Ledwie na wiosnę trawka spod śniegu wychynie, ledwo się zazieleni, ledwo pierwszy mniszek zażółci się pod płotem, ledwo pierwsza stokrotka białą główkę wystawi do słonka... Zaczynają. Wcześnie rano, ledwo po wschodzie słońca startuje pierwsza. Po śniadaniu dołączają kolejne. Około południa słychać już zgrany chór. Milkną na krótko w porze obiadowej, aby po południu - aż do zachodu słońca - zgodnie koncertować. Solo, w duecie, na trzy, cztery głosy. W różnych konfiguracjach.
Sikory? Pokrzewki? Makolągwy? Nie, kosiarki do trawy.
Przekleństwo wiosennych i letnich dni na wsiach i przedmieściach. Najgorsze są soboty, chociaż ostatnio nawet dni powszednie nie są wolne od buczenia, brzęczenia i warczenia, zwłaszcza po południu, kiedy lud wraca z pracy. Ale praca bywa na zmiany, więc można i rano. A przecież są też emeryci, bezrobotni i ludzie wykonujący wolne zawody. Ci mogą kosić, kiedy im pasuje.
Na przedmieściach chyba nie jest jeszcze tak tragicznie. Każdy ma ten swój mały kawałeczek wokół domu, trochę trawy wokół klombu, gdzie zmieści się stolik, krzesełka i grill. Pół godzinki i wykoszone. Ale na wsi co drugi dom to byłe gospodarstwo, pół hektara podwórka, gdzie jeszcze 20 lat temu chodziły kury, kaczki, indyki, może nawet świnie taplały się w błocie, stał traktor, kombajn, leżała brona, stos opon, kupa gnoju, dalej były grządki, rosła marchewka, pietruszka, seler, cebula, buraczki, fasola, groch. Teraz to wszystko jest wyrównane, ubite, zasiane trawą. I kosiara wyje od rana do nocy w sobotę, a w dni powszednie kiedy czas się znajdzie.
Monotonne buczenie kosiarki nie jest jednak najgorsze. Jeśli nie jeździ tuż koło głowy, tylko - powiedzmy - dwa domy dalej, można się przyzwyczaić. Ale po kosiarkach (albo równolegle, jeśli utrzymaniem trawnika zajmują się dwie osoby) wkraczają wykaszarki, czyli kosy spalinowe, i rżną to wszystko, czemu kosiarka nie dała rady, bo przyczaiło się gdzieś po kątach. Dużo głośniejsze i przede wszystkim nieregularne wycie wykaszarki zszarpie na strzępy każde nerwy. Oczywiście oprócz nerwów użytkownika, bo jak się kosi, to nie przeszkadza.
Jestem pewna, że w sobotnie przedpołudnie wszystkie te kosiarki i wykaszarki przekraczają znacząco normy hałasu. Bywa, że trzeba wrócić do domu i zamknąć szczelnie okna, żeby nie zwariować, o odpoczynku przed domem czy spokojnej pracy w ogródku nie ma mowy. Ale czy każda z osobna przekracza? Pewnie już nie. Hałas jest zanieczyszczeniem, takim samym jak zanieczyszczenia powietrza, wód, gleby. Ludzie nie doceniają wielkiego skarbu, jakim jest cisza...
Skąd to szaleństwo w narodzie? Czy to kolejny przejaw drobnomieszczańskich aspiracji przeniesionych na wieś - obok dworków-koszmarków z kolumienkami, cyprysików i dmuchanych basenów? Czy każdy chce się poczuć jak angielska królowa (chociaż w ogrodach królowej buczące kosiarki są zabronione, pielęgnować zieleń można tylko mechanicznie)? Czy każdy chce mieć pod domem korty Wimbledonu albo murawę stadionu narodowego? Czy może - bo i taką teorię spotkałam - to problem ludności wiejskiej, prościej mówiąc - chłopstwa, które do tej pory całymi dniami karmiło te wszystkie kury, indyki, króliki, plewiło ogródki, a teraz tego już nie ma, a robić coś kole chałupy trzeba - więc do kosiarek? A może po prostu każdy chce mieć lepiej niż sąsiad? Sąsiad kosi co dwa tygodnie, to ja będę co tydzień. Sąsiad kosi co tydzień, to ja będę dwa razy w tygodniu. Sąsiad ma wypasioną kosę, to ja kupię większą, jego trawa ma 5 cm, to moja będzie miała 3 cm...
A gdyby tak nie kosić?
...o tym następnym razem... :-)