Podobno nie mamy na co
narzekać.
Bo kiedyś rodzice w
ogóle nie mogli być z dziećmi w szpitalu.
Bo w innych szpitalach,
na innych oddziałach bywa gorzej.
Być może.
Wstajemy o piątej. Wtedy
trzeba zwinąć z podłogi karimatę, śpiwór, poduszkę i schować
tak, żeby nie rzucały się w oczy. Według regulaminu na salach
chorych nie wolno przechowywać żadnych rzeczy do spania. Tyle że
nie ma innego miejsca, gdzie można byłoby je przechowywać, więc
wszyscy rodzice trzymają je na salach, pod dziecięcym łóżeczkiem.
Ale poduszka – właściwie poduszeczka, mały jasiek - nie może
leżeć na torbie, z jakiegoś powodu musi być niewidoczna.
Najlepiej, żeby torba też nie rzucała się w oczy. Powinna być
jedna, niezbyt duża.
Niektórzy siedzą tu
miesiącami i codziennie o piątej chowają karimatę i śpiwór pod
łóżeczko. W sobotę i niedzielę można spać do 6, czasem trochę
dłużej. Rodzice nie przebierają się w piżamy, nie jest to mile
widziane. Śpią w ubraniu. Klucz do łazienki w dyżurce
pielęgniarek. Ubikacja jedna na cały oddział, trzeba trzymać
sobie drzwi, bo nie da się w niej zamknąć. Nie ma papieru, nie ma
ręczników papierowych. Z mydłem różnie. Mamy XXI wiek.
Sprzątanie, kąpanie
dzieci, zmiana pościeli... Nie we wszystkich pokojach jest wanienka
i ciepła woda, ale można dostać miskę do umycia malucha. Ale
przez większość długiego poranka rodzice po prostu siedzą na
twardych krzesłach przy łóżeczkach i drzemią. Niektórzy
opierają głowę o łóżeczko dziecka (teoretycznie nie wolno),
inni o twardy parapet...
Około ósmej wizyta,
czyli obchód. Początkowo czekałam na ten moment, licząc, że
przyjdzie wtedy lekarz i powie mi coś o dziecku, jego wynikach,
planowanych badaniach, rokowaniach... Ale tutaj wygląda to inaczej.
To chyba najbardziej upokarzająca chwila w rozkładzie dnia. Tłum
lekarzy i pielęgniarek po kolei wchodzi do sal. Rodzice są
wypraszani. Możemy patrzeć przez szybkę, jak lekarze budzą
dziecko, ono płacze, rozmawiają, gestykulują, coś pokazują. Po
czym wychodzą, mijając rodzica, jakby był meblem – i idą do
następnej sali. Żeby się czegoś dowiedzieć, trzeba polować.
Prosić o rozmowę czy konsultacje, jeśli lekarz akurat jest – a
zwykle go nie ma albo jest bardzo zajęty. Najlepiej więc zagadnąć
w biegu na korytarzu, złapać niemal dosłownie za fartuch. Ale
jeśli dziecko cały dzień płacze na rękach, podpięte do
kroplówki, to trudno się ruszyć z sali i czaić się pod drzwiami
dyżurki. Bywało, że dziewczyny zostawiały na sali w czasie
obchodu dyktafon. Taki system – właściwie totalitarny – musi
rodzić ruch oporu.
Śniadanie. Dla mojego
16-miesięcznego dziecka, przez tydzień karmionego dożylnie na IOM
i dopiero zaczynającego jeść, dostałam dwie kromki chleba z
margaryną i dwa plasterki dziwnej wędliny. O dietę półpłynną
doprosiłam się po dwóch dniach.
Korzystać z kuchni
rodzicom nie wolno. Nie wolno też mieć czajnika, grzałki ani
spożywać napojów i posiłków na salach. W regulaminie mowa jest o
gorących, ale oddziałowa potrafi przyczepić się też do bułki z
serem. Ludzie tu mieszkają, żyją tygodniami, miesiącami.
