyka mogłoby obecnie zrekompensować posadzenie około tysiąca drzew. Czy politycy – nie tylko polscy – w ogóle wiedzą, o czym mówią? Ale ogólnie zmiany klimatu rzadko pojawiają się u nas w dyskursie publicznym. Trybunał Konstytucyjny, ustawa medialna, walka o demokrację, konstytucja, inwigilacja, Smoleńsk, władza... Rząd powoli wprowadza nam w kraju putinowską Rosję. Tysiące ludzi wychodzą na ulicę w proteście przeciwko działaniom rządu. Chłopcy narodowcy przy aprobacie przechodniów biją każdego, kto kojarzy im się z hasłem „uchodźca”, jako argument podając... obronę polskich kobiet, do których przecież mają prawo tylko prawdziwi Polacy. Podziały, które doprowadziły do aktualnej sytuacji, pogłębiają się, granice zaostrzają, niedługo w ogóle trudno nam będzie ze sobą rozmawiać i na siebie patrzeć. Robi się duszno, ciasno... Nienawiść wchodzi do domów. A może jest tam już od dawna? A może to właśnie objaw nadchodzącej katastrofy, której zwiastuny jednak przenikają do zbiorowej podświadomości – desperacki zwrot w stronę skrajnego, konserwatywnego populizmu, obiecującego (bez pokrycia) ocalenie rzeczywistości, którą znamy, w której czujemy się bezpiecznie?

Zastanawiam się, jak żyć z tą wiedzą? Jak żyć ze świadomością kończącego się świata, kiedy właściwie pewne jest, że jeszcze w naszym pokoleniu nastąpią bardzo radykalne zmiany, prawie na pewno gwałtowne? Jaką przyszłość planować dla dzieci, jak je wychowywać, jak zapewnić im poczucie bezpieczeństwa, czego je uczyć? Trzymania karabinu? Przetrwania bez prądu, wody w kranie i internetu, budowania szałasów, krzesania ognia? Jakie umiejętności, jaka wiedza będzie potrzebna w błyskawicznie zmieniającym się świecie? Trudno to przewidzieć, możliwe jednak, że jedną z kluczowych kwestii będzie umiejętność dialogu, empatii, słuchania drugiego człowieka, akceptacji różnorodności, tworzenia społeczności opartej na powiązaniach, wzajemnych zależnościach, a nie podziałach. Nie jest to łatwe, zwłaszcza jeśli sami musimy się tych rzeczy nauczyć... Staram się pokazywać dzieciom ten świat, który jest, jego sposób działania, jego różnorodność, to, że każdy jego element jest ważny, potrzebny i każdy jest z innymi połączony. Dotyczy to zarówno przyrody, jak i społeczeństwa... Słońce, strumień, dęby, olchy, róże, sójki, komary, koty, pani w sklepie, dzieci w Afryce, katolicy, muzułmanie, ja, ty, ona, las, łąka, miasto, pustynia... W całym zróżnicowaniu ten świat jest całością. Mimo różnic możemy zbudować razem coś dobrego.



Jak żyć? Po prostu. Robić swoje. W miarę możliwości ograniczyć nadmierne korzystanie ze wspólnej planety – można przestać jeść mięso, nie latać samolotami, szukać drobnych, codziennych oszczędności, mniej truć siebie i wszystko dookoła. Wiedzieć i dzielić się wiedzą. Działać, przekonywać, pomagać, wspierać to, co dobre. Kochać, przytulać się i uśmiechać, czytać książki, tańczyć, biegać po lesie. Tyle możemy zrobić.


Tymczasem nadchodzi katastrofa...

czwartek, 25 lutego 2016

Wolna Szkoła Gospodarstwa Wiejskiego

Wolna Szkoła Gospodarstwa Wiejskiego w Kosieczynie to nieformalna inicjatywa wymiany doświadczeń i wiedzy na tematy rolnicze, ogrodnicze, ekologiczne, przyrodnicze, sposób dobrego, wspólnego spędzania czasu, szukanie swojego miejsca w życiu... To miejsce, gdzie można się spotkać, popracować, posiedzieć przy ognisku.

