niedziela, 29 kwietnia 2012

Lost highway, czyli życie w cieniu autostrady

Pan Prezes Rolnej Spółdzielni Produkcyjnej był wyraźnie zdenerwowany. Od pół godziny błądziliśmy po lasach, a spółdzielczej łąki, na której miałam stwierdzić, czy nadaje się do przyrodniczych dopłat, ani śladu. Upał się wzmagał.

- No to teraz w lewo - mruknął do równie zdenerwowanego pracownika, który ponoć miał wiedzieć, gdzie ta łąka jest. Ale jakoś nie wiedział, a przecież dwa lata temu ją kosił! Skręciliśmy w lewo. Amortyzatory stęknęły na wybojach. Przejechaliśmy dwieście metrów i zobaczyliśmy ten sam widok co przed chwilą.

- Tu też autostrada! - zauważył kierowca.
- No to do wiaduktu trzeba wrócić... - jęknął Prezes.
- Ale ta łąka jest w końcu za autostradą czy przed?
- Chyba za... A ta druga jest przed... Zresztą, nie wiem... Czekaj, zatrzymaj się.

Prezes wysiadł, ku mojemu zaskoczeniu włączył Google Maps w komórce, okręcił się kilka razy wokół swojej osi, ale niewiele to pomogło.

- Czekaj - mruknął. - Zadzwonię po Andrzeja albo tego drugiego...

Zadzwonił. Okazało się, że i Andrzej, i ten drugi już dzisiaj co nieco spożyli, ale chętnie podzielą się wiedzą, gdzie jest rzeczona łąka. - To są stare kołchoźniki - tłumaczył Prezes, gdy po jeszcze większych wybojach wracaliśmy do wsi. - Oni tu znają każdą ścieżkę.

Po chwili nasza ekipa wzbogaciła się o dwóch solidnie zawianych panów, przekonanych o swojej doskonałej znajomości lokalnej topografii. Ponieważ ani Prezes, ani ja nie mieliśmy jakoś ochoty cisnąć się z nimi na tylnym siedzeniu, kierowca został zwolniony do domu, a Prezes przejął kierownicę. Prowadził dużo ostrożniej. Otworzyłam okno. Zapachem w samochodzie można było się nieźle upić.

- No to prosto prosto teraz, a za szkółką w prawo, i tam zaraz będzie... To moja okolica, od dzieciaka na grzyby tam chodzę...

Pojechaliśmy. Jak można było się spodziewać, po chwili naszym oczom ukazały się charakterystyczne barierki i śmigające auta.

- Szlag! No to inaczej...

Minęło kolejne pół godziny, podczas którego wiele razy skręcaliśmy to w prawo, to w lewo, trzy razy przejeżdżaliśmy przez wiadukt nad autostradą i pięć razy zawracaliśmy na wąskiej leśnej drodze, aż w końcu naszym oczom ukazała się rzeczona łąka. Bardzo zresztą ładna, duża i ze wszystkimi potrzebnymi gatunkami. W powietrzu pachniały czeremchy.



Ani Prezes, ani kierowca, ani stare kołchoźniki nie byli wcale takimi geograficznymi ignorantami, jak mogłoby się wydawać. Tak naprawdę znali okolicę jak własną kieszeń i jeszcze dwa czy trzy lata temu trafiliby wszędzie z zamkniętymi oczami. Tyle że teraz gminę przecięła autostrada, a kilkudziesięcioletnią znajomość okolicy diabli wzięli. Większość dróg prowadzi donikąd. Są dwa wiadukty, ale musi minąć kilka albo więcej lat, zanim w głowach mieszkańców powstaną nowe trasy, wydepczą się nowe ścieżki, w większości zmuszające do nadrobienia co najmniej kilku kilometrów.

Takich zdezorientowanych ludzi i jeszcze bardziej zdezorientowanych zwierząt, którym nagle wielka konstrukcja przecięła odwieczne trasy wędrówek na żerowisko, na nocleg, do wodopoju i tak dalej, jest wzdłuż autostrady setki, tysiące, a pewnie więcej. Pierwszy raz zdałam sobie sprawę, jak ogromny jest to problem i jakie to może być uczucie - błądzić po swojej najbliższej, doskonale znanej okolicy... Bezsilność, bezradność, upokorzenie.

Pewnie tak samo czuli się mieszkańcy mojej wsi, kiedy ponad 100 lat temu wybudowano nasyp z linią kolejową do Zielonej Góry. Wśród pól pod lasem widać jeszcze kępy zarośli, w lesie można natrafić na stosy gruzu - kiedyś stały tam gospodarstwa, z których krowy wyprowadzano codziennie na pastwiska w dolinie. Prowadzenie ich naokoło przez najbliższy wiadukt było pewnie możliwe, ale bardzo uciążliwe, bo to kilkakrotnie dłuższa trasa. Ciekawe, czy ktoś ich pytał o zdanie? Buntowali się? Dostali jakieś rekompensaty? Pewnie nie... Po wojnie nikt z nowych mieszkańców tych terenów nie zamieszkał w odciętych od doliny gospodarstwach za wsią.

Kiedyś w lesie powstała ścieżka, której przebieg wyznaczały wykroty, stare drzewa i bagna. Las wykarczowano, ziemię zaorano i podzielono na działki, kształt ścieżek i dróg zależał już nie tylko od ukształtowania terenu i naturalnych przeszkód, ale i od struktury własności, drogi zaczęły zginać się pod kątem prostym, krzyżować, choć wiele z nich wciąż prowadziło wzdłuż krawędzi doliny czy naokoło wzgórza. Ale wciąż były one tworzone przez lokalnych mieszkańców - ludzkich i zwierzęcych - zgodnie z aktualnymi potrzebami, pojawiały się, utrwalały, biegły przez wieki ważnymi dla wszystkich trasami. Ich sieć ewoluowała powoli, tak jak ewoluowały ludzkie potrzeby i priorytety. Autostrada nie ma nic wspólnego z powolną ewolucją. Autostrada przeczy temu wszystkiemu. Autostrada zmienia wszystko.

piątek, 27 kwietnia 2012

Pierwsza łąka w tym roku

Wreszcie, wreszcie robota w terenie! Dla botanika zima to czas ślęczenia przed komputerem - w terenie niewiele można zdziałać, póki nikt nie opracował słynnego "Klucza do oznaczania roślin w stanie suchym, zgniłym i zżartym" albo "Przewodnika do oznaczania zbiorowisk roślinnych pod śniegiem". Jedno i drugie znacząco poprawiłoby wydajność pracy botaników - no ale cóż, kiedyś też trzeba to wszystko wpisać, opracować, opublikować i tak dalej. Może więc natura mądrze z tą zimą wymyśliła.

Łąki wreszcie się zazieleniły i chociaż na poważne badania roślinności łąk jest jeszcze za wcześnie - spora część gatunków jeszcze nie wylazła - to dla potrzeb dokumentacji rolnośrodowiskowych z takiej łąki na przełomie kwietnia i maja można już wszystko albo prawie wszystko wyczytać. Zwłaszcza że termin składania wniosków o dopłaty mija 15 maja, a właściciele łąk nagle przypominają sobie, że trzeba poszukać botanika i zlecić ekspertyzę. Właściwie to przypominają sobie zwykle w lutym. Czasem są bardzo zdziwieni, że się nie da i trzeba poczekać. Najlepiej byłoby dokumentować łąki od połowy maja do połowy lipca, ewentualnie później, do końca września.

Ale jeśli na łące jest wszystko co trzeba, to widać to już teraz. Wiem, bo byłam i widziałam. Na przykład widziałam taką piękną wiązówkę błotną, która już niedługo wyrośnie bujnie i 1wysoko, zakwitnie biało i pachnąco, ale na razie jest malutkim listkiem:


Albo kaczeńce, czyli knieć błotną, świecącą z daleka żółtymi kwiatami wśród jasnozielonego sitowia leśnego:


Ale ogólnie na łące dominowały turzyce: błotna i pospolita. A ponieważ dominowały, można było zakwalifikować ją do wariantu "szuwar wielkoturzycowy", co dla rolnika oznacza prawie 900 zł za hektar rocznie (plus inne dopłaty), a roboty mało, bo kosić trzeba tylko 20% powierzchni każdego roku. Dla rolnika, który tak naprawdę nie jest rolnikiem, nie potrzebuje siana, pracuje zupełnie gdzie indziej, a łąka to tylko dodatkowe źródło dochodu (sporo jest takich), taka kwalifikacja to miód na serce.