Oczywiście jedzą i piją, żeby przeżyć. W stresie zapomina się
o jedzeniu, przy cierpiącym dziecku trudno też znaleźć na to
chwilę, jakoś trzeba sobie radzić. „Weterani” trzymają
czajniki ukryte w szafkach, wiedzą też, kiedy można bezkarnie
wejść do kuchni, skorzystać z mikrofalówki, zagrzać wodę na
mleko czy kaszkę dla płaczącego malucha. Bo teoretycznie trzeba o
ciepłą wodę prosić pielęgniarki, ale one naprawdę mają dużo
na głowie i czasem czeka się długo. A dziecko płacze, więc
trzeba łamać zasady. Nie da się ich nie łamać, bo są
nieludzkie. Tego wszystkiego trzeba się nauczyć. Trzeba też
przestać się bać. Bo kiedy człowiek jest co chwilę strofowany,
co chwilę robi coś źle, co chwilę łamie regulamin albo po prostu
podpada, w pewnym momencie wchodzi w rolę ofiary.
Pierwszego dnia
usłyszałam na przykład „proszę nie stwarzać atmosfery
sztucznego pośpiechu”.
Ok. 20-21 można rozłożyć
karimatę i przenieść się z krzesła na podłogę. Moje miejsce
jest pod przewijakiem. Głowę mam przy dużym czerwonym koszu z
napisem „odpady medyczne”, nogi – przy łóżeczku synka. Tylko
trzeba zostawić trochę miejsca dla pielęgniarki, która w nocy
przychodzi podać leki. Wreszcie odpoczywa kręgosłup i nogi.
Choroba „zawodowa” szpitalnych rodziców – zapalenie żył
głębokich. Od siedzenia na krześle całymi godzinami, codziennie,
tydzień po tygodniu. „Weterani” radzą: trzeba ćwiczyć. Jak
tylko się da, trzymać nogi wyżej, chodzić – nie stać. Trzeba
siadać na krześle po turecku, siadać na podłodze z nogami wyżej,
kłaść nogi na drugim krześle, jeśli akurat jest wolne.
Oczywiście można za to „oberwać”, ale trzeba. Bo w pewnym
momencie stopy zaczynają szczypać, kostki robią się sine... i
wtedy już jest poważny problem.
Podobno za komuny w
więzieniach też nie można było się położyć w dzień.
Z jednej strony –
jesteśmy niezbędni. Karmimy nasze dzieci, poimy, przytulamy,
przewijamy, kąpiemy, usypiamy, uspokajamy, pilnujemy, żeby
kroplówka równo kapała, żeby wężyk się nie plątał, żeby
elektrody się nie odklejały, informujemy, kiedy coś jest nie tak,
kiedy wenflon się zatka, kroplówka się skończy. Personelu nie ma
dość dużo, żeby to wszystko ogarnąć – chyba że po prostu
dzieci leżałyby w zasikanych pieluchach, głodne i płakały, aż
ktoś znajdzie czas, żeby się nimi zająć. Żaden rodzic nie
zgadza się na to, jeśli naprawdę nie musi.
Z drugiej strony –
jesteśmy traktowani jak intruzi. Nie przez wszystkich lekarzy, nie
przez poszczególne pielęgniarki, często bardzo miłe i delikatne.
Ale jakoś tak ogólnie przez system. Rządzi oddziałowa, przed nią
odpowiadają pielęgniarki, które z kolei dyscyplinują rodziców.
Szczególnie tych nowych. Tych, co siedzą miesiąc, dwa, pół roku
– nikt już raczej nie rusza. Ale i oni chowają czajnik do szafki
i zwijają karimatę o piątej... Czasem myślę, że jesteśmy
personelem najniższego szczebla. Nie obowiązują nas prawa
pacjenta, bo to dzieci są pacjentami. My jesteśmy nikim. Można do
nas mówić na „ty” i strofować, jeśli dziecko ma mokrą
pieluszkę albo koszulkę pobrudzoną zupką. A koszulki nie da się
samemu zmienić, bo do rączki podłączona kroplówka.