Ogłaszamy nabór na sezon 2016!



Oferujemy następujące kierunki studiów ;-)
- wiosenne porządki w kurniku i koziarni
- opieka nad zwierzętami i ich zwyczaje (kozy, kaczki, kury) w tym dojenie
- wiosenne prace w ogrodzie – kopanie, zakładanie grządek, siew
- ogród bez chemii – różne tradycje i metody
- grządki podniesione – konstrukcja i działanie
- wszystko o gnoju i kompoście
- tradycyjny sad – stary i młody, szczepienie drzewek
- rozsady, majowe zasiewy i sadzenie
- letnie prace w ogrodzie (w tym wiedza o gatunkach chwastów)
- co trzeba wiedzieć o łąkach i pastwiskach
- co rośnie i żyje na polu
- koszenie łąki (kosą)
- dzikie rośliny jadalne, podstawy zielarstwa
- przetwory owocowe i warzywne
- ...może jesienią wspólne grzybobranie, może jeszcze coś innego?

Czesne: praca, zwykle brudna, raczej fizyczna,
Oferujemy obiad (być może z ogniska), możliwy nocleg (do ustalenia). Dojazd dogodny wszelkimi środkami komunikacji, można nawet rano przyjechać z Warszawy i wieczorem wrócić, pociąg jest.





A tak zupełnie na serio - my mamy małe gospodarstwo (ale chcemy powiększać) – kozy, kury, kaczki, ogród, łąkę, kawałek pola. Mamy już jakieś doświadczenie, wiedzę, pomysły. Chcemy się tym podzielić. Nie mamy wystarczająco dużo czasu, żeby to rozwijać – tzn. trochę mamy, ale robimy też milion innych rzeczy, a więcej niż pół tego miliona wiąże się z dziećmi. Wy może macie trochę czasu, chcecie się czegoś nauczyć, trochę pobyć na wsi, trochę popracować fizycznie, zrobić coś prawdziwego i żywego, spocić się, pooddychać, zjeść coś zielonego i świeżego, a może macie jakieś wiejskie plany i chcecie sprawdzić, czy to naprawdę to. Ten pomysł może być odpowiedzią na nasze wspólne potrzeby, połączeniem ich.

Można przyjechać raz, można regularnie, z osobami, które włożą w to wszystko więcej pracy i zadeklarują robotę przez cały sezon, możemy się umówić na jakiś udział w plonach – coś na zasadzie ogrodu społecznego. Do ustalenia. Możemy razem robić przetwory i dzielić się. Można indywidualnie, można kilkuosobową ekipą.

Można jak najbardziej przyjechać z dziećmi – dzieci w wieku szkolnym do roboty ;-) a młodsze – jakoś podzielimy się opieką.


ZAPRASZAMY :-)

Chcesz być na bieżąco? www.facebook.com/wsgwkosieczyn/

poniedziałek, 1 lutego 2016

WIOSENNY KURS PRZYRODNICZY

Jeszcze zimno, jeszcze szaro, a czasem nawet biało, ale przecież dni coraz dłuższe, a słońce coraz mocniej ogrzewa ziemię. Z utęsknieniem czekamy na światło, ciepło, śpiew ptaków, zieleń trawy, zapach kwiatów, brzęczące pszczoły. Chciałoby się już zjeść coś świeżego, zielonego, uzupełnić witaminy po długiej zimie... Chłonąć wiosnę wszystkimi zmysłami...

A może w tym roku wejść w wiosnę z większą wiedzą przyrodniczą, ze świadomością tego, co się w naturze dzieje w tym cudownym czasie?

WIOSENNY KURS PRZYRODNICZY



Co ma wspólnego wiosna z astronomią? Jak rozpoznać, czy już przyszła? Co to jest fenologia? Które ptaki zaczynają śpiewać pierwsze? Kto musi się obudzić, kto przylatuje z ciepłych krajów, a kto wraca na północ? Jak śpiewa skowronek, jak zięba, a jak słowik? Gdzie i kiedy można spotkać niebieskie żaby? Jak odzywa się kumak, rzekotka, ropucha zielona? Czym się różni śnieżyca od śnieżyczki? Jak się nazywają pierwsze kwiaty kwitnące pod płotem? Co pachnie w podmokłym lesie? Co można w nim zjeść, a czego lepiej nie? Gdzie szukać informacji?