Na łące było mokro - szuwar to lubi. Ale woda stała tylko miejscami, a wzdłuż granic płynął sobie uroczy, porośnięty na brzegach kaczeńcami rowek. Najlepiej byłoby rowek zatkać, woda rozlałaby się pięknie i stałaby całą wiosnę, ale sąsiedzi nie byliby zachwyceni - większość łąk dookoła zamieniono już na pola uprawne. Ważne jednak, żeby nie pogłębiać go jeszcze bardziej, nie osuszać dodatkowo - i taki zapis znajdzie się w wymaganiach w programie.

czwartek, 26 kwietnia 2012

Trzy obiady z wegetariańską dziczyzną

Gdybym posłuchała mojego brata i jego rad doświadczonego blogera, wrzuciłabym każdy z tych obiadów do osobnego posta i dawkowała niecierpliwym czytelnikom co drugi dzień. Ale cóż, nie słucham i wrzucam wszystko razem. Jeśli za miesiąc skończy mi się wena albo w sezonie będę miała za mało czasu, te przepisy i tak będą juz przeterminowane. Czas na lebiodę i pączki mniszka jest TERAZ :-)

1. Obiad zapiekankowy z polentą i pączkami mniszka

Ugotowałam polentę z 1 szkl kaszki kukurydzianej i 3 szkl osolonej wody, odrobina masła. Wylałam ją na pokrywę żaroodpornego naczynia, żeby pięknie zastygła i dała się kroić w plastry, a właściwie trójkąty.
Pączki mniszka poddusiłam chwilę na maśle. Na parze ugotowałam brokuły (z mrożonki niestety, głównie z myślą o brokułożernym dziecku) i trochę marchewki. Dodałam do mniszka i trochę poddusiłam razem. Garam masala (która przez całą ciążę i karmienie zupełnie mi nie smakowała, a teraz przeżywa renesans), sos sojowy.
Trójkąty polenty ułożyłam na dnie naczynia, na tym ułożyłam warzywa i mniszek, a na to paseczki sera.
Zapiekłam. Jedliśmy z dziecięciem, które skupiło się na brokułach.



2. Obiad klasyczny

Cóż, na pierwszy rzut oka wygląda jak schabowy i sałata ze śmietaną ;-) 
Apetyczne kotlety to gotowany seler panierowany w jajku zielononóżki oraz bułce z sezamem. Brzmi okrutnie, ale jest świetny i dogadza nawet mięsożernym podniebieniom.
Sałata - to wcale nie sałata, sałata w sklepie nie jest smaczna, a w inspekcie jeszcze za mała. Za sałatę robi młoda lebioda, czyli komosa, w smaku sałacie niczym nieustępująca, poza tym że nie czuć chemii. Do tego trochę młodziutkiego podagrycznika, szczypiorek, rzodkiewka i łyżka jogurtu.
Ostatnie ziemniaczki eko przywiezione z Ujścia Warty, co zimę spędziły w kopcu i nawet o dziwo nie wymarzły.


3. Obiad nieco orientalny 


Sałata taka sama - króluje lebioda (niestety coraz starsza i niedługo trzeba będzie pożegnać się z nią na surowo), tyle że z czymś w rodzaju winegreta doprawionego sosem sojowym. Obok sałaty - naleśniki pszenno-gryczane z farszem ryżowo-soczewicowym, z niewielką ilością marchewki i selera, za to z przyprawami - czosnkiem, papryką czerwoną, zieloną pietruszką, pieprzem i garam masala. Żółty sosik z kurkumą, papryką czerwoną, też czosnkiem i też garam masala, zagęszczony mąką kukurydzianą, z masłem.



wtorek, 24 kwietnia 2012

Dzikie rośliny jadalne - mini atlas cz.2

Prezentuję kolejne smakowitości rosnące pod nogami.

Podagrycznik pospolity Aegopodium podagraria


O tym było już dużo. Chyba moje ulubione wiosenne warzywo liściaste. Jeszcze dwa zdjęcia młodych listków podagrycznika "z natury":




Babka zwyczajna Plantago major

Ponieważ doskonale znosi deptanie, jest typową rośliną ścieżek, dróg oraz pastwisk. Młode listki są świetne do podjadania na surowo - mają ciekawy, dość zdecydowany smak. Można je też np. panierować albo maczać w cieście naleśnikowym i smażyć albo po prostu dodawać razem z innym zielskiem do szpinaków i zup. Do jedzenia nadaje się też babka lancetowata Plantago lanceolata i nieco rzadsza, wapienio- i ciepłolubna babka średnia Plantago media. 



Krwawnik pospolity Achillea millefolium

Podobnie jak bluszczyk kurdybanek, dla mnie to raczej zielsko przyprawowe, dodatek, a nie baza dla dań. Dodaję do zup, szpinaków, sosów, zapiekanek, rzadziej sałatek. Rośnie na łąkach, pastwiskach, podwórkach. 



Jasnota purpurowa Lamium purpureum

Jeden z pierwszych kwiatów wiosennych na przydrożach, na podwórkach, w starych sadach... Jako dziecko uwielbiałam skubać te fioletowe kwiatki i wysysać z nich kropelkę nektaru, zebraną na końcu rurki. Podjadam je nadal. Trudno naskubać tego większą ilość, ale nawet pół garści pięknie ozdobi wiosenną sałatkę. Młode listki są jadalne, chociaż włochate, bez szału.




Szczaw zwyczajny Rumex acetosa

O szczawiu jeszcze będzie - w końcu zbliża się czas na zupę szczawiową. Rośnie na łąkach, przydrożach, podwórkach... Ostatnio jest moim utrapieniem, bo próbuję zagospodarować nieużytkowany przez kilka lat ogród - półmetrowe palowe korzenie, których wyrywanie wygląda czasem jak w wierszyku o rzepce, śnią mi się po nocach. Mniszek przy nim to niekłopotliwy chwaścik! Oba w końcu lądują w garnku.


Tasznik pospolity Capsella bursa-pastoris


Tasznik występuje u nas w trzech odmianach. Pierwsza - integrifolia - rośnie na polach i ma liście całobrzegie. Druga i trzecia - pinnatifida (na zdjęciu) oraz sinuata - mają liście podzielone, pierzasto-dzielne, powcinane i rosną na przydrożach, podwórkach, ścieżkach. Nieźle znoszą deptanie. Tasznik należy do kapustowanych i łatwo do zgadnąć po smaku liści. Są dość drobne, więc trudno nazbierać większą ilość, ale sprawdzają się jako dodatek do surówek, zup czy sosów oraz do podjadania. Kiedy byłam mała, dzieci często podjadały trójkątne łuszczyny tasznika - tzw. "chlebki".

cdn.

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

"Gdzie jest moja kurka?"

Dzisiaj udostępniam pierwszą ze zrobionych przez nas hand-made książeczek dla dzieci, takich raczej małych dzieci - rocznych, dwuletnich. Naszemu synkowi się podoba :-) i z upodobaniem naśladuje dźwięki wydawane przez poszczególnych bohaterów.

Książeczkę można pobrać, wydrukować, złożyć, przerysować, wyświetlić na ekranie lub w dowolny inny sposób domowo wykorzystać. Oryginał wykonany jest na grubej, szarej tekturze i zbindowany. Po kliknięciu na obrazek wyświetla się on w pełnej rozdzielczości a przynajmniej takie jest założenie ;-)

Miłośnicy "Świata Dysku" Pratchetta zorientują się pewnie szybko, że książeczka jest mocno zainspirowana dziełem, które komendant Vimes czytał codziennie swojemu synkowi przed zaśnięciem - punktualnie o szóstej. Tylko raz nie zdążył i wynikła z tego niezła zadyma w krasnoludzich korytarzach. Tyle że tamta książeczka była o krówce, a my nie chcieliśmy popełniać plagiatu... i jest trochę inaczej. Zdaje się, że książeczka młodego Sama miała raczej fatalne ilustracje. Mam nadzieję, że nasze nie są najgorsze.






