Tekst napisany dla "Zadry", ukazał się w numerze 3-4 (48-49)/2011
Dziesięć
miesięcy temu zostałam matką. Niektórzy mi współczuli, inni
ostrzegali. W
naszej kulturze macierzyństwo nie jest szczególną nobilitacją. W
środowiskach najbardziej konserwatywnych jest to co prawda „jedyna
właściwa” rola kobiet, jednak ogólnie przemiana w matkę wydaje
się mało pociągająca. Ograniczająca ciąża, przypominająca
chorobę, poród pod dyktando lekarzy, w zimnym, sterylnym środowisku
szpitalnym, tysiące „dobrych rad”, często wzajemnie się
wykluczających, ze strony rodziny, znajomych, z książek i
internetu. Potem pojawia się dziecko i ta bezsilna samotność w
czterech ścianach z dziwną, wrzeszczącą istotką i rosnącym
stosem prania, kiedy nie ma czasu na prysznic czy obiad. Mleko leje
się strumieniem albo przeciwnie, wydaje się, że jest go za mało.
Piersi puchną, sutki krwawią, włosy wypadają, ubrania nie pasują.
Wyjść trudno, wózek dziecięcy ogranicza prawie tak jak
inwalidzki, schody strome, krawężniki wysokie, autobusy
niedostępne. Grono znajomych zawęża się do grupki towarzyszek
niedoli na placu zabaw (o ile taki w pobliżu istnieje), tematyka
rozmów - do koloru kupek i cen żłobków. Nieprzespane noce, kolki,
wrzaski, cuchnące pampersy, zasmarkane nosy, kolejki w przychodni,
rosnące wydatki, kaszki, zupki, słoiczki, butelki. Przestajesz być
sobą, stajesz się matką. Macierzyństwo to poświęcenie,
cierpienie i pasmo udręk. Znikąd pomocy, znikąd nadziei, a na
pewno nie ze strony państwa, które rzuci becikowe (najpierw trzeba
wybrać się do MOPSu i złożyć tysiąc idiotycznych druczków) i
za bardzo nie przejmuje się, co dalej. A mimo to mnóstwo kobiet
ciągle wchodzi w to świadomie i dobrowolnie.
Trzeba
to wreszcie powiedzieć. Jest coś pomiędzy cierpiącą dla narodu
Matką-Polką a bezdzietną, samorealizującą się, szczęśliwą
kobietą pracującą. Jest coś pomiędzy kurą domową a zimną
suką. Macierzyństwo to nie tylko udręka i poświęcenie, chociaż
nie każda chwila z dzieckiem jest słodka jak z kolorowej reklamy.
Ale coraz więcej kobiet postanawia świadomie wybrać swoją drogę
macierzyństwa. Jedne – same nazywają się „matkami wyrodnymi”
- wybierają często szybki poród przez cesarkę, krótko karmią
piersią (albo wcale), szybko wracają do pracy (niekoniecznie z
przyczyn ekonomicznych) i dawnego stylu życia, zostawiając dzieci
pod opieką mężów, babć, dziadków, niań i żłobków, wychodząc
z założenia, że szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko i mają
prawo do samorealizacji, a poświęcenie się macierzyństwu ją
uniemożliwia. To jedna z dróg, jeden z punktów widzenia, tak samo
uprawniony jak każdy inny. Druga jest właściwie jej
przeciwieństwem i zakłada, że silna więź z rodzicami jest
podstawą prawidłowego rozwoju społecznego i emocjonalnego dziecka,
a rodzicielstwo rozwija nie mniej niż siedzenie w biurze i użeranie
się z szefową. To nurt rodzicielstwa bliskości (attachment
parenting),
zwanego też rodzicielstwem więzi. „Pokrewne” filozofie to
ekorodzicielstwo, rodzicielstwo instynktowne, naturalne życie
rodzinne (natural
family living)
czy rodzicielstwo w oparciu o koncepcję kontinuum. Podstawowym
założeniem jest tu fizyczna i emocjonalna bliskość rodziców,
wrażliwość i reagowanie na potrzeby dziecka, które – zwłaszcza
w okresie niemowlęcym – są ważniejsze od reguł. Dziecko jest
traktowane jako podmiot, jako równoprawny członek rodziny i
społeczeństwa, któremu należy się szacunek, a nie jak coś, co
trzeba wytresować, żeby sprawiało jak najmniej kłopotów i nie
przeszkadzało w „normalnym życiu”. Najczęściej – choć nie
zawsze i niekoniecznie, zasady sformułowane są dość ogólnie i
mogą być różnie interpretowane – wiąże się to z naturalnym
porodem, długim karmieniem piersią, częstym noszeniem czy spaniem
z dzieckiem. Tak naprawdę nie jest to nic nowego – taki styl
rodzicielstwa dominuje w większości kultur na świecie poza
cywilizacją zachodnią – a i u nas „zimny chów” to kwestia
ostatnich kilkudziesięciu lat, czyli mniej więcej dwóch pokoleń –
matek i czasem również babć tych kobiet, które dzisiaj zostają
matkami. Mimo to dziura w naszej świadomości, która powstała w
wyniku tej przerwy, jest trudna do załatania. Metody nie są nowe,
ale założenia, z których się je wyprowadza, pojawiają się chyba
w naszej kulturze po raz pierwszy. O ile równość płci powoli
staje się oczywistością – przynajmniej w teorii, to o dziecku
wciąż myśli się jak o pół-człowieku, człowieku
niedokończonym, istocie słabszej, zależnej, a przez to niższej.