Wiele jesteśmy w stanie
znieść, żeby być z naszymi chorymi dziećmi. I wydaje się, że w
szpitalach dobrze to wiedzą...
...mam nadzieję, że to ostatni tekst z tego cyklu, mam nadzieję, że nie będę miała już tematów do opisywania ani zbyt dużo czasu na pisanie...
...mam nadzieję, że to ostatni tekst z tego cyklu, mam nadzieję, że nie będę miała już tematów do opisywania ani zbyt dużo czasu na pisanie...
Nic dodać, nic ująć. Choć teraz na szczęście krótko przebywam w szpitalach i to tylko w dzień. Ostatnio pilnie potrzebowałam dostępu do internetu, więc zobaczywszy napis "Biblioteka" odważyłam się wejść do środka i spytać, czy można skorzystać z komputera. A tam jakaś bardzo młoda lekarka (chyba stażystka) spojrzała na mnie tak, jakbym wchodząc popełniła straszne przestępstwo i wyjaśniła, że to pomieszczenie wyłącznie dla lekarzy. Bez dyskusji :-(
OdpowiedzUsuńBrakuje słów, aby to skomentować...
OdpowiedzUsuńKiedy jestem w szpitalu mam wrażenie bycia intruzem w królestwie lekarzy - nadludzi. Nie dotyczy to wszystkich, ale taka tam panuje ogólna filozofia. Pacjent jest przedmiotem, a rodzina niepotrzebnie pałęta się pod nogami.
jestem mama i lekarzem i ani z jednego, ani z drugiego punktu widzenia, nie moge sobie tego po prostu wyobrazic... ale pewnie dlatego, ze nie pracuje i nie mieszkam w Polsce.
OdpowiedzUsuńNiewyobrażalne i straszne, ale prawdziwe u moim mieście jest to samo, można powiedzieć.Odkąd pierwszy raz wylądowałm w szpitalu z córką mam nerwice lękową, boje sie każdego kataru, stanu podgorączkowego, boje sie że znowu tam trafię. Totalne ignorancja, matkę uważają za zło konieczne, dzieci zabierają na badania i matka nie moze być podczs zabiegu np. zmianie wefonu przy dziecku, choć ja sie uparłam i powiedziałam, że absolutnie dziecka nie zostawie, o matko jaka byłą obraza ja pierdziele. Zero empati wczucia sie w sytuacje dziecka i matki, przecież nie od dziś wiadomo, że dziecku najlepiej jest przy mamie, czuje sie bezpiecznie i chyba też nie od dzis wiadomo, że zdrowie psychiczne dziecka jak i matki w chorobie jest bardzo istotne, szybciej wraca sie do zdrowia. Z całego serca współczuje rodzicom, którzy muszą znosić takie upokorzenia na dłuższą metę.
OdpowiedzUsuńNie demonizujmy, wczoraj papier był...
OdpowiedzUsuń2 miliardy na pendolino, miliard dla Kulczyka, Stadion Narodowy (koszt wybudowania podobnego przybytku na zgniłym zachodzie - to ok 600 tys zl) 100 milionów (!) na portal internetowy zusu, 50 milionów na portal internetowy dla bezdomnych (!!!) , polne ścieżki droższe niż transalpejskie autostrady --- (o obiadkach za tysiące i cygarach prosto z kuby - nawet nie wspominam)
OdpowiedzUsuńmożna by tak wymieniać, a to i tak tylko wierzchołek góry lodowej..
Ale Wy i tak zagłosujecie na PO, dobrze zgaduje?
hmm, to akurat pusta demagogia. Szpitale to ludzie, zasady, które można naginać. Menadżerowie, którzy potrafią znaleźć pieniądze na remonty.
Usuńnie, to nie jest pusta demagogia, tylko bardzo konkretne pieniądze, których brakuje na służbę zdrowia, dla niepełnosprawnych dzieci, dla... dla... takiego rozboju, jaki ma miejsce w Polsce nie ma nawet w najbardziej skorumpowanych krajach Afryki. Cena gazu dla Polski - 520$ dla Niemiec - 380$ (ustalona 20.04.2010, wtedy również darowano gazpromowi 2 mld długu; co za zbieg okoliczności). A to tylko odpryski, które docierają do publicznej wiadomości. Oczywiście - o tym nie usłyszysz w TVP, nie przeczytasz w GW.
Usuńerrata - Stadion Narodowy za 1,6 miliarda. Koszt porownywalnej budowli na zachodzi czy nawet w Turcji - to 600 mln.
OdpowiedzUsuńA ja ostatnio przeżyłam pozytywne zaskoczenie. Byłam na badaniach w Centrum Zdrowia Matki Polki z 2miesięcznym synkiem, który ma wadę serca. Pielęgniarki na Kardiologii to ANIOŁY wciąż pytały czy w czymś pomóc, namawiały rodziców by coś wyszli zjeść czy odpocząć a one zajmą się dzieckiem a gdy nie da się uspokoić będą dzwonić. W nocy gdy przyszłam karmić synka (na kardiologi na salach intensywnego nadzoru kardiologicznego rodzice nie mogą spać) jedna z pielęgniarek bujała Małą 2h w wózku. Wrócimy tam jeszcze nie raz na badania no i kiedyś na operację serducha ale mam w sobie dużo spokoju wiedząc jakie osoby tam pracują.
OdpowiedzUsuńSerce się kraje. Życzę zdrowia i nigdy więcej szpitala. Mam za sobą dwa krótkie pobyty w szpitalu z dzieckiem,w wiem o czym piszesz/
OdpowiedzUsuńmnie zatkało przy czytaniu tego wpisu. W głowie się nie mieści, ze istnieje taki szpital. Ba! szpitale! oddziały! miesiąc temu byłam z synkiem w szpitalu dziecięcym i przeżyłam coś zupełnie innego... łóżka składane dla rodziców, kuchnia z lodówką też dla rodziców. W każdym pokoju łazienka z prysznicem. A nawet - nie uwierzycie! spałam z dzieckiem w jednym łóżku, bo tak płakał w nocy, że bardzo chciał być blisko. A to wszystko przy akceptacji pielęgniarek, oddziałowej. Tylko ordynator krzyczy na to spanie wspólne, ale mam wrażenie, że tylko proforma, bo wie, że wiele osób tak robi i tego nie zmieni. Więc - jest nadzieja! nie wszędzie tak jest jak opisałaś. Ale najważniejsze - obyśmy już nigdy nie musiały sprawdzać tych warunków. Zdrowia życzę! :)
OdpowiedzUsuńżyczę dużo czasu na pisanie... ale tekstów z przed "szpitalnych zapisków". dużo zdrowia!
OdpowiedzUsuńDlaczego nie podajecie nazw tych złych szpitali, trzeba przecież rozwalić ten system, a nie da sie jesli każdy pisze bez podania który to szpital...
OdpowiedzUsuńPodam jak wyjdziemy ;-)
UsuńJesteście w Prokocimiu na laryngologii? Jakoś tak znajomo się zrobiło, stare wspomnienia wróciły, choć my byłyśmy 'tylko' 10 dni...
OdpowiedzUsuńPłakać się chce, kiedy o tym się czyta. Jakbyśmy nie żyli w cywilizowanym świecie...Duuużo zdrowia życzymy!
OdpowiedzUsuńAnioły też pracują na Patologii Noworodka -wszyscy - lekarze, położne, salowe - w Szpitalu Ujastek w Krakowie. I rodzic traktowany jest naprawdę wspaniale.
OdpowiedzUsuńOby więcej takich "jaskółek".
Wiem, co to szpitalna rzeczywistość - Anioły chodzace między Rutyniarzami.
OdpowiedzUsuńSzybkiego wypisu i powrotu do zdrowia.