5krowa300



7myszka300
8kurka300

Marta Jermaczek-Sitak (tekst, projekt), Andrzej Sitak (ilustracje), Terry Pratchett (inspiracja): Gdzie jest moja kurka? Kosieczyn 2011/2012

Zezwala się na kopiowanie, dystrybucję, wyświetlanie i użytkowanie dzieła i wszelkich jego pochodnych pod warunkiem umieszczenia informacji o twórcy.
Zezwala się na kopiowanie, dystrybucję, wyświetlanie i użytkowanie dzieła i wszelkich jego pochodnych tylko w celach niekomercyjnych.

niedziela, 22 kwietnia 2012

Dzikie rośliny jadalne - mini atlas cz.1

Wreszcie wzięłam na spacer aparat i porobiłam zdjęcia tego, co niemal codziennie ostatnio zbieram, znoszę do domu i wykorzystuję w kuchni - albo zjadam na miejscu. Na pierwszy ogień idą te najpospolitsze rośliny rosnące blisko człowieka, po które nie trzeba wyprawiać się na łąkę ani do lasu, wystarczy zapuszczony ogród, działka, wiejskie podwórko... Pierwsza do głowy przychodzi pokrzywa - pełno tego rośnie na "przychaciach i przypłociach", jak to określają starsze klucze botaniczne. Cóż, z pokrzywą jest ten problem, że wymaga rękawic i nie daje się podjadać "prosto z krzaka". Ale na szczęście oprócz pokrzywy jest jeszcze parę mniej agresywnych jadalnych zielsk - może nawet smaczniejszych.


Mniszek lekarski Taraxacum officinale s.l.


To chyba jedna z najlepiej znanych jadalnych roślin. Rośnie wszędzie, jest zmorą miłośników idealnych trawniczków. A przecież nie ma nic piękniekszego niż kwitnący wiosną mniszkowy łan, a potem - pole srebrnych dmuchawców. Jadalne są liście - najzdrowsze oczywiście na surowo, ale mają goryczkę - najlepsze są całkiem młode. Bez ograniczeń dorzucać można do zup, sosów, szpinaków, zielonych omletów itp.

Bluszczyk kurdybanek Glechoma hederacea


Kolejna pospolita roślina lubiąca miejsca żyzne, a więc również - jak to się ładnie mówi - okolice siedzib ludzkich. Bluszczyk ma intensywny smak i zapach, jest smaczny, ale nie w nadmiarze, lepiej żeby nie dominował nad potrawą. Kilka młodych pędów - "czubeczków" z kwiatkami lub młodych liści - może urozmaicić sałatkę, zapiekankę czy zupę. 


A to co? :-)

Komosa biała Chenopodium album

... zwana inaczej lebiodą.

Kojarzy nam się ze sporym zielskiem, a tymczasem najsmaczniejsza jest właśnie teraz, kiedy wychodzi z ziemi, prezentując podłużne liścienie i 1-2 pary młodych, jasnozielonych liści pokrytych mączystym nalotem. Są chrupiące, delikatne, smakowo zupełnie neutralne - jak sałata albo lepsze. Z wiekiem nabywają saponin i innych, mniej przyjemnych związków. Ale teraz można ją jeść bez obaw, na surowo albo na ciepło. Starsze liście lepiej ugotować i odlać wodę.

c.d.n.

Złość miłości szkodzi

I znów świetna książka, którą poleciłabym jako lekturę obowiązkową wszystkim rodzicom:


Przez pierwszy rok życia mojego dziecka byłam chyba całkiem cierpliwą matką. Aż sama się sobie dziwiłam, bo raczej jestem nerwus. Widocznie widok bezbronnego niemowlęcia w połączeniu z dawką laktacyjnych hormonów działały uspokajająco i kojąco. Owszem, miewałam dość. Bywałam nieludzko zmęczona i niewyspana, zwłaszcza na początku. Czasem miałam ochotę usiąść i płakać. Ale nie wściekałam się, nie klęłam, nie wrzeszczałam, nie miałam ochoty rzucić wydzierającym się zawiniątkiem o podłogę – chociaż wiem, że są rodzice, które mają takie myśli i wcale im się nie dziwię.

Ale czas mijał, dziecię zaczęło chodzić i poznawać świat – poznawać go z niesamowitą, bezinteresowną pasją czystego odkrywania, co to jest, jakie to jest, jak działa, jaki wydaje dźwięk, i jeszcze raz, i jeszcze, w pełnym skupieniu, a jednocześnie cały czas w ruchu, dalej, wyżej, wspinać się, ściągać, otwierać, wyjmować. I pewnego dnia weszliśmy do (świeżo posprzątanej) łazienki, żeby umyć ręce. Dzień był nerwowy, na kuchence gotował się obiad, pies domagał się wyjścia, w komputerze czekała nieruszona robota na przedwczoraj. Umyliśmy. O, kosz z brudnymi pieluchami do prania! Rączki znów brudne, pieluchy rozsypane. Papier toaletowy! Rozwijać, rozwijać, otworzyć sedes, wrzucić, wyjąć, o, jak fajnie woda z tego leci na podłogę! Mama, nie przeszkadzaj, to jest takie ciekawe, ja to MUSZĘ zrobić jeszcze raz! A gdyby wrzucić brudną pieluchę? Ale super nasiąka wodą... Mama, zostaw mnie, zostaw, o nie, nie zabieraj mi tego, nie zamykaj sedesu, nie chcę stąd wychodzić, AAAAAAAA!

Już w połowie tej scenki czułam, jak mój mózg zalewa jakaś szara, lepka, gorąca substancja, absolutnie wyłączająca wszelkie myślenie. Nie pamiętam dokładnie, co w końcu zrobiłam, ale zdaje się, że wyszarpnęłam z małych rączek rekwizyty arcyciekawych eksperymentów, wrzasnęłam coś niecenzuralnego, wzięłam wrzeszczące wniebogłosy dziecię pod pachę i wyniosłam z łazienki, po czym zatrzasnęłam drzwi. Dziecię ryczało potem chyba z 15 minut aż do totalnego usmarkania, a ja razem z nim.

Kiedy emocje opadły, byłam przerażona. Przecież przeczytałam różne mądre książki o mądrych rodzicach, o sztuce mówienia „nie”, o kompetentnym dziecku i tak dalej. Ale cała ta wiedza teoretyczna nie przydała mi się na nic, kiedy mózg zalała mi ta szara galareta, w której niemożliwe było dogrzebanie się do najmniejszej nawet sensownej myśli. W takiej chwili NIC nie przychodziło mi do głowy, poza dzwoniącym w głowie „co za wstrętny bachor” albo czymś podobnym. Ale za jakiś czas znów trzeba było wejść do tej strasznej łazienki. Spinałam się cała już na wstępie, wiedziałam, że zaraz coś się wydarzy, dziecko będzie wrzeszczeć i ja będę wrzeszczeć, a nie będę mogła wyjść i go tam zostawić, bo wlezie na pralkę, spadnie i rozbije sobie łeb o kafelki. Zaczęłam się bać tego miejsca. Do tego doszło jeszcze kilka podobnych sytuacji. To się robiło nieznośne. A przecież nie miał jeszcze nawet półtora roku! Przed nami bunt dwulatka, trzylatka, problemy z sześciolatkiem, nastolatkiem... Jak sobie poradzę, jak teraz już wymiękam i wybucham? Co ze mnie za matka?

I wtedy przyszła ta książka. Właściwie książeczka. Wzięłam ją do torby, zostawiłam dziecko z tatą i wyjechałam na dwa dni. W pociągu przeczytałam, podkreślając ołówkiem co ważniejsze rzeczy, choć zwykle nie bazgrzę po książkach. Tutaj zdarzały mi się nawet potrójne wykrzykniki na marginesach. Tak, to była książka o moim problemie. O tym, jak bardzo pomagają pewne schematy działania, kiedy mózg jest zalany szarą galaretą. Głęboki wdech i wydech, policzyć do dziesięciu, a gdy galareta się przerzedzi, uruchomić w głowie myśl, która całkiem ją zlikwiduje. On jest po prostu bardzo ciekawy świata. Niesamowite, jak potrafi się skupić na jakiejś czynności i jaki jest w niej wytrwały. To typowe dla jego wieku, ale jest też wyjątkowo ruchliwy i aktywny. Galareta znika. Myślenie wraca. Można zastanowić się na spokojnie, jak wywabić naukowca z łazienkowego laboratorium, zanim przypali się obiad. Znaleźliśmy wiele sposobów. Łazienka nie jest już straszna.

