poniedziałek, 21 stycznia 2013

Trochę w ciąży...

Nie rób testu. Po co?

Oczywiście, jeśli ta wiedza jest Ci koniecznie potrzebna, jeśli wybierasz się na zakrapianą imprezę, huczne weselicho czy konferencję z piciem do rana, jeśli bierzesz leki potencjalnie groźne dla ciąży i nie wiesz, czy je odstawić, jeśli jesteś przeziębiona, planujesz męczący wyjazd, musisz szybko podjąć decyzję, która zależy od Twojego stanu – no to pewnie, zrób. Jeśli boisz się, nie chcesz, nie planowałaś, ale podejrzewasz – zrób, uspokoisz się. Po to są testy w aptekach. Oczywiście, nie są w 100% pewne, szczególnie w pierwszych dniach, zwykle jednak pozwalają zorientować się, na czym stoisz.

Ale jeśli planujesz ciążę, jeśli staracie się o dziecko, oczekujecie, jeśli liczysz dni, wypatrujesz pierwszych objawów – daj spokój. Poczekaj. To taki piękny czas, kiedy nadzieja i radość rozwijają się razem z kiełkującą zygotą. Okres się spóźnia... jeden dzień, dwa, trzy... to jeszcze nic nie znaczy... tydzień... nadzieja rośnie, zagnieżdża się w sercu – właśnie jak zarodek w ściance macicy. Pojawiają się typowe objawy, dużo wyraźniejsze niż w pierwszych dniach, kiedy łatwo je wytłumaczyć zbliżającym się okresem czy autosugestią. Dwa tygodnie, trzy... chyba czas wybrać się do lekarza, potwierdzić przypuszczenia wyraźnym już na tym etapie obrazem na USG.

Po co psuć ten czas niecierpliwą pewnością? A przecież to żadna pewność. Wolimy o tym nie myśleć, ale przecież dwie kreski na teście, szczególnie w pierwszych dniach czy tygodniach, nie oznaczają jeszcze „sukcesu”, nie kupujemy jeszcze łóżeczka, wózka czy pieluch. To tak naprawdę też nadzieja, tyle że nie pozwalasz jej powolutku rozkwitać, zamiast tego szarpiesz swoimi emocjami na wszystkie strony. Ze stanu „nie-w-ciąży” przechodzisz nagle w swojej głowie w stan „w ciąży”, jakby test przesuwał w niej jakąś tajemniczą dźwignię. A jeśli kreska jest jakaś blada? Kolejny test. Jakby wyraźniejsza, ale czy na pewno? Co na to lekarz? Na USG nic jeszcze nie widać. Lecisz na badanie krwi, przychodnia, kolejka, igła, czekanie na wynik. Coś wyszło, ale czy wynik jest prawidłowy? Najlepiej powtórzyć. Kolejny wynik. Rząd cyferek, technika, medycyna. Czy beta rośnie w normie? Za szybko, za wolno? Pytasz lekarza, szukasz w internecie, trafiając oczywiście na opisy wszelkich możliwych patologii.

A daj się temu dziecku zagnieździć w spokoju. Daj się tej jeżynce, kuleczce, temu zlepkowi komórek zastanowić i zdecydować. Zostać czy odpłynąć, być czy nie być? Spokojnie tu, ciepło, bezpiecznie? Ciało i umysł są jednym, są całością. Może lepiej rano poleżeć w łóżku pół godziny dłużej, zaprosić do siebie przyszłego człowieka, zamiast lecieć do łazienki i nerwowo sikać na plastikowy pasek? Może lepiej pospacerować po lesie i pozwolić myślom płynąć, zamiast biegać po lekarzach i punktach poboru krwi? Na to jeszcze przyjdzie czas, tego jeszcze będziesz miała dosyć. Teraz masz szansę przez jakiś czas pobyć... trochę w ciąży. To wyjątkowy stan, szkoda, że trwa tak krótko.

sobota, 12 stycznia 2013

Dwulatek samodzielny

Samodzielność dwulatka to rzecz fascynująca i niebezpieczna.