Wychowanie w oparciu o szacunek dla dziecka jako człowieka, z
uwzględnieniem jego naturalnych potrzeb i indywidualności – to
całkiem inne spojrzenie na bycie rodzicem. To już nie obarczanie
się ciężarem, ale po prostu bycie z drugą osobą.
Kiedy
pierwszy raz zetknęłam się z rodzicielstwem bliskości – byłam
wtedy gdzieś w połowie ciąży – pomyślałam, że to triumf
patriarchatu. Jedno z rodziców (powiedzmy sobie szczerze, zwykle
matka, chociaż są wyjątki) rezygnuje na wiele miesięcy, a czasem
na wiele lat z typowej pracy zawodowej, by poświęcić sie
wychowaniu dziecka lub dzieci. Długie karmienie piersią oznacza, że
przez pierwszy rok, często drugi, a bywa, że i trzeci nie kobieta
może się nigdzie ruszyć bez dziecka na dłużej niż kilka godzin.
Do tego wszystkie te opowieści o naturalnych instynktach, hormonach,
ewolucyjnych przystosowaniach... Możliwe, że niejedna stereotypowa
katolicka mama siedząca w domu z gromadką dzieci i czytająca
„Przywilej bycia kobietą” Alice von Hildebrandt mogłaby się
pod tym wszystkim podpisać. Takie spojrzenie na naturalne
rodzicielstwo nie jest rzadkie, wystarczy poczytać komentarze w
internecie. - Powrót
do natury to powrót do patriarchatu
– napisała jedna z internautek w dyskusji o karmieniu piersią.
Ale im dłużej szperałam, im więcej czytałam i zastanawiałam się
nad tym wszystkim, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że
triumf patriarchatu jest zupełnie gdzie indziej – w pozbawieniu
kobiet ważnej wiedzy i umiejętności, przekazywanych niegdyś przez
matki, babki, starsze siostry, sąsiadki, z pokolenia na pokolenie,
umożliwiających pełną samorealizację zarówno jako matka, jak i
ogólnie – jako człowiek. Bez tej wiedzy i umiejętności
macierzyństwo rzeczywiście może stać się doświadczeniem trudnym
i frustrującym, a matka – osobą zniewoloną, całkowicie zależną
od innych. Od lekarzy, od autorów wszystkowiedzących poradników,
od producentów mleka i słoiczków, od pracodawców, co przedłużą
umowę albo nie, wreszcie od sąsiada, co pomaga znieść wózek po
schodach czy ochroniarza, co pomoże wtaszczyć go po schodach
urzędu. Nie wspominając już o takich pozornie oczywistych dobrach,
jak przegotowana woda, konieczna do przygotowania mleka.
