Wszystkim mamom, które spodziewają się drugiego ;-)
- Maaamaaa, za szafą są twoolyyy...
Otwieram oczy. Ciemno. Świeci tylko blada nocna lampka w kształcie księżyca. Żeby stworów nie było, bo jak wiadomo, te uwielbiają ciemność. Ale jak się okazuje, półmrok też. Jeden z nich właśnie lezie do naszego łóżka. Przełazi tacie po głowie, tata śpi dalej kamiennym snem.
- Tam był tlasny twóóóóól...
Nie wiem, jak działają te cyckowe hormony, ale karmienie piersią sprawia, że obudzona w środku nocy od razu jestem w miarę przytomna. Jednak Młodszy śpi spokojnie obok, zapięty w śpiworku, i posapuje miarowo. Starszy za to już gramoli mi się nogami na głowę.
- Nie ma już żadnego stwora. Stwór ci się przyśnił. Przytul się i śpij.
Przytula się i śpi przy moim lewym boku, wbity piętami w plecy taty. Uff. Bam, bam. Bije zegar. Druga. Zapadam w sen na nowo. Miękko, ciepło, błogo... Ale nagle czułe macierzyńskie ucho, a może szósty macierzyński zmysł coś wykrywa. Stękanie. Stękanie i wiercenie się. Z prawej. Budzi się Młodszy. Na razie cicho stęka, ale jak zaraz nie dostanie cyca, to będzie dużo głośniej. Przystawiam, zasysa. Mlask, mlask, mlask, ciumk, ciumk, ciumk. Długo ssie. Przysypiam, ale niewygodnie mi, nie zasnę tak. Może wystarczy mu jedna pierś? Zabieram, wtykam smoczek. Wypluwa, wierci się, mruczy niezadowolony. Nie ma szans. Wyplątuję się ze Starszego (uff, chyba się nie obudził) i przełażę na drugą stronę Młodszego. No dobra, więcej zje, na dłużej mu starczy. Najedzony, śpi, wracam na swoje miejsce. Kładę się między dziećmi. Zasypiam.
- Mama daj mlecko...
Nie, błagam.
- Jest noc. Mleczko pije się rano. Jak wzejdzie słoneczko i zrobi się jasno...
- Mama daj mleeeeckooo...
- Ale teraz jest noc. W nocy się śpi. No, przytul się i śpimy...
- MAMA DAJ MLEEEEECKOOOOOO!!!
No dobra, dobra. Dam ci gwiazdkę z nieba, samochód, dom z ogródkiem, ozdoby choinkowe, płyty z muzyką, wiertarkę, wszystkie przyprawy z szafki, nawet te drogie, co zechcesz, tylko się zamknij i nie obudź reszty. Człap, człap, człap, idę do kuchni. Światło. Lodówka. Kubek, nalewam mleko. Zagrzać. Butelka. Brudna, umyć. Zagrzało się, za gorące. Dolać zimnego. Człap, człap, wracam. Wręczam mlecko. Cholera, zostawiłam światło w kuchni. Wstaję.
- Mama połóż...
- Zaraz. Zaraz przyjdę. Pij mleczko.
Bam, bam, bam. Trzecia. Wypił mleczko. Odbieram butelkę, stawiam za łóżkiem. Rano będziemy szukać.
- U nas w domu nie ma wilków?
- Mhhmmhmm? Nie ma.
- A one nie pyjdą?
- Nie przyjdą na pewno. Śpij.
No dobra. Jeden śpi, drugi śpi. Uff. I ja zasypiam, ale na krótko. Bo u nas w domu wilków może nie ma, ale jest pies, a właściwie suka, nieduży kłąb szarych kłaków i filców. Sukę obudziło zamieszanie i kiedy wracałam z kuchni z mlekiem, słyszałam stuk pazurków o kafelki. A może tylko mi się zdawało? Na pewno tak.
- Miau...