Z mojego skromnego doświadczenia oraz z tego, co piszą w niektórych mądrych książkach wynika, że samodzielności nie trzeba dwulatka uczyć. Ona w nim jest i trzeba się raczej postarać, jeśli chcemy mu ją z jakiegoś powodu wyperswadować. Od urodzenia dziecko obserwuje czynności wykonywane przez rodziców i w ogóle przez innych ludzi, potem dochodzą postaci z książeczek i z bajek – mniej lub bardziej samodzielne i pomysłowe. Te doświadczenia gromadzą się w jego mózgu i... czekają, utajone. Czekają, aż pojawi się odpowiednia faza rozwoju, odpowiedni zestaw już nabytych umiejętności i aktualnych rozwojowych wyzwań – i nagle trach, dziecko zaczyna coś robić samo. My, rodzice, chcielibyśmy bardzo, żeby to było samodzielne ubieranie się, sikanie do toalety i jedzenie sztućcami. Niestety, tak samo, a nawet bardziej prawdopodobne jest skuwanie tynków, wybieranie popiołu z kominka i zagniatanie ciasta. Z mąki, popiołu, jajek, soli i tak dalej.

Samodzielnego dwulatka może dość trudno odróżnić od tzw. rozwydrzonego bachora, który myśli, że wszystko mu wolno. Na przykład wziąć sobie słoik z dyniowym dżemem stojący na szafce, otworzyć, wyjąć z szuflady łyżeczkę i zjeść sporą część zawartości. Bo przecież my też to robimy – kiedy jesteśmy głodni, bierzemy sobie jedzenie, nie pytając reszty domowników, czy wolno. I wydaje nam się, że wiemy lepiej, kiedy, co i jak powinno się robić, bo jesteśmy dorośli. I czasem faktycznie wiemy. Ale nie zawsze.

Poza tym, dwulatek czasem jest jak Golem. Golem to legendarny potwór ulepiony z gliny, ożywiony za pomocą tajemnych rytuałów magicznych, wykonujący polecenia swojego stwórcy. Problem z Golemem był taki, że po uruchomieniu dość trudno było go zatrzymać. Jeśli poproszę dwulatka, żeby włożył parę klocków do pudełka – zrobi to, następnie jednak wysypie z pudełka całą zawartość, pozbiera, znów wysypie... Umie wkładać klocki do pudełka, ale nie rozumie idei porządku. Jeśli powiem mu, żeby przyniósł z szafy skarpetki – przyniesie z radością, a potem jeszcze jedne, i kolejne, i wszystkie jakie tam były, potem kilka par rajstop, koszulki, spodnie, a jak skończą się ubrania z jego półek, to przecież jeszcze są nasze. Jeśli ma sobie nalać wody do kubka z dzbanka, to nie spocznie, dopóki cała woda w zasięgu wzroku nie zniknie w taki czy inny sposób.

Nie chwalę za bardzo i nie zachęcam, bo naśladowanie, rozwój, zdobywanie nowych umiejętności, zaspokajanie ciekawości są na tyle atrakcyjne i motywujące same w sobie, że nie warto ich psuć moralizatorskim wartościowaniem. Uśmiecham się i zachwycam cicho. Staram się nie zniechęcać. Czasem – no dobra, często – niecierpliwię się, irytuję i wściekam. Nie wiem, czy zmywanie naczyń z moczeniem rękawów po pachy i zalewaniem kuchni czy radosne zamiatanie podłogi ze strącaniem sprzętów kijem od miotły przełożą się za parę lat na rzeczywistą pomoc w domowych pracach. Może tak, może nie. Na pewno wszystkie te czynności lepiej rozwijają fizycznie czy poznawczo niż dowolna wielofunkcyjna zabawka multimedialna. A może nie będę musiała robić dwunastolatkowi kanapek, bo on nie umie? Właściwie już zaczyna sobie robić – tylko ma problem z doniesieniem masła do kromki. Najtrudniejsze okazuje się – nie zjeść go po drodze...

A tutaj robimy jajecznicę. Kiedy ja będę smażyć, Stach rozstawi talerze, a potem wyjmie widelce z szuflady i położy przy każdym talerzu. Jeszcze żadnego nie stłukł. W każdym razie nie przy tej okazji ;-)


piątek, 11 stycznia 2013

Siłami natury


Rok 2135, gdzieś na Ziemi...


* * *
- Więc podjęłaś decyzję?
- Tak.
- I nadal chcesz to zrobić... siłami natury?
- Tak. Chciałabym spróbować.

Podeszła do okna. Zza szczelnych, lekko matowych tafli ogromne miasto wydawało się ciche i nieruchome. Na dachach sąsiednich wieżowców rozciągała się mozaika wiecznie zielonych ogrodów i kolektorów słonecznych, lśniących w purpurowym świetle zachodu.

