Nie słucha.
Nie robi tego, co mu każę.
Robi to, na co jej nie pozwalam.
Mówiłam sto razy i jak grochem o
ścianę.
Mówię do niego, a on nic, dalej
swoje.
Kto nie słucha?
Oczywiście zwykle dziecko. Ale nie zawsze. Czasem dziecko prawie
dorosłe, które zaraz pójdzie na studia albo już poszło. Czasem
takie, które już dorosło i ma własną rodzinę, własne dzieci.
Czasem – naprawdę wciąż zaskakująco dużo jest takich związków
– nie słucha żona. A czasem nie słucha babcia staruszka, co już
ledwo chodzi, jest pod naszą opieką i przecież powinna słuchać,
a nie słucha, nie robi tego co trzeba (np. nie łyka leków) albo
robi to, czego ma nie robić (np. wychodzi na spacer sama, a przecież
może się przewrócić).
Nieposłuszeństwo (i
posłuszeństwo) pojawia się w relacji podległej, podporządkowanej.
Albo w takiej, w której jednej stronie się wydaje, że relacja ta
na tym polega, a druga próbuje się uwolnić. Żadne odkrycie.
Ale to nie koniec.
Piszę to wszystko, bo
znów wzięłam na warsztat swoją złość, frustrację, bezsilność,
wzburzenie, żal. Całe to wewnętrzne gotowanie się, cały ten
stres – spocone dłonie, zaciskanie pięści, przyspieszony oddech,
szybsze bicie serca, szara galareta zamiast racjonalnych myśli – który pojawia
się w określonych sytuacjach, czasem przy określonych słowach, no
i czasem wybucha przez wrzeszczenie czy inne nieprzyjemności. Wiele
już takich min rozbroiłam i okazało się, że u ich podstawy leżą
przekonania – pewne wbite od nasze mózgi od pokoleń stwierdzenia,
powtarzane babkom przez prababki, ojcom przez dziadków, dzieciom
przez rodziców i tak dalej. Zwykle nie formułowane wprost, nie
definiowane (hehe, to byłoby zbyt proste), ale wynikające ze
schematów czy modeli zachowań, powtarzanych przez pokolenia.
I uświadomiłam sobie,
że gdzieś na dnie mojej głowy czyha takie zdanie, takie
twierdzenie, że posłuszeństwo jest wyrazem, dowodem szacunku.
Że jeśli kogoś szanujemy, to jesteśmy mu posłuszni, a jeśli nie
jesteśmy posłuszni, to znaczy, że go nie szanujemy.
I wydaje mi się, że
właśnie stąd ta złość, wściekłość, frustracja. Kiedy
proszę, żeby pozbierał klocki, a on nie zbiera. Kiedy właściciel
woła psa, woła, woła, a ten dalej ochoczo zżera zdechłą rybę.
Kiedy chcemy, żeby dziecko zostało prawnikiem, a ono zdaje na
pedagogikę specjalną. Pracownik miał zrobić tak, a zrobił
inaczej. Oczywiście, stoi za tą złością też jakaś potrzeba
bezpieczeństwa, porządku, realizacji marzeń i planów. Ale mam
wrażenie, że nie tylko. Że gdzieś tam głęboko wciąż w nas
siedzi to, co siedzi i w naszych rodzicach, i w naszych dziadkach, i
w pradziadkach też pewnie siedziało – że jak mnie nie słuchasz,
jak nie robisz tego, co ja każę, to mnie nie szanujesz.
A szacunek jest przecież
ważny. Uznanie i szacunek są każdemu potrzebne jak powietrze. Tyle
że jest zupełną bzdurą, żeby odpowiedzialność za zaspokojenie
tej potrzeby przerzucać na osoby w swoim otoczeniu, zwykle słabsze.
Na pracownika, dziecko w dowolnym wieku, babcię staruszkę, psa,
żonę i tak dalej. Żeby uzależniać swoje dobre samopoczucie od
tego, czy dzieciak pójdzie myć zęby na rozkaz.
Skąd się bierze
szacunek i uznanie? Pewnie długo można by to rozważać. Jest
szacunek i uznanie dla siebie (i to jest podstawa), jest szacunek i
uznanie ze strony innych. Ale bezkrytyczne podporządkowanie,
wymuszone posłuszeństwo, bezrefleksyjne wykonywanie poleceń czy
respektowanie narzuconych zakazów nie mają z szacunkiem nic
wspólnego.
I spróbuję o tym
pamiętać, kiedy wieczorem będę już padać na pysk, a potwory
wciąż nie będą w łóżkach.
<3. Tak
OdpowiedzUsuńCo do chęci, by dziecko zostało prawnikiem - to akurat zawód będący bardzo pod presją konkurencyjną. Już bardziej wydaje się zasadne, by oczekiwać, że latorośl zostanie chirurgiem ;)
OdpowiedzUsuńAle tu nie chodzi o to, że ja wymagam posluszenstwa, bo chce szacunku. Jak mi dziecko wybiega na ulicę to jak ją wołam to ma wrócić. Jak pcha palce między drzwi i jej tłumacze ze nie mozna bo bedzie bolalo, to ma je zabrac. Jak ciagnie psa za ogon i ja prosze, ze ma przestac, to ma przestać. Nie kazdy kto uczy dzieci posłuszeństwa to tyran. Zwykle chodzi o bezpieczeństwo. Moja corka miala taki etap buntu, ze gdy jezdzilam z nia i mlodsza (w wózku) mpkiem, to gdy otwieraly sie drzwi na jakims przystanku (nie naszym), to wybiegala z autobusu. A ja co? Rzuce sie za nia, to mlodsza z wozkiem zostanie i autobus pojedzie. Tu posłuszeństwo bylo konieczne i nie ma miejsca na dywagacje
OdpowiedzUsuńAle czy rzeczywiście nie da się tych spraw rozwiązać inaczej niż przez posłuszeństwo? Zwłaszcza, że tak naprawdę bywa zawodne i chyba nie warto w 100% na nim polegać :-)
Usuń