sobota, 18 kwietnia 2015

Celebrity splash

Wybraliśmy się dziś na łąkę w dolinie Leniwej Obry. Na naszą turzycową, podmokłą łąkę, z której siano nie smakuje nawet kozie.

Trochę po to, żeby dzieciaki wybiegać i przewietrzyć trochę dalej od domu, nie w kółko na tym samym podwórku.
Trochę też po to, żeby tata miał trochę spokoju w domu i mógł podziałać bez dzieci (i faktycznie zrobił fajną półkę na zabawki).
Ale też po to, żeby ocenić stan wegetacji na łąkach, zobaczyć co już rośnie, a co jeszcze nie.

Ubraliśmy się na zimowo, bo chociaż koniec kwietnia, szczególnie na otwartej przestrzeni wiał paskudny, lodowaty wicher.

O ile mój starszy syn od zawsze przejawia zamiłowanie do wszystkiego, co żywe, odkąd zaczął chodzić - zagląda pod każdy listek, pod kamyk i pod korę, to młodszy jest raczej naturofobem. Wywieziony na łąkę czy do lasu, jest raczej nieszczęśliwy i chce jak najszybciej znaleźć się w jakimś miejscu cywilizowanym, najlepiej znajomym i bezpiecznym. Najwyraźniej są takie typy i jeden z nich z niewiadomych przyczyn znalazł się w naszym domu :-) Ale jednak zabieram go w dzikie miejsca, licząc, że może przynajmniej się trochę oswoi i będzie wyprawy na łono przyrody tolerował, nawet jeśli ich bardzo nie polubi.


Stał więc Tymo na środku łąki, zdegustowany, nie chciał zrobić ani kroku na własnych nogach i pokazywał w kierunku samochodu powtarzając "brum brum" na przemian z "tata, tata, tata", bo tata został w domu, dużo ciekawszym niż zielska i chaszcze. W łapce ściskał zabraną z domu płytę CD, ostatni łącznik z cywilizacją. Stach w tym czasie biegał w kółko, pochylał się nad rowem, zrywał suche zeszłoroczne trzciny, zachwycał się kwitnącymi kaczeńcami, rozkopywał kretowiska itp. Mam bardzo różnych synów.


W pewnym momencie Stach przyszedł prosząc spokojnym tonem (!), żebym wyjęła mu drzazgę. Rzeczywiście, w palec wbiła mu się igiełka z suchej trzciny. Wyjęłam, dość łatwo wyszła, ale po kilku sekundach na palcu pojawiła się kropelka krwi. 

- DO DOOOOMUUUU! - poniosło się echem po łąkach i lasach doliny Leniwej Obry. - PLASTEEEEREEEEK!!- powtarzały dęby dębom, bukom buki...

Bo krew to jednak krew. 

Wzięłam Tyma na barana, Stacha za rękę i ruszyliśmy z powrotem. Coś tam zaczęłam opowiadać o fizjologii krzepnięcia krwi, o tym że wypływająca krew jest potrzebna, bo wypłukuje bakterie i jakoś atmosfera się poprawiła. Tymo już nie marudził, bo szliśmy we właściwym kierunku (do samochodu). Zatrzymaliśmy się więc jeszcze nad płytkim, zarośniętym rowem, w którym pięknie kwitły kaczeńce i w ogóle gęsto było od wszelkiego zielska.

- Hej, a gdybyśmy tak wzięli trochę tych roślin do oczka wodnego? - wpadł mi do głowy pomysł.
- Tak! - ranny czterolatek zapomniał o swoim palcu. I o to chodziło.

Postawiłam Tyma jakieś dwa metry od brzegu rowu i zabraliśmy się za wyławianie rzęśli oraz wykopywanie kaczeńców, w kieszeni miałam akurat opinela, więc nieźle szło. Tymo włączył swoje standardowe narzekanie i już właściwie kończyliśmy ładować zielska do woreczka, wycierałam nóż o trawę, kiedy dotarło do mnie, że nie słyszę już   "brum brum, tata tata tata", a w miejscu, gdzie stał Tymo, odmawiając zrobienia choćby kroku w tak nieprzyjaznym terenie... Tymo nie stoi.

Nie wzięłam pod uwagę, że naturofobia Tyma nie obejmuje kałuż. A rów to właściwie prawie kałuża.

Każdy rodzic zna chyba takie chwile, kiedy w ciągu ułamka sekundy przeprowadza się długie rozumowanie, wnikliwą analizę sytuacji, której opis zajmuje potem sporo miejsca. Tak właśnie było tym razem. Niecałe dwa metry ode mnie Tymo kucał chwiejnie na brzegu rowu, próbując dosięgnąć powierzchni wody. Jeśli skoczę w jego kierunku, myślałam sobie, mogę go spłoszyć albo nawet niechcący lekko pchnąć, a wtedy wpadnie, nawet jeśli sam z siebie nie wpadłby. Jeśli jednak nie skoczę, to mogę nie zdążyć go złapać, jeśli jednak zdecyduje się wpaść... Skoczyłam, w ostatniej chwili uświadamiając sobie, że mam w ręce nóż i muszę jeszcze jakoś bezpiecznie go odrzucić, i złapałam Tyma za nogi w momencie, kiedy głową był już w rowie.

Potem Tymo parskał zimną wodą, rzęśl zwisała mu z czapeczki, pokazywał palcem na rów i wołał "bam!" a ja biegłam z nim na rękach do samochodu, który stał już jakieś sto metrów od nas. Stach przytomnie złapał woreczek z roślinami i biegł za nami. Przyjechaliśmy do domu i myślę, że nie zdążył zmarznąć. 

Ze Stachem zasadziliśmy jeszcze wieczorem kaczeńce i rzęśl w oczku.

Na dobranoc obejrzeliśmy bajkę o Wodniku Szuwarku :-)


2 komentarze:

  1. Dzięki za tę historię. Uśmiechałam się czytając, tyle rzeczy mi tu bliskich.

    Dzięki.

    OdpowiedzUsuń
  2. minie mu ta naturofobia- nie ma chlopak szans ;) moja najmlodsza tez rok temu jeszcze stala na srodku laki krzyczac ze trawa ja dotyka, a teraz zadnemu slimaczkowi i zuczkowi nie odpusci ;D
    podziwiam Twoja zimna krew i dobrze ,ze udalo sie szybko sytuacje opanowac ;D

    OdpowiedzUsuń