Wyobraźcie
sobie szare blokowisko, bez drzew, trawników, ławeczek, alejek,
placów zabaw, za to z mnóstwem podejrzanych ciemnych przejść,
przewróconych śmietników, cuchnących kałuż i kawałków gruzu.
Jest druga w nocy. Teraz wyobraźcie sobie jeden z najbardzej
ponurych bloków na tym osiedlu, wysoki, kilkunastopiętrowy
wieżowiec, odrapaną, złowrogą bryłę, w środku jeszcze brzydszą
niż na zewnątrz. Wyobraźcie sobie plątaninę korytarzy, których
nikt nie sprząta, ściany z odchodzącym tynkiem, zabazgrane i
poznaczone śladami ciężkich butów. Jeśli jeszcze macie ochotę
sobie cokolwiek wyobrażać, pomyście o najciemniejszym,
najbrzydszym, najbardziej cuchnącym zaułku w tej plątaninie, o
przejściu między korytarzem a schodami na piątym piętrze,
zarzuconym stertą ulotek, butelkami, petami i łupinami słonecznika.
Właśnie to miejsce pewnej nocy wybrał sobie diabeł. A była to noc tuż przed Wigilią, kiedy ciemne moce wyjątkowo chętnie przechadzają się po świecie.
Diabeł
nie musiał oczywiście korzystać ze schodów ani windy, nie musiał
przemykać się między blokami, nie musiał oglądać się, czy nie
idzie za nim grupka zakapturzonych typów z pałkami bejsbolowymi w
rękach, nie musiał też uważać, żeby nie potknąć się o
leżącego na trawniku pijaczka. Po prostu pojawił się w
najciemniejszym, najbrudniejszym zaułku korytarza w najbrzydszym,
najbardziej odrapanym bloku na najbardziej ponurym i podejrzanym
osiedlu w mieście. Pstryk – i już był. W jednej ręce miał
wiadro smoły, a w drugiej – wiadro siarki. I zabrał się do
dzieła.
Nie
był jednak bezpieczny. Jego śladami od dawna podążał jeden z
wytrwalszych anielskich detektywów, tropiciel i łowca, zawsze
czujny, bezwzględny i od wieków tak samo skuteczny, z ognistym
mieczem drgającym w gotowości w pochwie. Nigdy nie zlekceważył
żadnej wskazówki, nie opuścił żadnego śladu, z uwagą
przeglądał ludzkie myśli, sny, analizował zamiary i dzieła,
szczególnie zwracając uwagę na pobudki i inspiracje. Diabeł
zostawiał wiele śladów, czasem nawet zbyt wiele, łatwo było się
w nich poplątać, zagubić, pomylić dobro ze złem czy piękno z
brzydotą. Ale wytrawne oko anielskiego detektywa odróżniało
diabelskie wytwory bez trudu. Od kilku dni był na tropie. Diabeł
wiedział o tym i dlatego tak się spieszył. O czwartej nad ranem
prawie skończył. Spojrzał na puste wiadra po smole i siarce, a
potem na swoje dzieła. Był zadowolony. Miejsce okazało się
idealne. Nad głową, piętro wyżej usłyszał dźwięk budzika –
ktoś wstawał do pracy. Wkrótce ludzie obudzą się, a wtedy...
Nagle
usłyszał odgłos kroków. Początkowo pomyślał, że to jakiś
człowiek wyszedł już z mieszkania (dlaczego oni tak wcześnie
wstają?), zmartwił się nawet trochę, że jego dzieła jeszcze
dobrze nie ostygły, a już będą musiały mierzyć się z
zadaniami, jakie chciał przed nimi postawić. Ale krokom
towarzyszyło coś jeszcze, coś, co sprawiło, że diabeł – jeśli
to w ogóle możliwe – dostał gęsiej skórki. I zaczął się
pocić.
Lekki
szum anielskich skrzydeł.
Diabeł
zaklął brzydko, bardzo brzydko, tak jak tylko diabły potrafią.
Zerwał z grzbietu kawałek brudnej szmaty, pozbierał do niej to, co
stworzył, zawinął, złapał wiadra i rzucił się do ucieczki, bo
szum przeszedł w huk, a w głowie zagrzmiał mu przeraźliwy głos
trąb. Niestety, zapomniał, że na czas pracy stał się realny,
materialny, tracąc tym samym zdolność przenikania przez ściany i
z całej siły wyrżnął głową o drzwi przeciwpożarowe –
oczywiście zamknięte na solidną kłódkę (klucz u dozorcy na
parterze). Skoczył w górę, tym razem rozbijając sobie głowę o
licznik gazu i rozsypując zawartość zawiniątka. Za sobą czuł
piekące gorąco, widział światło, złote światło bijące z
postaci, która stała tuż za nim z uniesionym ognistym mieczem,
odcinając mu drogę ucieczki. W końcu zaklął jeszcze raz, tak
okropnie, że jedyna szyba w korytarzu jęknęła i pękła – i
zniknął.
Teraz
anioł miał ochotę zakląć, ale nie zrobił tego, bo był aniołem.
Rozejrzał się po okopconych ścianach, wciągnął w złociste
nozdrza zapach spalenizny i skrzywił się lekko. Nagle usłyszał
popiskiwanie – na ziemi pod jego stopami z brudnej szmaty
wygrzebywały się małe kulki, czarne jak smoła, miejscami znaczone
żółtymi siarkowymi smugami. Uniósł miecz... i opuścił go.
Diabliki – a było ich sześć – patrzyły na niego czerwonymi,
jarzącymi się ślepiami, w których nie było nic prócz mieszaniny
ufności z lękiem. Nieporadnie rozpełzły się po korytarzu. Jeden
z nich wygiął się w łuk i zrobił maleńką, ale cuchnącą kupę.
- No
i co ja mam z wami zrobić? - powiedział anioł łagodnie. -
Przecież nie wolno zabijać niewinnych stworzeń. A wy jesteście
niewinne, chociaż stworzył was ten, od którego biorą się
wszystkie winy.
Wyciągnął
szlachetną, białą dłoń w kierunku jednego z diablików. Mały
przytulił się, zapiszczał, a potem z całej siły wbił się w nią
ostrymi jak igły ząbkami. Po czym odskoczył i uciekł w kąt.
Anioł pokręcił głową i westchnął.
- Nie
można was tak zostawić – powiedział. - Narobicie wiele złego.
Przynajmniej w tej postaci.
Anioł-detektyw
podjął decyzję. Ostrożnie, starając się unikać ostrych ząbków,
wziął każdą ze smolisto-siarkowych kulek na ręce i chuchnął na
nią. Na koniec pstryknął palcami. W korytarzu na chwilę zrobiło
się jasno i ciepło, zapachniało mlekiem. Po chwili światło
zniknęło, zapach mleka rozpłynął się w powietrzu. Zniknęła
także potężna, złocista postać. Po podłodze pełzało sześć
małych, kudłatych, czarno-podpalanych piesków. Po chwili
przytuliły się do siebie, zbiły ciasno w jedną kupkę i tylko
popiskiwały cicho. Diabelsko-anielskie dzieła czekały na swój
przyszły los.
Opowieść napisana w 2008 na faktach autentycznych, które miały miejsce tuż przed Wigilią 2005 w bloku na os. Chrobrego w Poznaniu. Jedno z diabelskich stworzeń o imieniu Wika mieszka z nami do dziś i przed chwilą domagało się wypuszczenia na dwór. Zarówno diabelskie, jak i anielskie cechy wciąż dają się zauważyć.
2005/2006, fot. Kinga Michałowska
luty 2006, fot. Elżbieta Orhon-Lerczak
2007
2008
2010
2012
2013
Piękna opowieść! :) A Wika na zdjęciach wygląda i szaleje jak PON. Więc może nie tylko anielskie i diabelskie cechy w sobie nosi?
OdpowiedzUsuńWłaśnie wróciłam ze spaceru z psem. Trudny to czas na przechadzki, bo od początku grudnia w mieście co chwila ktoś odpala racę. A huk wystrzału to jedyne, czego mój pies panicznie się boi.
Pozdrawiam świątecznie!
Ha, świetna historia :) Pamiętam Wikę z obozu klikerowego, ale zdecydowanie lepiej tę jej anielską stronę. Takie chucherko z niespożytą energią.
OdpowiedzUsuńŚwiąteczne pozdrowienia :)
Ania i Ayana ... (i Sesia i Tymianek i Lubczyk)