Kurs przeznaczony jest dla dorosłych i młodzieży. Zapraszamy rodziców uczących dzieci w domu – wiele zagadnień kursu pokrywa się z podstawą programową z przyrody i biologii, część materiałów może być inspiracją do własnych działań edukacyjnych. Ale nie tylko – tak naprawdę kurs jest dla każdego, kto chciałby zacząć przygodę z przyrodą albo poszerzyć swoją wiedzę.

Cena kursu to 100 zł.
Kurs odbywa się on-line. Składa się z 10 lekcji, po każdej można zadawać pytania i dyskutować.
Start: 1 marca 2016
W kwietniu/maju planowane są również wiosenne wycieczki przyrodnicze (okolice Zielonej Góry/Poznania, inne miasta w zależności od liczby chętnych), o których będziemy informować oddzielnie. Uczestnicy kursu mogą liczyć na pierwszeństwo oraz zniżki.

Zgłoszenia proszę przesyłać do 15 lutego na adres martasitak@gmail.com
Kurs wystartuje tylko w przypadku zebrania wystarczającej liczby zgłoszeń – przekaż info dalej, udostępnij :-)


Kurs prowadzi Marta Jermaczek-Sitak – ekolożka z ekologicznej rodziny, absolwentka biologii, znawczyni łąk, kwiatów, ziół, traw, drzew, śpiewu ptaków i żabich rechotów. Hoduje kozy, kury i kaczki, uprawia dynie i szpinak, eksperymentuje z dziką kuchnią. Interesuje się wolną edukacją bez przymusu, wspiera naukę przyrody w Wolnej Szkole w Zielonej Górze. Współpracuje z Klubem Przyrodników, Fundacją Boczne Drogi oraz Ośrodkiem Działań Ekologicznych „Źródła”. Mama Stacha i Tyma, żona Andrzeja.

Zapraszam :-)

poniedziałek, 18 stycznia 2016

Było sobie drzewo

Było sobie nasionko, które mieszkało w szyszce wiszącej wysoko, wysoko na gałęzi. Było już gotowe, dojrzewało przez całą jesień i zimę, ale wciąż czekało na właściwy moment. Dni były coraz dłuższe, słońce grzało coraz mocniej i pewnego ciepłego, słonecznego dnia łuska szyszki odchyliła się i nasionko wyfrunęło na świat. Miało piękne, brązowe, lekkie skrzydełko, spadało więc powoli, szybując nad lasem, porywane powiewami ciepłego wiatru, wirowało, kręciło się wesoło wśród ogromnych pni drzew, wśród nagich jeszcze gałęzi dębów i lip, wśród ciemnozielonych gałęzi świerków, przez plątaninę drobniejszych drzewek i krzewów, w dół, w dół, gdzie resztki śniegu tworzyły mozaikę z kępami mchów, gnijącymi liśćmi i pniami zwalonych drzew. Białe, zielone, szare, brązowe, rude... Nad tymi plamami kolorów wirowało nasionko, kręciło się wesoło, aż spadło... na co spadło? Na zbutwiały, rozkładający się pień drzewa, ledwo już widoczny, pokryty kożuchem mchów, grzybów, resztek zeszłorocznych roślin.

Tam wykiełkowało. Wypuściło korzonek, pęczek malutkich igiełek... I rosło. Piło wodę z deszczu, pobierało składniki odżywcze z żyznej gleby, w którą rok po roku zamieniało się martwe drzewo, na którego zbutwiałym pniu znalazło swoje miejsce życia.