Wiem, wiem. Psy szczekają, a miauczą koty. Nie mamy kota. Mamy psa, który miauczy. Miauczy, kiedy czegoś chce. Długo miauczy. Uporczywie. Do skutku. A jak miauczenie nie pomaga, zaczyna po psiemu szczekać. Najpierw cicho. Potem coraz głośniej.
- Miau...
Nie ma mowy. Nie słyszę tego. Śpię.
- Miau... miau... miau...
Wstaję i człapię do przedpokoju. Siedzi pod drzwiami i wpatruje się we mnie wyczekująco.
- Suko, jest noc. Ciemno za oknem. Księżyc świeci. Idź spać.
Patrzy, ale już z rezygnacją. Idzie do pokoju, wskakuje na fotel. Wracam do łóżka. Bam, bam, bam, bam. Kładę się, cisza, spokój, miarowe posapywanie z prawej i z lewej, błogostan... Tuż przed zaśnięciem myślę sobie, jakie to mimo wszystko cudowne, macierzyństwo i w ogóle, czuć obok siebie te dwa małe ciepłe przytulone ciałka... Sen, sen, sen...
Ktoś mnie ciągnie za włosy. I obślinia mi ucho. Z prawej. Młodszy obudził się i pokazuje, jak to już ładnie potrafi dopełznąć do mamy, doturlać się, jeśli naprawdę chce. Dwa szeroko otwarte ślepka wpatrują się we mnie w ciemności. Nie wygląda to dobrze. Oj, nie. Widząc, że żyję, dziecię zaczyna radośnie gaworzyć. Odwracam się tyłem. Gaworzenie z radosnego robi się wkurzone i nieco głośniejsze. No dobra. Może cyca? Mlask, mlask, dziękuję, dobre, ale już nie chcę. Rozrywki! Może smoczek? A owszem. Przynajmniej z tłumikiem jest ciszej. Próbuję bezskutecznie zasnąć, a syn wypróbowuje na mnie nowe umiejętności chwytania i pełzania. Bam, bam, bam, bam, bam... Bije piąta. Ale jednak coś mu nie pasuje. Wierci się, marudzi coraz głośniej. Czyżby? No tak, się pije, to się sika. Pielucha napompowana, aż trzeszczy. Jako zapobiegliwa i zorganizowana matka miałam tu gdzieś zapasową... Aha, miałam, parę nocy temu. Wstaję, szukam, młode gada, woła, protestuje, ale jakimś cudem nikt więcej się nie budzi. Przewijam, cycuję, usypia. Ja próbuję też.
- Miau...
No dobra, kudłata cholero. Wywalę cię na dwór, będzie spokój. Wstaję, schodzę boso i w koszuli przez zimny korytarz i wypuszczam zarazę na podwórko, dziękując Bogu, że nie mieszkamy w mieście i nie muszę ubierać się i włóczyć z nią na smyczy po trawniku, wystarczy otworzyć drzwi. Na dworze zimno i szaro. Brrrr. Czuję, jak robi mi się katar. Wracam do ciepłego łóżka... tyle że na mojej poduszce śpi już w poprzek Starszy. Mam do wyboru - spać skulona w kącie łóżka albo przenieść go, ryzykując, że się obudzi. Ryzykuję. Dzisiaj nie mam już nic do stracenia.
Mruczy coś, ale nie budzi się. Bam, bam, bam, bam, bam, bam.
...
Bam, bam, bam, bam, bam, bam, bam, bam.
Jakieś nogi na głowie. Jakieś rączki we włosach.
- Mama budzić! Mama daj mlecko!
- Aaaaaaa!
- Hau, hau, hau!
Czas zacząć nowy dzień...
nie ma to jak uroki macierzyństwa ;)
OdpowiedzUsuńbardzo mi się podobał ten tekst!!!!!
OdpowiedzUsuńuwielbiam.
w ogóle podoba mi się, jak piszesz.
pozdrawiam