Taniec z własnym ciałem
Odsetek
porodów szpitalnych w Holandii wynosi obecnie ok. 30%. Pozostałe
kobiety rodzą w domach albo w specjalnych centrach porodowych, gdzie
warunku są zbliżone do domowych. W Polsce to ciągle margines,
chociaż liczba kobiet decydujących się urodzić w domu, a także
liczba położnych przyjmujących takie porody ciągle rośnie. - To
ja sterowałam porodem i nadawałam tempo - pisze
jedna z uczestniczek forum „wegedzieciak”. -
Na początku wątpiłam, czy zdołam "usłyszeć" głos
swego ciała, wręcz chciałam żeby ktoś mną pokierował. Ale za
chwilę poczułam się jakby w transie i już wiedziałam co mam
robić. Kołysałam się w tej wannie, falowałam z przypływem
skurczy i znalazłam rytm, który mi pomagał. Czułam się serio jak
w tańcu, takim który nas całkowicie porywa i idealnie harmonizuje,
zamknęłam oczy i poddałam się temu głosowi i rytmowi (...)
Położna tylko powtarzała, że sama będę wiedziała, co zrobić.
Parłam przy niektórych skurczach, nie za szybko. (...) Oddech
uśmierzał ból i rozjaśniał umysł. Było to jak medytacja.
Czułam wychodzącą główkę dziecka, masowałam ją lekko.
Powolutku we własnym rytmie urodziła się główka i za nią od
razu ciałko wypłynęło do wody. Złapałam synka i położyłam
sobie na piersi.”
To właśnie z takich porodów w domowym zaciszu, we własnej
wannie, z dala od szpitalnych procedur i nieczułego personelu,
narodziło się pojęcie orgazmic
birth –
porodu orgazmicznego, porodu w ekstazie. W takim porodzie fizjologia
macierzyństwa nie jest oddzielona od codzienności, poród jest
jednocześnie uroczystością rodzinną i intymnym, pięknym
przeżyciem. A przede wszystkim jest świadomym wyborem, wzięciem
odpowiedzialności za siebie i swoje ciało, sposobem na poznanie i
przekroczenie swoich możliwości, a nie przerażającą, bolesną, a
niekiedy upokarzającą koniecznością.
Cyce na ulice
W
poczytnej książce znanego polskiego autora piszącego o dzieciach,
Leszka Talko, w jednym z pierwszych rozdziałów rodzice zrywają się
ze snu obudzeni straszliwym krzykiem. Biegają po domu, zderzając
się ze sobą w ciemności i obijając o ściany, rozpaczliwie
próbując przygotować butelkę z mlekiem modyfikowanym, która
uciszy potwora wrzeszczącego samotnie w swoim łóżeczku, w osobnym
dziecięcym pokoju. Powyższa, dość zabawna scenka uświadomiła
mi, jak wiele wolności dają rodzicom pozorne „niewygody”, takie
jak spanie z dzieckiem (lub przynajmniej gdzieś obok dziecka) czy
karmienie piersią, a jednocześnie – że to rzeczywiście
prawdziwe tematy tabu, jeśli nie można o nich wspomnieć nawet w
książce poświęconej wychowaniu dzieci. W ogóle rodzicielstwo w
książce Talki nie ma nic wspólnego z fizjologią, ciałem, a
zwłaszcza kobiecym ciałem. Całkowicie pominięty jest moment
porodu – dziecko się po prostu pojawia (może przynosi je bocian
albo zające podrzucają w kapuście?). Tak samo nie istnieje
karmienie piersią, domyślne jest karmienie butelką. Oczywiście
każda kobieta powinna mieć możliwość wyboru sposobu karmienia
swojego dziecka, można też realizować zasady rodzicielstwa
bliskości karmiąc dziecko mlekiem modyfikowanym (może to robić
również mężczyzna) – ale po lekturze „Polityki karmienia
piersią” Gabrielle Palmer trudno mi traktować karmienie sztuczne
jako równorzędne z naturalnym. Jeśli sztuczne mleko jest
rzeczywiście wolnym wyborem – wszystko w porządku, jednak
zaryzykuję stwierdzenie, że w dużej części przypadków karmienie
sztuczne wynika z jednej strony z braku pozytywnych i powszechnych
przykładów ze strony innych kobiet, z drugiej – z wszechstronnej
propagandy producentów mleka, a częściowo także, niestety,
środowiska medycznego. - Z
przyjemnością obserwuję, że przetrwanie dzieci znalazło się
wreszcie w rękach mężczyzn kierujących się rozumem. Zawsze
uważałem, że sprawa ta została niefortunnie oddana decyzji
kobiet, które nie mogą przecież posiadać wiedzy właściwej, by
sobie z tym zadaniem poradzić
– pisał już w 1748 roku dr Wiliam Cadogan, który – choć
ogólnie promował naturalne karmienie i wiele jego inuicji było
całkiem słusznych – po raz pierwszy nakazał kobietom karmić z
zegarkiem w ręku. Od tamtego czasu karmienie piersią, zwłaszcza
dzieci starszych niż pół roku, stało się czynnością niemal
dziwaczną i wstydliwą, a na pewno trudną i wymagającą poświęceń.
