wtorek, 27 stycznia 2015

Kurki :-(

Nasze biedne kurki!
Nikt się nie spodziewał, jaki okropny spotka je los.

Ostatnie dni leżał śnieg, kury kisiły się na wybiegu i w kurniku, dziś śnieg zaczął topnieć, więc wypuściłam je na podwórko - ogrodzone, wydawałoby się - bezpieczne, do tej pory bezpieczne - żeby poskubały trawkę i pogrzebały w liściach. Wybiegły bardzo szczęśliwe - a godzinę później większość z nich już nie żyła!

Kiedy Andrzej ze Stachem wychodzili na dwór, Stach wybiegł jak zwykle pierwszy, ale nie pobiegł jak zwykle do zwierzaków, ale cofnął się do korytarza i zamknął drzwi. Kiedy Andrzej zszedł, Stach powiedział, że na podwórku są jakieś obce psy. 

Obce psy, włóczące się pewnie za cieczkami, przeszły jakoś przez płot i zagryzły prawie wszystkie nasze kury. Najpierw Andrzej zauważył trzy martwe, rozszarpane, leżące na podwórku i przybiegł mi o tym powiedzieć. Byłam załamana, ale po chwili okazało się najgorsze - prawdziwa rzeź odbyła się w środku w kurniku, gdzie kury pobiegły się schronić. Psy pobiegły tam za nimi, weszły do środka. Wyglądało na to, że zginęły wszystkie! Dopiero po chwili zza domu wyszedł bardzo przestraszony kogut - kiedy psy zaczęły mordować, pobiegł w inną stronę niż reszta stada i to go ocaliło. Kiedy Andrzej zbierał martwe ciała kurek, pojawiła się skądś jedna całkiem nienaruszona - przyczaiła się chyba za wychodkami. No i jedna z martwych okazała się nie całkiem martwa. Możliwe, że przeżyje.

Dziesięć kur zabitych, jedna ranna. Ocalał bez szwanku kogut i jedna kurka.

* * *

Kilka dni temu napisałam fajny wiersz o szczęśliwych psach włóczących się po łące, dziś wieczorem chciałam go tu wkleić. Nie wkleję, dziś jestem wściekła na cały psi ród, oczywiście niewinny, winny jest człowiek, który nie pilnuje, nie sterylizuje itd. Ale nawet na Kacperka nie mam dziś ochoty patrzeć. Zresztą wyczuwa i schodzi mi z oczu :-(

piątek, 23 stycznia 2015

Styczniowy przekładaniec

Rok zaczął się od grypy, prawdziwej grypy, która dopadła całą naszą czwórkę dokładnie w momencie, kiedy ruszyliśmy z remontem.
Na szczęście pozbieraliśmy się już - a remont, który miał być szybki, ciągnie się w nieskończoność.

Oczywiście remont ma swoje zalety. Jedną z nich są materiały budowlane. Oczywiście, można budować z klocków. Ale po co? ;-)


Jeszcze trzy dni temu było tak:





A dziś rano obudziliśmy się i było już tak:


Udało nam się nawet ulepić bałwana - pierwszego w tym roku, może ostatniego? W każdym razie wyszedł całkiem okazały - choć przy dodatniej temperaturze również niezbyt trwały.


Śniegowy standard.


Niby nie ma zimy, ale już by się chciało wiosny. Niby śpiewają rudziki, a nawet można usłyszeć kosa o poranku - to jednak wciąż nie to. Chciałoby się ciepłego deszczu, zapachu ziemi, kwitnących drzew... i zieleniny z ogrodu na kanapce. Póki co - trzeba zadowolić się tym, co jest...


Byle do wiosny!

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Posmaruj

Zima wreszcie przyszła, mróz szczypie w policzki, więc temat na czasie. Wargi, twarz, ręce - to wszystko robi się czasem szorstkie, zaczerwienione, podrażnione. Czasem od mrozu, ale też od chlorowanej, twardej wody, kosmetyków, alergii i wielu innych. I wydaje się, że jest na to jedna jedyna rada - czymś posmarować. Kiedyś był krem nivea i krem glicerynowy do rąk, teraz jest ogromny wybór, tysiące kremów w różnych przedziałach cenowych, z różnymi tajemniczymi składnikami, w tym oczywiście eko i organic, do wyboru do koloru. Ekomaniaczki smarują się zresztą olejami, tego też jest duży wybór, kokosowy, arganowy itp. Ważne, żeby było posmarowane - bo inaczej skóra nie da sobie rady, będzie czerwona, pomarszczona, złuszczy się albo przeciwnie, będzie świecić, wyjdą pryszcze i w ogóle odpadnie po trzech dniach.