Autorzy zalecają prowadzenie dzienniczka złości, notowania problemowych sytuacji, „myśli-zapalników”, określanie poziomu złości według przyjętej skali. Przyznaję, że tego nie zrobiłam, przeczytałam tylko książkę i to już bardzo mi pomogło. Może po prostu mój problem nie był jeszcze zaawansowany. A może jeszcze kiedyś będzie to potrzebne?

Tu inna recenzja tej książki:
http://dziecisawazne.pl/kiedy-twoja-zlosc-krzywdzi-dziecko-2/

A tu fragment:
http://dziecisawazne.pl/kiedy-twoja-zlosc-krzywdzi-dziecko/

Matthew McKay, Kim Paleg, Patrick Fanning, Dana Landis: KIEDY TWOJA ZŁOŚĆ KRZYWDZI DZIECKO. PORADNIK DLA RODZICÓW. Wydanie I, 2012, oprawa miękka, 200 stron, Wydawnictwo MiND

środa, 18 kwietnia 2012

* * *

mój syn karmi wieczorem uśmiechnięty księżyc,
kładzie do snu kamienie i śpiewa im pieśni
o psach, traktorach i drzewach, kryjących szyszki i sowy.

jutro rano pomyślę, że jest wielkim człowiekiem
i kiedy znowu pójdzie nie oglądając się, prosto,
nikt, a na pewno nie ja, go nie zatrzyma.


I znowu podagrycznik

Czasem tak bywa, że wszystko się pokończyło, lodówka pusta, na zakupy wyskoczyć będzie można dopiero po południu albo jutro, a na obiad zrobić coś trzeba. Wiadomo, zawsze pętają się po szafkach jakieś resztki materiałów sypkich, na dnie butelki czai się resztka oliwy, ale konkretów brak. Cóż pozostaje? Trzeba uruchomić zdolności magiczne i/albo skorzystać z darów natury.

Zajrzałam w opisywany już kąt za szopą. Nie eksploatowany od jakiegoś czasu podagrycznik zazielenił się całym rojem młodych listków. Zbierałam, zbierałam, dziękując Matce Naturze za tak hojne dary i dziwiąc się, że nie jest to oficjalne warzywo, tylko tępiony bez litości chwast. Jak już nazbierałam sporą ilość i podniosłam wzrok ponad powierzchnię gruntu, okazało się, że dziecko moje nie próżnowało i umoczyło sobie rączki po pachy w kotle z lodowatą deszczówką, łowiąc tam jakieś tajemnicze fafoły.

Po wysłuchaniu wrzasków protestu, powrocie do domu, przebraniu dziecka itd. podsmażyłam na oliwie posiekany drobno czosnek (w ceramicznym garnku), podagrycznik opłukałam, dodałam do czosnku, posoliłam trochę, poddusiłam parę minut jak szpinak. Potem wrzuciłam ugotowany wcześniej ryż z soczewicą (właściwie ugotowany do wczorajszego obiadu, tyle że sporo go zostało – z papryką słodką, kurkumą i dużą ilością natki pietruszki).

Na końcu wrzuciłam łyżkę masła, zamieszałam i zostawiłam na chwilę, żeby się przyrumieniło przy dnie i po brzegach...

Z masy pewnie można byłoby zrobić kotlety, my jedliśmy w postaci... bezpostaciowej. I było dobre :-)

wtorek, 17 kwietnia 2012

Odpowiedź od Empiku

Wklejam odpowiedź Empiku na prośbę wycofania ze sprzedaży książek - instrukcji bicia dzieci:

Witam serdecznie,

dziękujemy za przesłaną uwagę i jednocześnie uprzejmie informujemy,
że Empik widzi swoją rolę jako sprzedawcy udostępniającego jak
najszersze spektrum tytułów obecnych na rynku, wybór lektury i jej
ocenę pozostawiając kupującym. W każdym tygodniu do oferty sklepu
internetowego empik.com trafiają setki publikacji książkowych,
reprezentujących różnorodne światopoglądy, opinie i ideologie,
dotykających rozmaitych problemów.

Książki wydawnictwa Vocatio trafiają do sprzedaży i oferty empik.com
na identycznych zasadach, jak wszystkie pozycje zapowiadane przez polskich
wydawców. Empik nie identyfikuje się i nie utożsamia się z
prezentowanymi w dostępnych tytułach opiniami i poglądami. Nie ponosi
odpowiedzialności za ich treści. Przedstawiają one zdanie autorów a
nie Empiku.

Pozdrawiamy,
Zespół empik.com


i moja odpowiedź:

Witam,
dziękuję za odpowiedź.
Proszę w takim razie o informację, czy gdyby na rynku ukazała się publikacja zachęcająca do seksualnego wykorzystywania dzieci, rodzaj poradnika dla pedofili, EMPIK również włączyłby ją do sprzedaży, żeby "udostępnić jak najszersze spektrum tytułów"? Bicie dzieci jest w świetle prawa takim samym przestępstwem jak ich wykorzystywanie seksualne. Różnica polega tylko na tym, że łamanie tego prawa jest szerzej akceptowane - tymbardziej szkodliwe jest rozpowszechnianie tego typu poradników. Nie wiem, czy zapoznali się Państwo z treścią sprzedawanych książek - jeśli nie, proszę jak najszybciej to zrobić. Książki te zachęcają do bicia rózgą, pasem lub drewnianą łyżką, zaczynając od niemowlęctwa, aż na ciele powstaną pręgi, aż dziecko przestanie płakać. Bicie dzieci nie jest kwestią światopoglądu czy ideologii, nie jest jedną z wielu metod wychowawczych, jest to poważny problem społeczny, a sprzedaż książek takich jak wymienione publikacje wydawnictwa Vocatio przyczynia się do jego pogłebienia.

Marta Jermaczek-Sitak

Dokąd sięga miasto...?

Mój tekst o inwazji i ekspansji miast na wieś, na tereny przyrodniczo cenne - w "Zielonych Wiadomościach".

niedziela, 15 kwietnia 2012

Dlaczego nie atom

Miałam pisać, dlaczego nie podoba mi się pomysł budowania w Polsce elektrowni atomowej. Ale właśnie dziś znalazłam bardzo fajne podsumowanie argumentów przeciw atomowi, zebrane przez Zielonych:

6powodow

Dodam jeszcze kilka słów o bezpieczeństwie. Otóż podobno w Japonii pociągi są wzorem punktualności. Pociąg może się spóźnić do 6 minut, jeśli wystąpiło trzęsienie ziemi. Jeśli spóźni się więcej, pasażerowie dostają zwrot kosztów za bilety. W zeszłym roku w Japonii trzęsienie ziemi wraz z falami tsunami doprowadziły do awarii elektrowni w Fukushimie porównywalnej z Czarnobylem. Jeśli ktoś mówi, że przecież w Polsce można budować bezpiecznie, bo nie ma u nas tsunami ani trzęsień ziemi, pytam, czy potrzebujemy trzęsień ziemi, żeby nasze pociągi spóźniały się ponad 6 minut? :-)

Druga rzecz to alternatywy. Rozumiem strach przed wszechobecnymi wiatrakami. Ale wiatraków wszędzie stawiać nie wolno, myślę, że można tę sprawę tak uregulować (choćby przestrzegając istniejącego prawa i porządkując kwestie planowania przestrzennego), żeby ograniczyć obecne wiatrakowe szaleństwo. Obecne plany budowy ferm wiatrowych kilkakrotnie przekraczają już nasze zapotrzebowanie na energię. Ale odnawialne źródła energii to nie wszystko - najważniejsze jest chyba uszczelnienie istniejącej sieci. Jak to ktoś ładnie określił - nie ma sensu dolewanie wody do dziurawej beczki, nawet jeśli dolewamy atomową konewką...

piątek, 13 kwietnia 2012

Nie kupuję w Empiku...

...ani w Merlinie, ani w Selkarze, ani w Gandalfie... Trudno, na szczęście jeszcze kilka księgarni zostało, mam też na półce parę zaległych lektur. Nie kupuję też książek wydawnictwa Vocatio ani Pojednanie. I gorąco namawiam do przyłączenia się do bojkotu.

Bojkot trwa, dopóki księgarnie nie wycofają ze sprzedaży książek-poradników dla rodziców – na razie znamy cztery – które wśród metod wychowawczych polecają bicie dzieci. Niestety, są to książki wydane przez wydawnictwa chrześcijańskie. Nie znaczy to, że bojkotujemy chrześcijaństwo. Jako chrześcijanka raczej wstydzę się, że takie metody łączy się z katolickim wychowaniem.

