Miałam
tu pisać o homoseksualizmie z perspektywy biologa, o tym, jak
bzdurne jest mówienie o „nienaturalności” orientacji
seksualnych innych niż hetero, o tym, jak ogromne znaczenie w
przyrodzie miewa „jałowość i bezproduktywność”, o różnych
płciowych i bezpłciowych cudach i dziwach na niebie i ziemi, o
jakich nie śniło się moralistom. O tym, że właściwie nie da się
znaleźć przykładu takiego gatunku, w którym rozmnażałyby się
równo wszystkie osobniki, a wiele jest takich – szczególnie gatunki
społeczne – w których rozmnażają się tylko niektóre, wybrane,
czasem jeden osobnik na milion. I że „takie rzeczy” zdarzają
się właściwie na wszystkich gałęziach filogenetycznego drzewa
bioróżnorodności, od najprostszych mikroorganizmów po najbliższe
nam ssaki naczelne. I zdarzają się też od milionów lat u ludzi na
całej Ziemi.
Ale
nie muszę pisać, bo w międzyczasie pojawiły się trzy ciekawe
teksty na ten temat, pisane przez biologów, ewolucjonistów.
Pozostaje mi podlinkować i polecać wszystkim, którzy kiedykolwiek
będą musieli odpowiadać na głupi argument „niezgodności z
naturą”. Bo tak naprawdę trudno o rzecz bardziej naturalną –
zdecydowanie bardziej nienaturalne jest czytanie książek i latanie
samolotami.
Dr
Marcin Ryszkiewicz, ewolucjonista z Muzeum Ziemi PAN w Warszawie,
pisze:
„Nie
chcę wypowiadać się na temat zasadności twierdzeń prof.
Pawłowicz i jej obrońców. Ale ponieważ i ona, i oni odwoływali
się w swych wywodach do biologii i ewolucjonizmu, to wypada głośno
powiedzieć, że są to argumenty, które z ewolucją nie mają wiele
wspólnego.”
Dr
Karol Zub z Białowieży przygląda się różnym biologicznym
teoriom na temat genezy homosekualizmu, podkreślając, że
„niezależnie od swoich poglądów na pochodzenie homoseksualizmu
naukowcy są zgodni co do jednego, że jest on zjawiskiem
naturalnym.”
I
wreszcie stanowisko Komitetu Biologii Ewolucyjnej i Teoretycznej PAN:
W tym
miejscu pozwolę sobie jednak rozwinąć jedną ze ścieżek, która
pojawia się w artykule dr. Ryszkiewicza. Pisze on, że „skądinąd
nie wyklucza to i drugiej, dość rozpowszechnionej w ewolucjonizmie
tezy, że homoseksualizm jest wynikiem doboru krewniaczego. Bo nie
każdy osobnik musi rozmnażać się "osobiście", by
uczestniczyć w dziele rozprzestrzeniania swych genów - równie
dobrze mogą robić to jego krewni.” Czym jest dobór krewniaczy? Jest
to mechanizm ewolucyjny prowadzący do takich przystosowań
organizmów, które zwiększają szanse przeżycia i rozrodu
niekoniecznie ich samych, ale ich krewnych. Po co? To proste –
nasze rodzeństwo, nasze dzieci, a nawet nasi kuzyni i dalsza rodzina
niosą ze sobą również część naszych genów i w razie sukcesu
rozrodczego przekazują dalej nasz kartoflasty nos, jasne włosy,
kształt ucha, inteligencję, brak tendencji do tycia i wiele innych
rzeczy. Doborem krewniaczym tłumaczy się na przykład wszelkie
zachowania altruistyczne u zwierząt. Piesek preriowy stoi na
straży całego stada i ostrzega je przed niebezpieczeństwem,
chociaż takie zachowanie naraża tego konkretnego osobnika na atak
drapieżników. Jednak jego geny są niesione również przez inne
osobniki w stadzie, którym dzięki temu ostrzeżeniu uda się
przetrwać i rozmnożyć. Dobrym przykładem doboru krewniaczego są
też wszelkie owady społeczne, gdzie rozmnaża się wyłącznie
królowa, a pozostałe osobniki „pracują” na przekazanie części
swoich genów.
E.O.Wilson
w swojej książce „O naturze ludzkiej” (1978) przygląda się
zjawisku homoseksualizmu w ocalałych kulturach
myśliwsko-zbierackich. Jego przetrwanie oraz utrzymywanie się na
dość stałym poziomie w ludzkich populacjach tłumaczy właśnie
doborem krewniaczym. W tradycyjnych kulturach osoby takie pełniły
często np. funkcje religijne czy zajmowały się działalnością
artystyczną, podnosząc tym samym prestiż całej rodziny lub grupy.
Jako osobniki „wolne”, nie zaangażowane ani we własny rozród,
ani w zajęcia ogólnie przypisane ich płci, miały też możliwość
bezpośredniej pomocy w zdobywaniu pożywienia, opału, opiece nad
dziećmi itp. Możliwe, że w jakimś zakresie mechanizm ten działa
do tej pory, nie tylko w odniesieniu do osób homoseksualnych, ale
ogólnie bezdzietnych. Oczywiście, nigdy nie ma pewności, że
bezdzietna ciotka będzie pomagać matce prać pieluchy, a bezdzietny
wujek przyśle trochę grosza, kiedy będzie ciężko, bo sam nie ma
na kogo wydawać - ale jednak często właśnie tak się dzieje. Nie
musi być tak, że posiadanie w najbliższej rodzinie księdza daje
rodzinie jakieś wymierne korzyści – choćby prestiż i uznanie w
społeczności – ale tak przecież bywa. Ksiądz z założenia nie ma dzieci, ale
jego geny przenoszą się dalej pośrednio – zwiększa się szansa
na sukces reprodukcyjny bliższych i dalszych krewnych. I pewnie
właśnie w ten sposób dziedziczą się geny homoseksualizmu (nie zawsze ujawniające się u konkretnego osobnika, przenosimy przecież wiele cech ukrytych, "zamaskowanych"),
dlatego „jeszcze nie wyginęli”, jak chcieliby niektórzy.
Możliwe, że wielu z nich pośrednio i niechcący przyczynia się do
zwiększenia dzietności populacji. Podobnie jak inni, którzy nie
mają dzieci, ale np. płacą wysokie podatki na żłobki,
przedszkola i służbę zdrowia.
Mój
brat nie ma dzieci. Dzięki temu, że nie musi po nocach
zmieniać pieluch, śpiewać potomstwu kołysanek czy odwozić do
przedszkola, jest bardziej dyspozycyjny i mogę liczyć na jego pomoc
organizacyjno-transportową na czas porodu i pierwszych dni połogu.
To duże ułatwienie – świadomość takiej możliwości może
odgrywać dużą rolę w podejmowaniu decyzji o posiadaniu potomstwa.
Mój brat nie ma dzieci - między innymi dzięki temu część jego
genów, przenoszona przeze mnie, została właśnie przekazana dalej!
Oczywiście piszę o tym z przymrużeniem oka, ale tak działa biologia, tak działa ewolucja. I nie ma w tym nic
nienaturalnego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz