Wracaliśmy z rodzinnej dwudniowej wyprawy ze śniegiem, sankami i dużą porcją emocji. Tymo spał, Stach marudził, zmierzch, zimowa szarówka... Ostatnie domy przydrożnej miejscowości, tablica, z jednej strony zaczyna się las, z drugiej pole i jakieś chaszcze.
Nagle na środku drogi wyłania się jedna z tych szarych brył śniegu i lodu, które odpadają samochodom od podwozia. Zjeżdżam trochę na bok, omijam, nie chcę na to najeżdżać... i kiedy już jestem naprawdę blisko, zauważam, że bryłka ma uszy... ogonek... i żyje! Mały kotek, może trzymiesięczny, chyba szary pręgowany, a może w zmierzchowej szarości wszystkie koty są szare... ruszył do przodu i wiedziałam już, że nie ma szans - nawet na suchej szosie w słoneczny dzień nie miałabym już czasu na reakcję, a co dopiero w tej śliskiej szarej brei...
I wtedy kotek zawrócił, wykonując jakieś szaleńcze salto w powietrzu, i pognał, jakby go sto diabłów goniło, w stronę rowu po lewej stronie. I zniknął.
Oczywiście nie było gdzie stanąć, ale kilkadziesiąt metrów dalej odchodziła leśna droga. Zatrzymaliśmy się.
- Co ja mam robić? - zapytałam. - Jeśli tu zostanie, coś go rozjedzie. Jeśli pójdę go poszukać... wiadomo. Wiadomo, jak to się skończy...
- Chyba nawet nie mamy żadnego kartonu... - odpowiedział A.
Wysiadłam. Zimny wiatr rozwiewał mi kurtkę. Mokra szosa, niezbyt ruchliwa, ale raz na pół minuty coś jechało, zepchnięty na bok wał brudnego śniegu, rów... i ani śladu kotka. Ale przecież musi gdzieś tu być. Ślady na śniegu... dużo, dużo śladów, tyle zwierząt przechodzi tędy przez drogę! Świeże i starsze, w większości trudne do zidentyfikowania, głębokie, rozmyte... wszystkie prowadziły w stronę pola, ginęły na białej płaszczyźnie. Przeszłam wzdłuż drogi kolejny raz... chyba znalazłam. Tak, są małe, świeże tropy, coś przebiegło przez śnieżny wał, ale dalej ślad urywa się... Kępa trawy zawiana śniegiem. Nachylam się, odgarniam śnieg, podnoszę trawę, nie, tu nic nie ma, tylko mrok... A jednak... ten mrok, ta malutka plama ciemności ma futro...
Kiedy dotknęłam miękkiego, ciepłego futerka, kotek wystrzelił jak z procy w panicznej ucieczce. Oczywiście na jezdnię! Skoczyłam za nim. Chwilowo nic nie jechało... Kotek pognał przed siebie - znów przez rów, dalej na pole, a potem... Potem usiadł i rozejrzał się. Popatrzył w stronę wsi. Zrobiłam kilka kroków. Kotek ruszył. Biegiem ruszył przez pole w stronę zabudowań.
Patrzyłam, jak biegnie, coraz mniejszy, coraz mniejszy, aż jako szary punkcik znika na jednym z podwórek.
Postałam chwilę i wróciłam do samochodu. Pokazałam puste ręce. Kotek wrócił do domu. Może zapamięta straszną przygodę i nie będzie już wędrował na szosę?
*****
Jadąc dalej myślałam, że fajnie byłoby opisać tę historię na blogu, ale jakoś brakuje jej dobrej puenty. Niby wszystko dobrze się skończyło, kotek uciekł, miał gdzieś jakiś dom i swoich ludzi, choć może niezbyt odpowiedzialnych...
Godzinę po przyjeździe do domu zorientowałam się, że nie mam telefonu. Został zapewne w zaspie przy rowie, tam gdzie pochyliłam się, żeby w kępie trawy znaleźć kotka. Stary telefon, miałam go już wiele lat, wart dużo mniej niż paliwo na 100 km i z powrotem, zwłaszcza że szanse na znalezienie w śniegu niewielkie. Kontakty jakiś czas temu skopiowałam. Zablokowałam numer. Przez kilka dni będę odłączona.
Przez małego, szarego kotka ;-)
Przepraszam, że w takiej formie ale mam prośbę! Jeśli zgadzasz się z apelem o pozostawienie Puszczy Białowieskiej w dotychczasowym stanie to proszę umieść na swoim blogu odpowiedni wpis z linkiem do strony apelu. Nie chcę by mój komentarz był odebrany jako jakaś forma spamu więc napiszę tylko, że odpowiedni link jest na stronie Puszczy Białowieskiej. Ja dostałem info od bliskiego znajomego pasjonującego się sprawami ochrony przyrody i stwierdziłem, że sprawa jest na tyle poważna, że koniecznie trzeba ją nagłośnić.
OdpowiedzUsuńPozdrowienia,
Andrzej Szczęsny