Fragmenty tych książek pojawiły się już w wielu miejscach, ale z komentarzy wynika, że powtarzania nigdy dość, więc jednak zacytuję:

1. "Wychowanie dziecka wg Pisma Świętego", J. Richard Fugate, wydawnictwo Pojednanie, 2008

Artykuł o książce

Cytat:
"Niektóre dzieci mają bardzo wrażliwą skórę, na której bardzo łatwo pojawiają się pręgi. Rodzice nie powinni przesadnie troszczyć się, jeżeli takie drobne obrażenia będą miały miejsce w rezultacie stosowania kary cielesnej. Jest to rzecz normalna. Rodzice powinni jednak uważać, aby stosowanie rózgi nie było przesadne i żeby wielkość rózgi była rozsądna. Wywołanie pręg na ciele dziecka nie jest celem kary cielesnej, lecz rodzice powinni realistycznie spodziewać się, że będzie to konieczny produkt uboczny buntu."

2. "Dzieci i wychowanie. Pytania i odpowiedzi", James Dobson, Oficyna Wydawnicza Vocatio, 2000

Artykuł o książce

Cytat:
"Jak długo, według pana, można pozwolić dziecku płakać po tym, jak zostanie ukarane lub dostanie lanie? Czy istnieje tu jakaś granica?

Owszem, przynajmniej ja tak sądzę. Dopóki wraz ze łzami uwalniają się prawdziwe emocje, pozwólmy im płynąć. Płacz jednak dość szybko zmienia charakter. To, co było wyrazem wewnętrznego bólu, staje się po chwili bronią, narzędziem protestu, mającym na celu ukaranie przeciwnika. Szczery płacz trwa zwykle około dwóch minut, choć zdarza się, że i pięć. Po tym czasie dziecko już tylko użala się nad sobą. Zmianę tę łatwo rozpoznać po tonie i nasileniu głosu. Ja zwykle w takich sytuacjach żądałem od syna, żeby przestał, proponując mu w przeciwnym razie jeszcze odrobinę tego, co go skłoniło do płaczu.
"

3. "I kto tu rządzi? Poradnik dla sfrustrowanych rodziców", Robert Barnes, Oficyna Wydawnicza Vocatio, 2010

Artykuł o książce

Cytat:
"Podszedłem do jego łóżka i powiedziałem spokojnym głosem:
– Zaraz wrócę, Robey.
Wiedział, że oznacza to, że idę do kuchni po drewnianą łyżkę. Gdy wróciłem, dałem mu tą łyżką klapsa, odłożyłem ją i powiedziałem:
– Czemu tatuś musiał to zrobić, skarbie?
– Bo wyszedłem z łóżka – padła odpowiedź przez łzy.
Zgadza się, Robey. Nie znoszę tego robić, ale kocham cię, i jeśli mnie nie słuchasz, to zmuszasz mnie do tego. Proszę, nie bądź więcej nieposłuszny.
"

4. "Klucz do serca twojego dziecka", Gary Smalley, wydawnictwo Pojednanie, 2006

Artykuł o książce

Cytat:
"Sprawiaj lanie aż do złamania woli
Bardzo ważne jest, byśmy nie sprawiali dzieciom lania w gniewie lub zdenerwowaniu, nawet jeśli oznacza to odejście na kilka minut, by ochłonąć. Musimy poświęcić trochę czasu, by okazać dzieciom miłość, ale musimy też dawać do zrozumienia, że lanie będzie trwało dotąd, aż zrozumieją, że nie żartujemy.
"

O książkach pisał też Tygodnik Powszechny.

Więcej można poczytać na FB.

Kary fizyczne, bicie, rózgi i baty towarzyszyły naszej cywilizacji od tysięcy lat. Były wszędzie tam, gdzie pojawiała się zależność, panowanie, hierarchia i uważano je za nieodłączny atrybut władzy. Pan bił swoich poddanych i niewolników, mężczyźni bili kobiety, nauczyciele bili uczniów, uczniowie bili młodszych uczniów, mistrzowie bili czeladników, a rodzice bili dzieci. Być może konserwatyści byliby zachwyceni powrotem takiego porządku (pod warunkiem, że byliby „na górze”), ale na szczęście nie ma on już racji bytu. Świat się zmienia. Już się zmienił. Bicie dzieci jest przestępstwem, jest też (wreszcie!) w naszym kraju zabronione prawem. Niektórymi z powyższych książek zajmuje się już prokuratura.

Oczywiście pojawiają się oburzone głosy - „klaps to nie bicie!”, „trzeba odróżnić bicie i maltretowanie dziecka od zwykłego, wychowawczego klapsa!”. Czym jest klaps? Czym jest bicie? Gdzie zaczyna się maltretowanie? Otóż klapsa od bicia odróżnić się nie da. Szczególnie nie jest w stanie ich odróżnić rodzic przekonany o swojej wychowawczej misji, wszystko jedno, czy robi to w złości, czy na zimno, zmówiwszy przedtem modlitwę. „Klapsem” może być lekkie klepnięcie, a może być regularna chłosta rózgą na gołe ciało, aż do powstania pręg. Tak właśnie zresztą definiują „klapsa” zacytowane poradniki. „Klapsy”, jak każda przemoc, mają tendencję do eskalacji.

Zachęcam do poinformowania wymienionych księgarni (i innych, w których sprzedają się książeczki-potworki) o bojkocie, na przykład za pomocą takiego krótkiego, miłego liściku:

Uprzejmie proszę o wycofanie ze sprzedaży książek Oficyny Wydawniczej Vocatio "I kto tu rządzi? Poradnik dla sfrustrowanych rodziców" oraz "Dzieci i wychowanie. Pytania i odpowiedzi". Książki te zachęcają do bicia dzieci – rózgą, drewnianą łyżką lub pasem, aż na skórze dziecka powstaną pręgi, aż przestanie ono płakać. Bicie dzieci jest przestępstwem, a książki te namawiają do przestępstwa, ukazując je jako normalną metodę wychowawczą. Dopóki książki te nie znikną z półek Państwa księgarni, nie będę w niej nic kupować, będę też namawiać do bojkotu moich znajomych.

czwartek, 12 kwietnia 2012

Co ma karmienie dzieci do polityki?

Dzisiaj polecam kolejną książkę:


Wbrew pozorom "Polityka karmienia piersią" Gabrielle Palmer to nie jest książka tylko dla karmiących matek czy tylko dla kobiet. To obowiązkowa lektura dla wszystkich zainteresowanych kwestiami globalizacji, nieetycznych działań koncernów spożywczych, feminizmu, ale także Afryki, HIV... i nie tylko. Jedna z tych książek, które zrzucają łuski z oczu i zmieniają świat. Pierwsze wydanie ukazało się ponad 20 lat temu, najnowsze – w zeszłym roku przetłumaczone na polski i wydane przez wydawnictwo Mamania – jest już trzecie, zaktualizowane i wciąż, a może coraz bardziej aktualne.

Problem polega na tym, że karmienie piersią – podobnie jak dojeżdżanie do pracy rowerem czy uprawa warzyw na własny użytek – nie przynosi nikomu bezpośrednich zysków finansowych. Nie generuje wzrostu PKB czy innych, podobnych wskaźników. Owszem, można próbować na tym zarobić, wmawiając karmiącym, że muszą zaopatrzyć się w cały stos niezbędnych gadżetów – laktatorów, pojemniczków, podgrzewaczy, poduszek, nakładek, herbatek itp. - ale tak naprawdę to wszystko nie jest wcale niezbędne, do karmienia piersią potrzebna jest kobieta z co najmniej jedną piersią i dziecko. I nic więcej. Przez pierwsze miesiące życia dziecka, a czasem dłużej, rynek nie ma z niego zupełnie żadnych korzyści – przecież nie można tego tak zostawić.

Książka na pewno nie wszystkim się spodoba. Uchodzi za manifest „cycoterrorystek”, rzekomo narzucających karmienie piersią wszystkim matkom, a na te, które nie mogą albo nie chcą, patrzących jak na wyrodne trucicielki. Czy „Polityka...” to propaganda? Dla mnie to przede wszystkim gruby zbiór faktów, liczb, przykładów z całego świata (przypisy, w większości odniesienia do literatury, to ponad 800 pozycji), oczywiście z komentarzem autorki, która nie ukrywa swoich poglądów. Pisze jednak o wyborze:

Karmienie niemowlęcia jest często przedstawiane jako kwestia indywidualnego wyboru między dwiema równorzędnymi metodami: pierś lub butelka. Jednak ani same produkty, ani metody nie są równorzędne. Rzadko wspomina się też o konsekwencjach tego wyboru dla społeczeństwa i samej jednostki. Kobiety mają prawo decydowania o tym, jak korzystać ze swoich ciał i nie mogą – ani nie powinny - być zmuszane do karmienia piersią. Nie znaczy to jednak, że należy poddawać cenzurze wyniki badań, ujawniających ryzyko towarzyszące rezygnacji z karmienia piersią. Zręcznie prowadzona promocja i kampanie medialne rozmywają i zniekształcają fakty, które trafiają w takiej formie zarówno do pracowników służby zdrowia, jak i do rodziców. Świadomy wybór to mantra społeczeństwa Zachodu; jest postrzegany jako prawo, ale tak naprawdę niewielu rodziców ma do niego pełny dostęp. Na całym świecie wybór między karmieniem piersią a mlekiem modyfikowanym to wybór między zdrowiem a chorobą, a często, niestety, także między życiem a śmiercią niemowlęcia.

Szczególnie szokują przykłady z Afryki i innych miejsc na świecie, gdzie w wyniku wojny czy klęski żywiołowej potrzebna jest pomoc humanitarna. Może się wydawać, że nie ma nic bardziej szlachetnego niż dostarczenie głodnym dzieciom mleka – tak to wygląda z perspektywy świata, w którym dostęp do czystej bieżącej wody, którą można w każdym momencie zagotować, to oczywistość. Tymczasem w sytuacji, kiedy po jakąkolwiek wodę trzeba wędrować kilka kilometrów, jeszcze trudniej zdobyć opał potrzebny do jej przegotowania, a klimat i kryzysowe warunki życia sprzyjają błyskawicznemu rozwojowi bakterii, taki dar to po prostu śmierć. Palmer podaje przykłady, kiedy matkom w obozach uchodźców dostarczano mleko przeterminowane lub pozbawione instrukcji obsługi. Koncerny spożywcze zachęcały darczyńców z całego świata, aby pomagali głodnym dzieciom przez kupowanie i przesyłanie ich produktów. W 1998 r. w czasie wojny w Gwinei Bissau śmiertelność niemowląt karmionych sztucznie wzrosła sześć razy, karmionych piersią – nie różniła się od poziomu sprzed wojny.

Do myślenia daje też rozdział poświęcony HIV. Ryzyko zarażenia dziecka przez karmienie piersią wynosi nie więcej niż 20%. W bogatym społeczeństwie Zachodu sprawa wydaje się oczywista: jeśli matka jest zarażona i urodziła zdrowe dziecko, nie powinna karmić go piersią. Jednak w społeczeństwach, w których karmienie sztucznym mlekiem niesie za sobą szereg innych, jeszcze większych niebezpieczeństw dla niemowlęcia, przede wszystkim śmiertelnej biegunki (brak odpowiednich warunków higienicznych, brak wody, opału itp.), należy zawsze rozważyć wszystkie za i przeciw. Warto jeszcze wspomnieć, że przy karmieniu mieszanym – a więc gdy zarażona matka od czasu do czasu poda dziecku pierś, np. gdy zabraknie jej pieniędzy na sztuczne mleko lub nie będzie miała dość czystej wody, żeby je przyrządzić – ryzyko zakażenia gwałtownie wzrasta, m.in. w wyniku zmian w przepuszczalności ścianek jelit. Tymczasem w wielu krajach Afryki, gdzie dostęp do czystej wody ma tylko kilka procent społeczeństwa, a główną przyczyną śmierci niemowląt jest biegunka, kobiety zmusza się do karmienia butelką właśnie w ramach niewłaściwie rozumianej profilaktyki HIV/AIDS.

Jednak autorka nie pisze tylko o krajach ubogich czy w sytuacji kryzysowej. Pisze też o naszym, europejsko-amerykańskim świecie, gdzie postępująca medykalizacja porodu i macierzyństwa połączona z sączonymi od kilkudziesięciu lat hasłami o „niewystarczającej ilości mleka”, „niepełnowartościowym pokarmie” itp. sprawiają, że kobiety rzeczywiście nie umieją, nie mogą i nie chcą karmić. Powszechne w naszym społeczeństwie problemy z laktacją nie istnieją w tzw. kulturach tradycyjnych. Karmienie jest tak oczywiste jak jedzenie czy oddychanie, a dziewczynki uczą się go od dzieciństwa, obserwując matki, babki, siostry, ciotki, starsze koleżanki. Wiedzą, że jeśli przystawia się dziecko, pełnowartościowe, odżywcze mleko pełne wyjątkowych właściwości będzie płynąć. Zdarza się, że karmią też kobiety wiele lat po porodzie (np. babki).

Podtytuł książki brzmi „Ideologia, biznes i szemrane interesy”. Parę razy spotkałam się z uwagą, że trzeba oddzielić karmienie dzieci od ideologii, że w promocji karmienia piersią najbardziej irytująca jest ideologia – rozumiana jako coś złego i niewłaściwego. Tylko co to właściwie znaczy? Ideologią można nazwać każdy zbiór poglądów na temat karmienia czy wychowania dzieci. Za ideologią butelkową stoi przede wszystkim ogromny biznes. Dlatego – jeśli mam wybierać – wolę już ideologię mlecznego cyca. A może raczej ideologię pełnego wyboru kobiety świadomej swojej mocy, zdolnej wyprodukować życiodajny pokarm o ogromnej wartości, którego nie da się sprzedać.

To przez nas upada światowa gospodarka ;-)

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

W rezerwacie Uroczysko Grodziszcze

Każdego roku w Lany Poniedziałek jedziemy na wycieczkę do rezerwatu Uroczysko Grodziszcze. Rezerwat chroni kilkanaście hektarów pięknie zachowanych lasów łęgowych (w miejscach wilgotniejszych) i grądowych (na wyniesieniach) nad Leniwą Obrą, która obecnie jest wyprostowanym kanałem. O tej porze roku jest chyba najpiękniejszy - runo bujnie rozkwita w tzw. aspekcie wiosennym - kwitną zawilce, przylaszczki, kokorycze, ziarnopłony, miodunki... Już za kilka tygodni na drzewach rozwiną się liście i na dnie lasu będzie ciemno. Większość wiosennych gatunków przekwitnie, wyda nasiona i zniknie w ziemi do następnej wiosny.


Przez rezerwat prowadzi zielony szlak, jednak niewiele osób tędy wędruje - po zejściu z głównej drogi ścieżka znika wśród bujnego runa i bardzo trudno ją odnaleźć. Mnóstwo tu pięknych, starych drzew...


...a czasem u stóp pomnikowego buka można spotkać krasnoludki...


Ponieważ stare drzewa przewracają się tu same i nikt ich z rezerwatu nie zabiera, jest to miejsce ważne dla ksylobiontów, czyli organizmów związanych z martwym drewnem.


Czasem w przewracaniu się drzewom pomagają pewne sympatyczne stworzenia :-)


Leniwa Obra znika wśród zieleniejących dopiero łąk...

niedziela, 8 kwietnia 2012

Jedzenie: serce i rozum

Znów o jedzeniu, ale tym razem teoretycznie. Praktycznego jedzenia chwilowo mam dość... No cóż, święta, czas obżarstwa. Osobiście lubię się świątecznie najeść po uszy, słodko, tłusto i bogato, a także od święta napić trochę ponad miarę, za co obecnie płacę migreną... no cóż, jeszcze tylko jutro i można będzie wrócić do kaszy z pokrzywą ;)

W latach 20. i 30. XX wieku amerykańska lekarka Clara Davis przeprowadziła eksperyment na dzieciach. Badania były prowadzone na niewielką skalę, część szczegółowej dokumentacji zaginęła, a na ich powtórzenie z dzisiejszych czasach nikt by nie pozwolił z powodów etycznych. Mimo to eksperyment wszedł w pewnym sensie do kanonu i stał się inspiracją do odejścia od monotonnej diety, jaką serwowano w tamtych czasach niemowlętom. Dr Davis zaproponowała niemowlętom dietę "samodzielnego wyboru" - dostawały 33 rodzaje pokarmów - osobno, w formie papki, nie przetworzone (a więc odpadały rzeczy typu chleb czy zupa), pełnowartościowe. Okazało się, że każde z dzieci samodzielnie stworzyło sobie zrównoważoną, doskonale zbilansowaną dietę, nawet jeśli jadły w niektórych dniach niemal same owoce, samo mięso albo kilka jajek naraz. Żadne z nich nie wybrało tego, co uważano wówczas za najlepsze jedzenie dla dzieci, czyli monotonnej diety z mleka i owsianki.