W internecie roi się od negatywnych komentarzy na temat kobiet
karmiących swoje dzieci w miejscach publicznych, w czerwcu 2011 r. w
warszawskim metrze ocenzurowano wystawę fotografii przedstawiających
kobiety karmiące piersią jako szokującą, mogącą oburzać i
obrażać uczucia innych. -
Cyce na ulice!
- napisała potem na swoim blogu Sylwia Chutnik, prowokując kolejne
wypowiedzi o goliźnie i obscenie oraz porównania do publicznego
bekania czy sikania. Co ciekawe – wśród oburzonych najwięcej
jest kobiet. To dopiero triumf patriarchatu.
Taniec z dzieckiem
Wózek
dziecięcy wynalazł i opatentował facet. Początkowo urządzenie
służyło rodzinie królewskiej i ciągnięte było przez kucyka
albo pieska po parkowych, równych alejkach. Raczej jako kaprys i
ciekawostka, bo przecież nie chodziło o królewskie kręgosłupy –
od noszenia dzieci byli raczej inni. Nowa moda początkowo opornie
rozchodziła się po świecie, ale już w połowie XX wieku niemal
każda rodzina była w wózek wyposażona. Wynalazek idealnie wpisał
się w trendy zimnego, sterylnego chowu – dziecko miało przede
wszystkim leżeć prosto w łóżeczku i mieć jak najmniej kontaktu
ze źródłami zarazków – w tym również matką. Noszenie było
niehigieniczne, niewskazane z ortopedycznego punktu widzenia (dziecko
się „wykrzywia”), a przede wszystkim niewychowawcze. Pomijając
te kwestie, można się zastanowić, czy wózki rzeczywiście są
wygodne i praktyczne? Czasem rzeczywiście są, szczególnie
spacerówki dla ciężkich, a słabo jeszcze drepczących starszaków
ratują niejeden kręgosłup przed załamaniem się z trzaskiem. Ale
przestrzeń miejska, szczególnie polska przestrzeń miejska, jest
wyjątkowo nieprzystosowana do dłuższych wózkowych eskapad.
Wyprawa do sklepu, urzędu czy na zwykłe zakupy w świecie najeżonym
krawężnikami, schodami, ciasnymi bramkami itp. uświadamia z całą
jaskrawością, że zdaniem miejskich planistów miejsce matki z
dzieckiem jest w domu. Jak pisze niemiecka etolożka Evelin
Kirkilionis, nasze dzieci są „noszeniakami” (niem. Tragling),
podobnie jak dzieci wszystkich naczelnych. Okazuje się jednak, że
chusta czy nosidełko to nie tylko bliskość i całe mnóstwo
korzyści dla dziecka, to także wolność dla matki – w
komunikacji miejskiej, w sklepie, na spacerze z psem, ale także
podczas gotowania, sprzątania, pisania doktoratu, tańca, głosowania
w parlamencie itp. Kobiety z dziećmi pewnie zawsze pracowały,
motały dzieciaka w chustę i szły robić w polu, na łące czy
pastwisku, wieszały uśpione zawiniątko wśród krzaków na miedzy,
a czasem kołysały nogą kołyskę, podczas gdy ręcę zajęte były
czymś ważnym dla całej społeczności. Na pewno – pomijając
czas połogu - nie siedziały w domu i nie zajmowały się tylko
dziećmi, czekając aż chłop wróci z polowania, jak chcieliby
niektórzy.
Nie mogłabym mieć dziecka od
niechcenia, przy okazji, bo tak wypada albo tak się złożyło.
Jeśli coś robię, robię to na sto procent, z pełnym
zaangażowaniem, co nie znaczy, że nie mogę robić w ten sposób
kilku rzeczy jednocześnie. Siedzenie z dzieckiem to nie jest
siedzenie w więzieniu, a przecież nawet w więzieniu można napisać
książkę. Macierzyństwo może być więzieniem, ale świadomie
wybrana droga macierzyństwa może być drogą pełnej samorealizacji
– drogą rozwoju razem z dzieckiem i obok dziecka. W końcu zabawa
klockami z dwulatkiem nie jest cofaniem sie w rozwoju do poziomu
dwulatka. Cechy, które rozwija macierzyństwo, są inne niż te,
które rozwija praca w korporacji. Inne jest tempo działania i rytm.