Rosło. Wraz z nim rosły inne drzewa, kiełkowały z takich samych albo innych nasionek. Było ich dużo, bardzo dużo. Nie wszystkim udawało się przetrwać wyścig do światła. Ale nasze drzewko jakoś dawało sobie radę. Rosło tak dziesiątki lat, początkowo cienkie, rachityczne, krzywe, ograniczane z każdej strony przez niedobór światła – zupełnie nie przypominające równiutkich choinek, jakie kupujemy na święta... Ale coraz smuklejsze, coraz wyższe, pięło się coraz wyżej, coraz wyżej... ponad zarośla leszczyny, trzmieliny i dereni, ponad graby, klony, wyżej nawet niż dęby i lipy... Najwyższe w całym lesie! Spoglądało na las z góry ponad koronami innych drzew, widziało sterczące wysoko wysmukłe korony innych świerków.

Kiedy skończyło 100 lat, przyszedł człowiek z piłą. Powiedział, że to drzewo jest już stare. Teraz można uzyskać z niego drewno najlepszej jakości. Jeżeli pozwolimy mu dalej rosnąć, drewno będzie coraz gorsze i w końcu się zmarnuje, drzewo spróchnieje, przewróci się i nikomu na nic się nie przyda. To koniec jego życia. Dalej jest już tylko gnicie i śmierć.

Ale przyszli też inni ludzie i powiedzieli, że nie wolno ruszać drzewa. A potem las zaszumiał, zaskrzypiał, odezwał się świergotem ptaków i szmerem wody. Zaśpiewał o tym, że śmierci nie ma. Las żyje wiecznie... I człowiek z piłą odszedł.

I drzewo rosło dalej, coraz potężniejsze i starsze. Kwitło, rodziło szyszki i z pierwszymi promieniami słońca wysypywało nasiona. Miało też przyjaciół. Początkowo nie było ich wielu. Pierwszy przyleciał mysikrólik i wplótł w świerkowe gałązki swoje maleńkie gniazdko z mchu i pajęczyn. Drzewo było wtedy jeszcze młode... Od rana do wieczora słychać było jego piosenkę: si si si, si si si... Przylatywały inne ptaki, zwykle siadały na gałęziach i śpiewały, a potem leciały dalej – co może być ciekawego w kilkudziesięcioletnim świerku? Ale drzewo rosło i pewnego dnia odpadła mu gałąź, w miejscu po gałęzi zadomowił się grzyb, zaczęło próchnieć, a potem w tym miejscu zrobiła się dziupla. Przez pierwszych kilka lat w dziupli mieszkała rodzina sosnówek – niedużych sikor śpiewających vici vici vici... Potem dziuplę rozkuł dzięcioł duży i sam wychowywał tam młode. Aż pewnego roku drzewo poczuło pod korą dziwne łaskotanie... Oto zadomowiły się w nim korniki.

Wtedy dopiero się zaczęło! Kornikowe larwy szurały, skrobały, stukały, drążyły pod korą swoje korytarzyki ułożone w magiczne ornamenty. Stukanie usłyszały zaraz dzięcioły i zleciały się do świerka. I to nie tylko dzięcioł duży, ale też większy od niego dzięcioł czarny – cały czarny z czerwoną czapeczką, średni, białogrzbiety, zielony, a nawet rzadki trójpalczasty! I teraz to one zaczęły stukać, polując na kornikowe larwy, których pod korą świerka żerowało już naprawdę dużo. Przy okazji całej tej dzięciołowo-kornikowej zabawy znów odpadło parę gałęzi, w korze powstały dziury, pęknięcia, na których natychmiast zaczęły rozwijać się grzyby. Drzewo stało, ale miało już naprawdę bogate towarzystwo! Powstały nowe dziuple, w dziuplach zaczęły gnieździć się – oprócz sikor – również pełzacze i kowaliki wędrujące po pniu głową w dół, muchołówki, oczywiście dzięcioły, a kiedy jedna z dziupli powiększyła się, rozkuwana co roku, najpierw zadomowiła się w niej wiewiórka, a potem – puszczyk, nocny łowca. W dziuplach przesypiały też dzień nietoperze...