Będzie dobrze, Na pewno.
skóra cierpnie :-(((
OdpowiedzUsuńprzepisy przepisami, pieniądze pieniędzmi - takie podejście do rodziców to sprawa tylko i wyłącznie ordynatora oddziału i zarządu szpitala. widywałam cudownych ludzi i bardzo "ludzkie" miejsca, miałam też do czynienia z chamstwem, buractwem i brakiem podstawowej empatii ze strony ludzi, którzy powinni mieć ją wpisany w zawód. to naprawdę nie zależy od pieniędzy.
dopóki pacjenci będą tolerować takie zachowania, dopóty nic się nie zmieni. niestety, gdy wchodzi w grę zdrowie, zwłaszcza dziecka, kładziemy najczęściej uszy po sobie. tracimy świadomość, że to przecież tacy sami usługodawcy jak inni, zobligowani dodatkowo do cholery do UDZIELANIA POMOCY, a nie mnożenia stresu.
znam chłopaka z Kanady, który skończył studia lekarskie w Krakowie. o poziomie naszej medycyny wypowiadał się z uznaniem, ale podejścia części lekarzy do pacjentów nie potrafił pojąć. robił staże w kilku krajach Europy i Ameryki i powiedział, że takie posłuszne traktowanie medyków jak półbogów widział tylko w Polsce.
trzymajcie się ciepło i zdrowo!
Dorota
Jakże inne mam odczucia po 10 dniowym pobycie z córką w szpitalu na Niekłańskiej w Warszawie. Rodzic traktowany jak partner - o każdym badaniu byłam poinformowana, wszystko było wytłumaczone. W czasie każdego - poza jednym - badania, pobierania krwi byłam z dzieckiem (mimo jej wieku wówczas - 9 lat). To jedno jedyne to była punkcja kręgosłupa - ale córka nawet nie zauważyła mojej nieobecności, bo była pod wpływem leciutkiego znieczulenia.
OdpowiedzUsuńW czasie całego pobytu spotkałyśmy może dwie nieuśmiechajace się pielęgniarki. One nie były niemiłe, one się tylko nie uśmiechały do dzieci..
Wiem, ze w tym naszym szpitalu różnie jest na różnych oddziałach - wiec ewidetnie zależy to od ordynatora..
Pozdrawiam,
Monika
Trzeba udostępniać tego bloga. Wszyscy powinni to przeczytać...
OdpowiedzUsuńZaciskam mocno kciuki, żebyście wyszli... od trzech lat bywam z synkiem w jednym z poznańskich szpitali - najdłuższy okres to dwa miesiące - i wędrówka po oddziałach, od chirurgi, przez IOM aż po pulmonologię... nigdy nie zapomnę widoku mojego synka w śpiączce... i mam nadzieję, że to nigdy nie wróci
OdpowiedzUsuńPaulina
Bardzo Ci współczuję. Życzę jak najszybszego powrotu do zdrowia i do waszego domu.
OdpowiedzUsuńOd wczoraj jesteśmy w domu :-)
OdpowiedzUsuńCieszę się. Mam nadzieję, że wiejskie powietrze i swojska atmosfera przywrócą Wam chęć do życia i wiarę, że świat bywa jedna przyjazny i bezpieczny.
OdpowiedzUsuńNiestety, wszystko co opisałaś o waszym pobycie szpitalnym, potwierdzam. Tylko tym razem "uniwersytecki" szpital dziecięcy w Krakowie -Prokocimiu. Warunki sanitarne, ciasnota, traktowanie rodziców jak intruzów, znikoma dostępność i komunikatywność lekarzy -identyczna, jak nie gorsza. Niestety moje dziecko jest przewlekle chore i nie mogę im tego wszystkiego "wygarnąć" (próbowałam na spokojnie interweniować, coś zmieniać, ale ściana oporu) -bo jesteśmy na nich zwyczajnie skazani.
OdpowiedzUsuńI w tym chyba tkwi sedno tego "totalitaryzmu" smutnego.