Dzieci z eksperymentu nie dostawały słodyczy, a jednak jestem przekonana, że gdyby miały do wyboru czekoladę, znalazłaby się ona w ich dietach w dużych ilościach, nawet gdyby jej tyle nie potrzebowały. Z pewnością moje dziecko chętnie uzupełniłoby swoją dietę o ogromne ilości czekolady każdego dnia. Chętnie też zjadłby naraz pół kostki masła, gdyby mu pozwolić.

Jak to jest, że z jednej strony przy jedzeniu dobrze jest kierować się instyktem, który czasem bezbłędnie podpowiada, co nam służy, a co szkodzi, jakie mamy niedobory, jakie alergie, a z drugiej strony - instynkt pcha nas zupełnie nierozsądnie do rzeczy uchodzących za niezdrowe, tuczące, kaloryczne, szkodliwe? Czy w takim razie przy stole warto słuchać serca? Moim zdaniem warto, ale z uwzględnieniem pewnej małej poprawki. I to jest miejsce dla rozumu.

W ostatnich stuleciach, a właściwie dziesięcioleciach świat, w którym żyjemy - głównie Europa i część Ameryki Północnej - bardzo się zmienił. Mamy ciepłe domy, samochody, a także sklepy spożywcze, w których za względnie niskie sumy można kupić prawie wszystko. Tymczasem nasze ciało, wyposażone w całkiem niezłe instykty, to w dużej mierze wciąż ciało zbieracza-myśliwego sprzed kilkunastu tysięcy lat. Niewiele się zmieniliśmy. Czego szukał swoim instynktem człowiek z tamtego czasu?

Jeśli przeanalizujemy warunki, w jakich żył i to, czym się żywił, łatwo się domyślić, że najcenniejsze i najbardziej pożądane były produkty wysokokaloryczne. W naszej kulturze kalorie kojarzą się z czymś złym i niepotrzebnym, co trzeba zgubić albo ograniczyć. Tymczasem kalorie - paliwo dla naszego organizmu - jeszcze kilkaset, a może kilkadziesiąt lat temu były warunkiem przetrwania. Tylko wysokokaloryczne jedzenie gwarantowało ochronę przed zimnem (nie było centralnego ogrzewania), sprawność fizyczną (praca fizyczna, zdobywanie pożywienia, bezpieczeństwo), ochronę przed głodem. Rzeczy, w których kryje się największa ilość kalorii i energii, a więc tłuste i słodkie, są w dzikiej przyrodzie rzadkością, podobnie jak produkty wysokobiałkowe, również ważne dla przetrwania. Zwykle trzeba było się za nimi porządnie nachodzić, a czasem i nabiegać. Dlatego właśnie jesteśmy zorientowani na poszukiwanie rzeczy słodkich, tłustych, wysokobiałkowych i kalorycznych. Kiedyś były one rzadkością w diecie, a instynkt mówił "szukaj ich, a przeżyjesz". Kogo nie ciągnęło do słodkiego czy tłustego, szybko odpadał w ewolucyjnym wyścigu. A dziś? Tłuste i słodkie możemy mieć w każdej chwili, bez ograniczeń. To, co było tylko poszukiwanym dodatkiem, cennym urozmaiceniem diety, stało się jej podstawą. Niezbyt zdrową podstawą. Nasze instynkty wykorzystują oczywiście też producenci żywności, nadając jej takie kolory i zapachy, które uruchomią w nas najpierwotniejsze popędy.

Podobnie ma się rzecz z solą. Nie tylko my lubimy posolone, wystarczy przyjrzeć się zdeptanej ziemi pod lizawkami wystawianymi czasem w lasach dla zwierząt (saren, jeleni, dzików), by zauważyć, że substancja ta cieszy się dużą popularnością. Instynkt każe zwierzętom, a więc również nam, poszukiwać soli. Sól to minerały niezbędne do życia - głównie chlor i sód, ale też wiele mikroelementów, niekoniecznie łatwo dostępnych. Rzeczy słone w przyrodzie to wielka rzadkość, dlatego natura znów zorientowała nas na poszukiwanie tego, co rzadkie i potrzebne. Ponieważ sól obecnie jest dostępna właściwie bez ograniczeń, cały czas najadamy się jej jakby na zapas, dużo więcej, niż jest niezbędne...

W takim razie - smacznego, słodkiego i tłustego, oczywiście dobrze posolonego! Ukryty w nas zbieracz-myśliwy sprzed wieków będzie skakał z radości. W końcu są święta :)


Korzystałam z książek: tej i tej. O tej drugiej napiszę kiedyś. Póki co chyba warto zmienić temat...

piątek, 6 kwietnia 2012

Obiad wielkopiątkowy

Są tylko trzy takie obiady w roku - w Wigilię (zwykle wcześnie, koło południa, żeby zdążyć zgłodnieć przed obfitą kolacją), w Środę Popielcową i właśnie w Wielki Piątek. Postne, ubogie obiady, na które czekam prawie tak samo jak na bogate, wykwintne dania świąteczne. Tradycja przyjechała pewnie zza Buga. W każdym razie tak jest, odkąd pamiętam. Bardzo lubię tę tradycję.


Ziemniaki w mundurkach. Gorące, parzące palce przy obieraniu, niecierpliwie jedzone nożem, z gruboziarnistą solą, masłem albo olejem (lnianym, rydzowym...). I nic więcej. To nieodłączna część świąt wielkanocnych, właściwie od tego obiadu zaczynają się święta, chociaż ciągle coś się piecze, coś się gotuje, a mnóstwo potraw czeka w kolejce na przygotowanie - jeszcze jutro cały dzień. Czas wracać do kuchni.

czwartek, 5 kwietnia 2012

Sekrety podagrycznika

Pierwszy sekret polega na tym, żeby zbierać młode listki. Są jasnozielone, błyszczące, pomarszczone, czasem mają czerwono nabiegłe łodyżki. Starsze też oczywiście są jadalne, pewnie nawet bardziej pożywne i więcej ich można nazbierać. Ale młode są delikatne w smaku, można je jeść również na surowo w sałatce, słowem – dają gwarancję kulinarnego sukcesu. Taki podagrycznik jest pyszny, chrupiący, ma marchewkowy smak i można z niego zrobić wiele rzeczy.


Drugi sekret to staranne płukanie, nawet kilka razy. Chyba że ktoś lubi piasek.

Dziś podagrycznik wylądował w zupie. Zupa była wiosenna, ale konkretna – w sam raz na chłodniejsze kwietniowe dni. Również gotowana w kolejności Pięciu Przemian.

Ogień – zagotowałam wrzątek, wsypałam dwie garście kaszy gryczanej
Ziemia – dodałam pokrojoną marchew, ziemniaki, kilka łyżek oliwy, łyżeczkę masła
Metal – pokroiłam dość drobno pół niedużej cebuli, dodałam pieprz, gałkę muszkatołową
Woda – łyżeczkę soli

I już na samym końcu, właściwie po wyłączeniu gazu, tak żeby tylko stało w gorącym, ale nie gotowało się:

Drewno – kilka garści młodego podagrycznika (i trochę mniszka, i trochę szczypiorku)

wtorek, 3 kwietnia 2012

Pomidorówka z jaglanymi cycami

Pomidorówka to ulubiona zupa mojego męża. Robię w wersji dość klasycznej, chociaż wegetariańskiej. Oczywiście bez żadnych kostek, ziarenek niesmaku czy innych sodowych glutów.

Nie jestem fanatyczną wyznawczynią kuchni według Pięciu Przemian, ale lubię czasem coś tak ugotować, szczególnie zupy. Pomidorową robię tak:

Ogień – zagotowuję wodę, na wrzątek wrzucam szczyptę tymianku i majeranku,
Ziemia – wrzucam pokrojone na duże kawałki (np. na 4 części) marchewki i pietruszki, pół łyżeczki czerwonej papryki, oliwę z oliwek lub olej słonecznikowy, czasem trochę masła, szczyptę bazylii, suszoną natkę pietruszki (jeśli świeżą, to na końcu, tuż przed podaniem)
Metal – dodaję nać selerową i por (poza sezonem mam wiązki zamrożone, seler też suszę), sporo pieprzu, ziele angielskie
Woda – łyżeczkę soli

I tak się wywar gotuje aż do miękkości warzyw. I wtedy:

Drewno – wlewam słoik domowego przecieru pomidorowego.