Dlatego miliony ludzi wydają miliony na kremy. Na noc, na dzień, do twarzy, pod oczy, do rąk, do ciała i nawet do tyłka, bo smarowanie zaczyna się od pierwszych dni po urodzeniu. Przemysł kosmetyczny skacze z radości pod niebo.

Wpadła mi kiedyś w ręce gazetka rozdawana w aptekach, a w niej tekst o tym, jak zadbać o skórę po sezonie. Najpierw pani kosmetyczka opisywała dokładnie, jak to skóra w reakcji na warunki atmosferyczne wytwarza sobie naturalną warstwę ochronną - grubieje naskórek, buduje się płaszcz lipidowy. Ciekawe, myślę sobie, czyli jednak ktoś zauważa, że skóra nie jest taka bezbronna i bezradna wobec słońca, wiatru i mrozu, jak by się wydawało. Ale już kilka akapitów dalej nastąpił wyczerpujący opis przeróżnych zabiegów o długich nazwach, chemicznych i fizycznych, które należy wykonać, aby... warstwy ochronnej się pozbyć! Zedrzeć ją ze skóry laserem, zetrzeć, spiłować, rozpuścić chemikaliami. Po czym oczywiście za ciężkie pieniądze zregenerować, odżywić i posmarować. I smarować regularnie, bo skóra musi być chroniona.

Czy tylko mnie się wydaje, że coś tu jest nie tak? :-)

A teraz wyobraźmy sobie krem idealny. Jest takie modne słowo - spersonalizowany. Dostosowany dokładnie do naszej skóry, do naszej cery, jej aktualnych potrzeb i problemów. Jego skład i aplikowana ilość zmienia się automatycznie w zależności od temperatury i wilgotności na zewnątrz, od poziomu nawilżenia i natłuszczenia naszej skóry i wielu innych czynników. Zmiękcza skórę, nawilża i natłuszcza, nadaje jej elastyczność, dodatkowo działa antybakteryjnie i przeciwgrzybiczo. Naprawdę magiczna substancja.

Każdy z nas ma taki krem. Bezpłatnie. Nazywa się niezbyt ładnie, może mało zachęcająco - łój. Ładniejsze nazwy to sebum albo płaszcz  lipidowy. Wytwarza go nasza skóra. Zawiera glikozydy, kwasy tłuszczowe, woski, sterole oraz skwalen (bardzo ważny składnik). Żaden koncern kosmetyczny nie wymyśli nigdy nic lepszego.

Łój wydzielany jest przez gruczoły łojowe. A gruczoły łojowe działają tak jak wszystkie inne gruczoły. Gruczoły mleczne wytwarzają tyle mleka, ile wypija dziecko, takiego, jakiego właśnie potrzebuje. Jeśli dziecko jest dokarmiane mieszanką, gruczoły mleczne produkują mniej mleka, bo mniej jest wysysane z piersi. I tak samo jest z łojem. Jeśli skóra jest wysuszona i potrzebuje nawilżenia czy natłuszczenia, czarodziejskiego kremu będzie więcej i będzie miał odpowiednio dostosowany skład. Oczywiście zadziała też łagodząco na podrażnienia, jeśli tylko dać mu trochę czasu. Jeśli jednak skóra zostanie czymś posmarowana, łoju będzie mniej, a skład nie będzie już tak idealny. Dodatkowo skóra będzie musiała poradzić sobie z całą masą dziwnych, obcych substancji, z których może niektóre chwilowo robią jej dobrze, ale cała reszta ma nadawać zapach, konsystencję, trwałość i diabli wiedzą co jeszcze. Na własne życzenie rezygnujemy z naszego doskonałego, spersonalizowanego kremu, żeby zastąpić go marnym substytutem.

I w drugą stronę - jeśli skóra jest regularnie odtłuszczana silnymi detergentami, gruczoły łojowe będą wariować z nadprodukcją. Łoju będzie więcej i więcej, wszystko będzie się świecić i zatykać. Tak samo jak z włosami - im częściej odtłuszczasz, tym bardziej się przetłuszczają.

Oczywiście są sytuacje skrajne, -20 stopni i wiatr, nagłe zmiany temperatur - wtedy można dać skórze jakąś ochronę, choćby wspomniany olej kokosowy, oliwę z oliwek czy nawet swojskie masło. Ochronę - czyli smarować przed wyjściem, a nie kiedy już jest wysuszona i podrażniona. Jest też stres, brak snu, zmęczenie, słodkie i tłuste żarcie, które fatalnie wpływają na skórę, ale smarowanie wcale nie jest receptą na te problemy.