- Wiesz, znajoma opowiadała mi ostatnio, że zna ludzi, którzy robili to w domu...
- Świry.  
- Są ponoć lekarze, którzy zgadzają się asystować przy czymś takim...
- Nie rozumiem, po co narażać się na takie ryzyko. Choroby, krwotoki... Mam nadzieję, że ty nie...
- Nie... nie.

Znowu milczeli przez chwilę. Potem on odsunął kieliszek z winem i dotknął kilka razy płaskiego ekranu, który rozjarzył się na blacie stolika.  

- Są jeszcze terminy w tym miesiącu. Chyba że wolisz poczekać...
- Nie. - Odwróciła się z uśmiechem. - Myślę, że już czas skonsumować nasze małżeństwo.

* * *

Winda zawiozła ich bezszelestnie pod same drzwi gabinetu. Czyste wnętrze ze szkła i plastiku wzbudzało zaufanie. A jednak zawahała się w progu. Na środku stał fotel, czysty i lśniący w świetle jaskrawych lamp, otoczony monitorami, kablami, rurkami. Na białym stoliku leżało kilka stalowych narzędzi.
Wziął ją za rękę i ścisnął. Jego dłoń była zimna i wilgotna. Też się bał.

- Możemy się wycofać...

Pocałowała go w idealnie gładki policzek.

- Zróbmy to teraz.

* * *  

- Proszę się tak mocno nie ruszać, bo elektrody się przesuwają... - Pielęgniarka poprawiła coś na jego piersi. - Musimy monitorować akcję serca w ramach profilaktyki zawałów, u mężczyzn to była dawniej jedna z najczęstszych przyczyn zgonów w tej sytuacji.
Zrobiło mu się trochę słabo. Ze wszystkich stron otaczały go plastikowe rurki. Nie cierpiał igieł, wenflonów... a jednak to konieczne. Hormony, witaminy. I jeszcze jakiś niebieski płyn. Jeden z lekarzy wyjaśnił, że kiedyś nazywano to viagrą, oczywiście dziś zostało ulepszone, unowocześnione, ale stara nazwa nadal funkcjonuje w medycznym żargonie.
 Leżała przed nim, ale patrzyła w ścianę nieobecnym wzrokiem. Nie chciała całkowitej narkozy, a jednak środki przeciwbólowe i rozluźniające zrobiły swoje. Żałował, że nie może teraz zobaczyć jej nagiej pod tym bladozielonym fartuchem. Ale fartuch był konieczny dla zachowania sterylności. Do sali wszedł kolejny lekarz, już chyba czwarty. Rzucił okiem na monitory.

- Chyba musimy trochę pomóc – powiedział, zakładając gumową rękawiczkę.

* * *

Wreszcie leżeli we własnym łóżku. Wypuszczono ich dopiero po czterech dobach – podobno było ryzyko komplikacji. Materac delikatnie dostosowywał się do kształtów ich ciał.

- Udało się – powiedział szeptem.
- Tak.

Na dźwięk ich głosów ściany rozjarzyły się delikatnym diodowym światłem.

- O czym mówił ci ten lekarz wtedy...? Długo nie wychodziłaś...
- Ach, ten. O naturalnym poczęciu. Że w naszym przypadku może być trudno, ale nie wyklucza. I że jednak operacyjnie dużo bezpieczniej i pewniej.  
- Pytałaś go o takie rzeczy? Chyba nie planujesz...
 Milczała dłuższą chwilę.

- Tak jakoś zeszło na ten temat.

Światełka w ścianach dogasały powoli. Łóżko zawibrowało lekko, gdy przytuliła się do niego w ciemności.

-  A wiesz co czytałam?
- Hmm?
- Że podobno można mieć z tego przyjemność.
- Z tego? Co za bzdura!

Ściana rozjarzyła się na czerwono.  

- Podobno się zdarza... a może zdarzało się kiedyś... i podobno można mieć orgazm taki jak w generatorze... tak piszą właśnie ci, którzy robią to w domu...
- Nie możesz wierzyć we wszystko, co wypisują ekstremiści. Kiedyś ludzie również rodzili w domach i karmili dzieci mlekiem jak dzikie zwierzęta. Chyba tylko zboczeniec mógłby mieć z tego przyjemność.
 Odwrócił się do ściany. Czujnik temperatury błysnął błękitną lampką.

- Masz rację – westchnęła. - To chyba niemożliwe...

* * * 

;-)