Za kornikami przyszły inne owady, za pierwszymi grzybami, zamieniającymi pęknięcia i szczeliny w dziuple i próchnowiska – kolejne grzyby. Drzewo żyło, a życie toczyło się nie tylko na gałęziach, nie tylko na korze, nie tylko tuż pod nią, ale również niżej, pod ziemią, wśród korzeni. Świerkowe korzenie splotły się w jedną sieć z białymi sznurami przeróżnych grzybni, wchodząc z grzybami w związki – czasem drzewo miało z tego jakąś korzyść, czasem tylko grzyb. Pod koroną świerka rosły rydze, podgrzybki, borowiki, opieńki, ale wśród korzeni, w obumierającej korze czy w drewnie było ich dużo więcej, często maleńkich albo w ogóle niewidocznych. Grzyby wpełzały w korytarzyki wygryzione przez owady, owady zajmowały się drewnem naruszonym przez grzyby. Coraz więcej związków, coraz więcej gatunków...

Drzewo żyło, chociaż kora łuszczyła się całymi płatami, chociaż na gałęziach było coraz mniej igieł... chociaż przez tkanki drewna i łyka płynęło coraz mniej wody i odżywczych soków. Potężniejsze konary dawno odpadły. Wysoki, próchniejący pień stał wśród lasu. Im bardziej usychał, próchniał, gnił, tym więcej było w nim przestrzeni dla ptaków, drobnych ssaków, owadów, pajęczaków, nicieni, grzybów i wielu, wielu innych organizmów. Z każdym rokiem, z każdym próchnowiskiem, z każdą dziuplą było w nim więcej życia... A jednocześnie im mniej na nim było igieł, im mniej gałęzi, im mniej cienia, tym więcej światła pod jego stopami, tym większe szanse dla tych wszystkich małych drzewek, krzewów, drobnych roślinek runa, które zdecydowały się wykiełkować i teraz tak bardzo pragnęły światła, które w lesie jest jednym z najtrudniej dostępnych skarbów.

Aż w końcu drzewo runęło, padło na dno lasu. Ale wciąż żyło, choć jego ciało próchniało, choć na gałęziach nie było już ani listka... Oto pień oplotło mnóstwo przeróżnych grzybów, wątrobowców, porostów i mchów, małych i dużych, widzialnych i niewidzialnych, o listkach prostych, zakrzywionych, owalnych, wydłużonych, przeróżnych. Oto pełzną po nim kolorowe śluzowce... Kolejne grupy owadów, roztoczy, nicieni, bakterii biorą się do pracy, drążą korytarze, składają jaja, rozmnażają się, żerują, wydalają... Wszystkie są dobre i potrzebne – rozkład drewna dostarcza składników odżywczych do gleby. Zresztą gleba sama tworzy się pod grzybnią i korzonkami pierwszych kolonizatorów. Na pniu wyrastają pierwsze rośliny naczyniowe – szczawik zajęczy, paprocie, trawy... Wiosną próchniejący wykrot mieni się kolorami kwitnących zawilców, ziarnopłonów i przylaszczek. Na rozgrzanym pniu wygrzewają się jaszczurki, zaskrońce czy żmije. W szczelinach chronią się ropuchy i inne płazy, pod rozkładającym się pniem mieszkają leśne myszy, wiele ptaków – choćby strzyżyk, ale też duże zwierzęta – puchacz, a nawet ryś czy wilk.

Drzewo żyło...


Aż pewnego wiosennego dnia, kiedy puszcza powoli budziła się do życia po zimowym odpoczynku, wysoko, wysoko, ponad koronami dębów, grabów, jesionów, lip i klonów, na świerkowej gałęzi otworzyła się dojrzała szyszka i wyfrunęło z niej nasionko. Szybowało, frunęło w ciepłym wietrze, kręciło się, wirowało wesoło, aż upadło na zmurszałą kłodę, ledwo widoczną już wśród porastających go roślin, zeszłorocznych liści i resztek śniegu. Upadło i znalazło na nim żyzną, przyjazną glebę. Wykiełkowało i zaczęło rosnąć...

czwartek, 7 stycznia 2016

Kotek

Wracaliśmy z rodzinnej dwudniowej wyprawy ze śniegiem, sankami i dużą porcją emocji. Tymo spał, Stach marudził, zmierzch, zimowa szarówka... Ostatnie domy przydrożnej miejscowości, tablica, z jednej strony zaczyna się las, z drugiej pole i jakieś chaszcze. 