Każda powinna mieć prawo wyboru: czy mieć dzieci, kiedy mieć
dzieci, ile mieć dzieci, ale również – jaki wybrać model
rodzicielstwa. Dlatego oprócz słusznej walki o powszechnie
dostępne, tanie żłobki i przedszkola ważne jest też promowanie
innych rozwiąząń dla matek, umożliwiających takie łączenie
macierzyństwa z pracą zawodową, jakie im odpowiada - jak choćby
wciąż mało u nas popularna telepraca. Ogólnie w dzisiejszym
świecie, w zachodniej cywilizacji bardzo trudno być taką matką
jak Indianki Yequana, którymi zachwycała się Jean Liedloff –
noszące dzieci przez całą dobę, pozwalające im współuczestniczyć
w pracy i odpoczynku, w codzienności i świętowaniu, łączące
opiekę nad dzieckiem z normalnym życiem. Nasz system, w tym również
dominujący system zatrudnienia, nie jest jakoś szczególnie
przystosowany do rodzicielstwa bliskości – zwykle skutecznie
utrudnia łączenie roli spełnionej matki i szczęśliwego
człowieka. Ale świat jest po to, żeby go zmieniać. Na
oksytocynowym haju można wszystko.
Korzystałam z książek „Więź
daje siłę” Evelin Kirkilionis, „Polityka karmienia piersią”
Gabrielle Palmer, „W głębi kontinuum” Jean Liedloff, „Twoje
kompetentne dziecko” Jespera Juula oraz z internetu, którego
zasoby w tym temacie są nieograniczone. Inspirowały mnie też
felietony Angnieszki Graff w „Dziecku”, a także różne wymiany
maili i myśli na forach.
No ale przepraszam Cię bardzo, co ma wspólnego więź z dzieckiem i zostawianiem go pod opieką babci? Albo tym, że matka pracuje? No może tylko to, że dzieci pracujących matek czerpią większą satysfakcję z życia i swego dzieciństwa, ale to może być pochodna tego, że mają zadowolone i szczęśliwe mamy, ale fakt, badania to potwierdzają. I jaka wygodna cesarka na życzenie? Chyba nigdy nie miałaś, skoro piszesz tak lekko o jej wyborze. To paskudna operacja, paskudna gojąca się długo rana, widmo zrostów i problemy z następną ciążą. Naprawdę sądzisz, że kobiety wybierają cc z wygody? A nie z uzasadnionego strachu o życie swego dziecka? Jestem pewna, że gdyby życie Twego dziecka zależało od tej operacji, nie pisałabyś takich głupot.
OdpowiedzUsuńCo do Indian, to każde ułomne dziecko po prostu zabijali. By nie obciążało stada. Wystarczyło, że nie miało jednego palca, o takich rzeczach jak głuchota czy ślepota nie wspomnę. Nie czerpałabym zbyt lekko zwyczajów z kultur prymitywnych bez ich dogłębnej znajomości (weźmy południowe niemowlaki składane w ofierze) ;)
Co do kobiety pracującej w polu, przypomina mi się pewna krótka pozytywistyczna nowelka, jak to matka pracowała w polu, a jej dziecko utopiło się w stawie wykopanym dla radości jaśnie państwa. Nie, zdecydowanie nie tęsknię za tymi czasami...
Kolejny komentarz jedyny słuszny i bezkonkurencyjny. Pani Marta ma szeroki pogląd na życie i ogromną tolerancję dla drugiej osoby. Natomiast Pani Lavinc brakuje trzeźwego osądu, po raz kolejny. Przekręcanie i przeinaczanie to specjalność Pani Lavinca. A umiejętność czytania ze zrozumieniem to sztuka nie do przeskoczenia...Renata
UsuńWreszcie jakaś polemika, do tej pory wszyscy się zgadzali albo siedzieli cicho ;-)
OdpowiedzUsuńCesarka na życzenie - wiem że większość mam cesarkowych wolałaby jej uniknąć, ale jednak jest też spora grupa, która po prostu woli mieć operację niż rodzić naturalnie, bez względu na zdrowie i życie dziecka. Znam takie osoby, niektórym się udało, niektórym nie. Powody były różne, głównie strach przed bólem, niektórzy po prostu wolą mieć zaplanowany poród i od początku być w rękach specjalistów, niż "spontaniczny" poród naturalny.