Jeśli zupa ma być zjedzona od razu, zabielam czasem śmietaną, jeśli nagotowałam na 2-3 dni, to trwalsza jest niebielona, każdy może sobie dodać bielidło na talerzu.

I teraz dylemat – z czym ją zjeść? Można z ryżem, można z makaronem, a można z jaglanymi cycami. Kasza jaglana doskonale trzyma formę i upchnięta w filiżance daje się ustawić na talerzu w postaci, hmm... babeczki. No i świetnie pasuje do pomidorówki.

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Dajmy dzieciom święty spokój!

Jeśli ktoś jeszcze nie czytał – bardzo, bardzo polecam tę książkę:


To jedna z ważniejszych książek, jakie poleciłabym rodzicom. I nie tylko rodzicom.

O czym jest? O zabieraniu dzieciom dzieciństwa. O wyścigu szczurów od kołyski, a nawet od poczęcia. O tym, jak w dążeniu do tego, by dziecko było najpiękniejsze, najmądrzejsze, najlepiej wykształcone, po prostu najlepsze, pierwsze - gubi się to, co najważniejsze, czyli samo dziecko. Okazuje się, że nigdy w historii ludzkości dzieci nie były tak kontrolowane, nigdy też nie były pod tak ogromną presją oczekiwań i obowiązków. Dziecko nie jest już dzieckiem, ale projektem, planowanym i zarządzanym. Bycie „pępkiem rodzicielskiego wszechświata” nie wychodzi wcale dzieciom na dobre. Mają problemy zdrowotne, psychiczne, emocjonalne, a przede wszystkim – wcale nie są szczęśliwe.

Rodzice nigdy tak silnie nie ingerowali w życie dziecka, ale też nigdy tak bardzo nie obawiali się o nie. Niewiele dzieci dziś chodzi bez rodziców do parku czy na plac zabaw, nawet do szkoły wozi się dzieci samochodem – od lat 70. przeciętna odległość, na jaką dzieci w Wielkiej Brytanii mogą oddalić się same od domu, zmniejszyła się o 90%! Jednocześnie dzieci wożone są godzinami po całym mieście, z zajęć na zajęcia, oglądając rodziców głównie z perspektywy fotelika na tylnym siedzeniu.

Jeden z ciekawszych opisywanych eksperymentów dotyczy zabawek. Dzieci w wieku od trzech do ośmiu lat wpuszczono do sali, gdzie znajdowały się klocki, lalki, pluszaki, a także nowoczesne, edukacyjne, multimedialne zabawki high-tech. Oczywiście dzieci interesują się nimi, lecz tylko przez chwilę. Po rozpracowaniu, jak działa dana zabawka, kierują się w stronę klocków. Po godzinie prawie wszystkie już siedzą nad dużym zestawem Lego i... tworzą.

Autor obala wiele mitów związanych ze „wspomaganiem rozwoju”. Przykładem jest tzw. ”efekt Mozarta” - osoby słuchające koncertów Mozarta miały lepiej radzić sobie z rozumowaniem przestrzennym. Do dziś wiele prywatnych klubów czy przedszkoli chwali się wykorzystywaniem tego efektu (spotkałam się z tym nawet niedawno), sprzedawane są też płyty, które można puszczać niemowlakom od urodzenia, a nawet wcześniej, żeby zrobić z nich przestrzennych geniuszy. Problem polega na tym, że nie ma żadnych dowodów na to, że słuchanie koncertów fortepianowych daje jakikolwiek trwały efekt. Neurobiolodzy zbadali, że wpływ muzyki na wyobraźnię przestrzenną, jeśli w ogóle jest obserwowany, trwa nie dłużej niż 20 minut.

Badania na szczurach pokazały, że mózgi szczurów, które wychowywały się w klatce pełnej zabawek, były lepiej rozwinięte niż u szczurów hodowanych w pustych klatkach. To właśnie ten eksperyment zapoczątkował szaleństwo jak najwcześniejszej, jak najintensywniejszej stymulacji dzieci – karuzelek, plansz, pozytywek, ekranów... Autor jednak zauważa ciekawą rzecz: „lepiej zastanówmy się nad najmniej rozpowszechnianym wnioskiem z badań: żadne wzbogacanie umysłu szczura nie doprowadziło do wyhodowania zwierzęcia o bardziej rozwiniętym mózgu niż mózg takiego, które żyje w naturze”.

Ostatni rozdział to opis szkockiego przedszkola „Tajemniczy Ogród”, gdzie trzylatki spędzają cały czas na powietrzu, niezależnie od pogody bawią się w lesie, opiekują się zwierzętami, grzeją ręce przy ognisku. Mało jest takich miejsc, mało jest dzieci, których rodzice umieją pokonać strach i pozwolić dzieciom na kontakt z kolczastymi gałęziami, trującymi roślinami, kleszczami, bakteriami i ogniem.

Carl Honore zabiera nas w podróż po całym świecie – właściwie po zamożniejszej części świata: opisuje szkoły, przedszkola, rodziny, programy, eksperymenty z Europy, Ameryki i Azji. Książkę czyta się świetnie, jest pisana żywym, barwnym językiem. Jest jeszcze jedna książka tego autora – Pochwała powolności. Na pewno ją przeczytam.

niedziela, 1 kwietnia 2012

Zielony omlet gryczano-owsiany

Istnieją dwie główne szkoły robienia omletów. Pierwsza - to po prostu wylewanie rozbełtanych jajek na patelnię, z dodatkami lub bez, czasem z mlekiem czy śmietaną, ale na pewno bez mąki. Taka jajecznica bez mieszania. Druga traktuje omlet jako coś w rodzaju grubego, mocno jajecznego naleśnika. Takie omlety właśnie ja wyznaję. Kiedy byliśmy mali, ojciec robił nam czasem na kolację omlety z dodatkiem mąki i bułki tartej - coś co niektórzy nazywają grzybkiem. U nas to właśnie był omlet.

Omlet to danie inspirujące i pojemne. Uniesie prawie wszystko. Na słodko, na słono, z różnymi dodatkami, pełnoziarniste, z różnymi mąkami, z resztkami z obiadu, ze śmietaną, z pomidorami i serem a'la pizza - możliwości są nieograniczone. Niektórzy ubijają jaja żeby omlet był puszysty, inni dodają sodę, tu też jest sporo odmian i wariacji.

Dzisiaj na śniadanie był omlet z dzikim zielskiem, z mąką gryczaną i owsianą. Wyszedł zaskakująco doskonały :-) Szczególnie smakował juniorowi, który pożarł swoją porcyjkę i pół porcji taty (który o tej porze i tak jeszcze nie ma apetytu).

Danie to zawiera ogromną ilość wszelkich witamin i minerałów. Na pewno mnóstwo żelaza (dla wiosennych anemików), wapnia, magnezu (dla zestresowanych), kwasu foliowego (dla starających się) i innych z grupy B, witaminy A, C, E. No i sporo białka.

Rano poszłam nakarmić kury i udając, że nie widzę leżącego miejscami cienką warstwą śniegu oraz że nie czuję lodowatego wiatru przenikającego na wylot cienki polarek, nazbierałam dwie solidne garście zielska: głównie młodziutkich liści podagrycznika, trochę szczypiorku i mniszka. W domu opłukałam dobrze, zrobiłam ciasto omletowe:

3 jajka
niepełna szklanka mleka z wodą
kilka łyżek mąki gryczanej i owsianej (gryczanej trochę więcej)
pół łyżeczki sody
łyżka oliwy
sól, pieprz, trochę czerwonej papryki

Ciasto o konsystencji gęstszej niż naleśnikowe wymieszałam z zielskiem, usmażyłam w dwóch porcjach na niewielkiej ilości sklarowanego masła - najpierw z jednej, potem z drugiej strony. Wyszło grube, lekkie i puszyste (magiczna substancja - soda!).


Młodziutkie zielsko ugotowało się w środku. Gdybym miała starsze, pewnie posiekałabym i poddusiła wcześniej.


Jaja na omlet dostarczyły zielononóżki :-)