Nagle na środku drogi wyłania się jedna z tych szarych brył śniegu i lodu, które odpadają samochodom od podwozia. Zjeżdżam trochę na bok, omijam, nie chcę na to najeżdżać... i kiedy już jestem naprawdę blisko, zauważam, że bryłka ma uszy... ogonek... i żyje! Mały kotek, może trzymiesięczny, chyba szary pręgowany, a może w zmierzchowej szarości wszystkie koty są szare... ruszył do przodu i wiedziałam już, że nie ma szans - nawet na suchej szosie w słoneczny dzień nie miałabym już czasu na reakcję, a co dopiero w tej śliskiej szarej brei... 

I wtedy kotek zawrócił, wykonując jakieś szaleńcze salto w powietrzu, i pognał, jakby go sto diabłów goniło, w stronę rowu po lewej stronie. I zniknął.

Oczywiście nie było gdzie stanąć, ale kilkadziesiąt metrów dalej odchodziła leśna droga. Zatrzymaliśmy się.

- Co ja mam robić? - zapytałam. - Jeśli tu zostanie, coś go rozjedzie. Jeśli pójdę go poszukać... wiadomo. Wiadomo, jak to się skończy...
- Chyba nawet nie mamy żadnego kartonu... - odpowiedział A.

Wysiadłam. Zimny wiatr rozwiewał mi kurtkę. Mokra szosa, niezbyt ruchliwa, ale raz na pół minuty coś jechało, zepchnięty na bok wał brudnego śniegu, rów... i ani śladu kotka. Ale przecież musi gdzieś tu być. Ślady na śniegu... dużo, dużo śladów, tyle zwierząt przechodzi tędy przez drogę! Świeże i starsze, w większości trudne do zidentyfikowania, głębokie, rozmyte... wszystkie prowadziły w stronę pola, ginęły na białej płaszczyźnie. Przeszłam wzdłuż drogi kolejny raz... chyba znalazłam. Tak, są małe, świeże tropy, coś przebiegło przez śnieżny wał, ale dalej ślad urywa się... Kępa trawy zawiana śniegiem. Nachylam się, odgarniam śnieg, podnoszę trawę, nie, tu nic nie ma, tylko mrok... A jednak... ten mrok, ta malutka plama ciemności ma futro...

Kiedy dotknęłam miękkiego, ciepłego futerka, kotek wystrzelił jak z procy w panicznej ucieczce. Oczywiście na jezdnię! Skoczyłam za nim. Chwilowo nic nie jechało... Kotek pognał przed siebie - znów przez rów, dalej na pole, a potem... Potem usiadł i rozejrzał się. Popatrzył w stronę wsi. Zrobiłam kilka kroków. Kotek ruszył. Biegiem ruszył przez pole w stronę zabudowań.

Patrzyłam, jak biegnie, coraz mniejszy, coraz mniejszy, aż jako szary punkcik znika na jednym z podwórek. 

Postałam chwilę i wróciłam do samochodu. Pokazałam puste ręce. Kotek wrócił do domu. Może zapamięta straszną przygodę i nie będzie już wędrował na szosę?

*****

Jadąc dalej myślałam, że fajnie byłoby opisać tę historię na blogu, ale jakoś brakuje jej dobrej puenty. Niby wszystko dobrze się skończyło, kotek uciekł, miał gdzieś jakiś dom i swoich ludzi, choć może niezbyt odpowiedzialnych...

Godzinę po przyjeździe do domu zorientowałam się, że nie mam telefonu. Został zapewne w zaspie przy rowie, tam gdzie pochyliłam się, żeby w kępie trawy znaleźć kotka. Stary telefon, miałam go już wiele lat, wart dużo mniej niż paliwo na 100 km i z powrotem, zwłaszcza że szanse na znalezienie w śniegu niewielkie. Kontakty jakiś czas temu skopiowałam. Zablokowałam numer. Przez kilka dni będę odłączona.

Przez małego, szarego kotka ;-)