Co do pracy, zostawiania dziecka pod opieką babci, więzi itd. - napisałam o dwóch skrajnościach, podkreślając, że między nimi jest morze możliwości. I że nie ma jednego modelu rodzicielstwa bliskości. Ja też pracuję, chociaż moja praca akurat daje możliwość przebywania z dzieckiem przez większość czasu.
A Indianie - rozumiem, że Twoja znajomość tematu jest naprawdę dogłębna ;-) Moja nie jest, chociaż czytałam to i owo, ale jednak nie nazwałabym grupy Indian stadem. To jednak termin z dziedziny zoologii :-)
No cóż, "punkt widzenia zależy od punktu siedzenia".
OdpowiedzUsuńWiele dałabym, żeby w ciąży nie leżeć plackiem 6 miesięcy, nie mieć cesarki i masy komplikacji ze swoim zdrowiem i synka...Tylko, że życie weryfikuje nasze plany, oczekiwania. Nie można generalizować tematu cesarek na życzenie, niechęci do karmienia itp. Takie decyzje często nie wynikają z wygodnictwa czy zwykłego "nie bo nie chcę"...takie decyzje nie zależą tylko od matki, nie mają wspólnego mianownika.
Gratulacje dla tych Którym to się udało...Szczęściary!
Ale ja się zgadzam! I uważam, że cesarka na życzenie powinna być dostępna dla każdej kobiety, która chce, tak samo jak karmienie sztucznym mlekiem. Nie oceniam, nie piszę jak być powinno, nie uważam, że jest jedna jedyna słuszna droga. Każda robi jak uważa :-)
OdpowiedzUsuńPróbuje wyjaśnić, że wiele kobiet nie chce cesarki a mieć musi, chce karmić piersią a z takich czy innych względów nie może. One nie mają wyboru. Moim zdaniem cesarek na życzenie nie powinno być! Jedynym powodem jej wykonywania powinny być względy medyczne tzn. zagrożenie utraty zdrowia lub życia matki czy dziecka. Karmienie sztucznym mlekiem też tylko w ostateczności...aż strach pomyśleć co tam siedzi w tym "mleku":)Niestety nie każdy robi jak uważa...W życiu nie jest wszystko czarne albo białe. Ja nie chciałam karmić syna sztucznym mlekiem ale stan jego zdrowia wymusił taką decyzję. Ostatecznie potem była i pierś i sztuczne mleko co było o wiele trudniejsze niż samo karmienie piersią.
OdpowiedzUsuńPamiętam jak dziś, gdy Ktoś w sierpniowy, upalny dzień zapytał czy nie czuje się gorzej, no "taką nie do końca matką" bo nie urodziłam mojego syna naturalnie. Było wtedy około 30 stopni ale ja chyba osiągnęłam temperaturę wrzenia:) Moja argumentacja w tej sprawie - poród naturalny oznaczałby śmierć moją i dziecka nie wymagał komentarza...
Ciekawa jestem, czy ten Ktoś też był matką? Bo mam wrażenie, że czasem matka matce najgorszym wrogiem...
OdpowiedzUsuńBo żeby realizować założenia rodzicielstwa bliskości, nie trzeba tak naprawdę ani naturalnie rodzić, ani karmić piersią, ani rezygnować z pracy, ani spać razem, ani nosić w chuście... Te rzeczy pewnie pomagają, ale nie są przecież niezbędne...
Ktoś nie był matką ani nawet kobietą...:)
UsuńA według mnie najważniejszy jest wspólnie spędzony czas na gotowaniu, sprzątaniu, godzinach zabaw, rozmów , pytań, wyjaśnień, na słuchaniu a nie tylko mówieniu, a czasem na zwykłych wygłupach. Poczucie, że ta mała Istotka może na nas zawsze liczyć, przytulić się i usłyszeć jak bardzo ją kochamy...bez względu na wszystko.
Mój pięciolatek w Dzień Matki powiedział, że "kocha mnie jak stąd do końca kosmosu i że będzie kochał nawet jak umarnie"...bezcenne...
Bardzo dobry artykuł! Dzięki za podzielenie się:)
OdpowiedzUsuń