Zaufaj swojej skórze :-)

piątek, 26 grudnia 2014

Stracciatella

Wszystko wskazuje na to, że pod koniec grudnia przyszła wreszcie zima - przynajmniej na kilka dni. Ale to może wystarczy, żeby powstrzymać forsycje przed kwitnieniem, a lilak przed rozwijaniem liści. Nawet najwięksi przeciwnicy zimy mieli już chyba nieźle dosyć ciepłego grudnia, bo facebook zasypało zdjęciami śniegu. Więcej na wschodzie i południu, całkiem sporo na północy, mniej albo wcale na zachodzie. Można by narysować mapę śnieżności Polski. 

U nas stracciatella.


Stokrotki jakby trochę zaskoczone.


Kwiczoły wciąż mają co jeść - jeśli spadnie więcej śniegu, pozostaną im jabłka na gałęziach. A tych w tym roku mało, bo wiało mocno i długo.


Oczko wodne prawie zamarzło, dziś w nocy pewnie zetnie je całkiem.


Kokon pająka.


Dopiero zdjęcia wyjaśniają tajemnicę, w jaki sposób Kacper tak szybko się porusza na tych krótkich, krzywych łapkach. On po prostu unosi się w powietrzu :-)


Greebo otwiera stragan, a może budkę z piwem.


Tak, to był spacer bez dzieci :-)

niedziela, 21 grudnia 2014

Gloria

Zbliżał się wieczór. Piaszczystą drogą szedł człowiek w sandałach, prowadząc osiołka. Na osiołku siedziała kobieta w ciąży – miała wielki brzuch, z którego już niedługo miało urodzić się Dziecko. Kobieta miała na imię Maria, a mężczyzna – Józef. Wędrowali do miasteczka Betlejem, które już widać było w oddali. Wszyscy byli już zmęczeni po całodziennej wędrówce – również osiołek, który oprócz bagaży musiał dźwigać podwójny ciężar – Marię z Dzieckiem w brzuchu. W tamtych czasach nie było samochodów, pociągów ani nawet rowerów, a ludzie przemieszczali się zwykle piechotą, czasem na koniach lub na osiołkach. Kilka razy w ciągu całej drogi Maria próbowała ulżyć trochę osiołkowi i schodziła z jego grzbietu, żeby przejść kawałek piechotą, ale wtedy osiołek zatrzymywał się na środku drogi i nie chciał ruszyć się ani na krok, dopóki znów nie wsiadła. Wtedy ruszał, zadowolony. Osiołki to bardzo uparte stworzenia i czasem trudno zrozumieć, o co im chodzi.
Pomarańczowa kula słońca powoli zachodziła za horyzont.

- Oj! - krzyknęła nagle Maria.
- Co się stało? - zapytał Józef.
- Poczułam coś dziwnego – odpowiedziała Maria. - Wydaje mi się, że Dziecko niedługo będzie chciało wyjść na świat...

Józef przestraszył się trochę. Przecież Dziecko nie może urodzić się na środku drogi, muszą znaleźć jakieś wygodne, ciepłe i bezpieczne miejsce, gdzie ktoś zaopiekuje się Marią, pomoże Dziecku wyjść z brzucha... A do Betlejem jeszcze kawałek.

- No to chodźmy trochę szybciej, osiołku – powiedział. Osiołek jakby zrozumiał i przyspieszył kroku.

Kiedy wreszcie dotarli do Betlejem, było już ciemno i robiło się zimno. Było tu dużo oświetlonych domów i Józef odetchnął z ulgą. Maria siedziała na grzbiecie osiołka i oddychała głęboko. Dziecko z całą pewnością szykowało się do wyjścia na świat! Na szczęście zaraz znajdą się w bezpiecznym, ciepłym miejscu. Józef zastukał do drzwi dużego, oświetlonego budynku z szyldem „noclegi i wyżywienie”. W drzwiach otworzyło się małe okienko i wychyliła się jakaś głowa.

- Kto tam? Szukacie noclegu?
- Tak... dla dwóch osób. Znajdzie się coś?
- O tak, na pewno... - Głowa w okienku uśmiechnęła się uprzejmie. - Na parterze, na piętrze?
- Potrzebujemy wygodnego, spokojnego miejsca, bo moja Żona właśnie rodzi – wyjaśnił Józef.
- Co takiego?! Przykro mi, wszystko zajęte! - krzyknął gospodarz i zatrzasnął okienko.

Na szczęście obok była druga, trochę skromniejsza gospoda. Podjechali do niej i Józef znów zastukał do drzwi. Otworzyła mu gruba kobieta. Zza jej pleców wyglądało dwoje małych dzieci.

- O, widzę że goście przyjechali! - krzyknęła. - Zapraszamy!
- Szukamy ciepłego, wygodnego noclegu... moja Żona właśnie rodzi! - krzyknął Józef. - Może mieszka tu gdzieś położna, ktoś kto mógłby pomóc... Widzę, że pani też ma małe dzieci, pewnie pani wie...
Gospodyni od razu przestała się uśmiechać.
- Rodzi??!! - krzyknęła. - I u mnie chce urodzić? W mojej gospodzie? Zwariowaliście? Żeby mi narobić bałaganu, gości hałasem przegonić? Nie ma mowy!
I zatrzasnęła drzwi.

- Józefie – odezwał się cichy głos z grzbietu osiołka. - Czy już mamy gdzie mieszkać? Bo ja już nie mogę siedzieć dłużej na tym osiołku. Jest mi okropnie niewygodnie. Dziecko za chwilę się urodzi... czuję, że już chce wyjść...
- Poczekajcie tutaj, pod tym drzewem – powiedział Józef. Maria uklękła na ziemi, opierając się o ciepły bok osiołka. - Wytrzymaj jeszcze trochę, a ja poszukam czegoś odpowiedniego... Będę za chwilę!

I zaczął biegać od domu do domu, prosząc o pomoc i dach nad głową, ale wszędzie zamykano przed nim drzwi, kiedy tylko wspominał o tym, że jego Żona rodzi. Wszyscy bali się bałaganu, hałasu, problemów, a czasem mówili Józefowi bardzo niemiłe rzeczy o tym, że przecież wiedzą doskonale, skąd się biorą dzieci, powinni być odpowiedzialni, przewidujący i przygotować się wcześniej – a teraz sami są sobie winni. Ale nikt nie chciał wpuścić ich do środka. W końcu Józef doszedł do końca miasteczka. Dalej nie było już domów – tylko ciemność. Musiał wracać do Marii – lada chwila miało urodzić się Dziecko. Ale co jej powie? Że musi urodzić na ulicy, pod drzewem, na zimnej ziemi, w ciemności? Gdzie położą Maleństwo? Czym je przykryją? Jeśli zmarznie, może rozchorować się i umrzeć. Gdzie położy się Maria, żeby odpocząć? Kto pomoże w porodzie?

I wtedy zobaczył kołyszące się światełko. Drogą szedł mały chłopiec, trzymając przed sobą lampę. Kiedy zobaczył Józefa, zatrzymał się.

- Czego pan szuka? - zapytał.
- Szukam miejsca, gdzie moja Żona mogłaby urodzić Dziecko – powiedział. - Czeka na mnie tam, pod drzewem – pokazał. - Dziecko już się rodzi...
- Mamy w Betlejem dwie gospody i dużo gościnnych domów – odpowiedział chłopczyk z dumą. - Na pewno znajdzie się gdzieś miejsce! Jeśli Dziecko się rodzi, trzeba się pospieszyć!
- Pytałem już wszędzie i nie chcą nas wpuścić! - krzyknął Józef z rozpaczą. - Czy Dziecko ma się urodzić na ulicy? Czy nie ma w tym mieście kawałka dachu nad głową, gdzie moglibyśmy się schronić?
Chłopiec myślał chwilę, po czym aż podskoczył, kiedy do głowy wpadł mu pomysł.
- Chodźcie za mną, znam takie miejsce! - krzyknął.
- Znasz takie miejsce? - zapytał z niedowierzaniem Józef. - Czy jest tu jeszcze jakiś dom?
- To nie dom – powiedział chłopiec i pokazał Józefowi krętą ścieżkę, wspinającą się w górę wśród krzewów. - Ale wygodnie, ciepło, śpię tam czasami i inni pasterze też... Całkiem blisko stąd... szybko pan pójdzie po Żonę, a ja przygotuję...! I zawołam...!
Józef nie bardzo wiedział co prawda, kogo chłopiec zawoła i co przygotuje, ale biegiem popędził po rodzącą Marię, która z trudem wdrapała się na osiołka i powędrowali przez niegościnne Betlejem, potem ścieżką wśród krzewów pod górę – aż zobaczyli światełko. Wśród zarośli ukryta była niewielka grota, używana jako stajnia. W środku stał wół i wolno przeżuwał – jak to woły mają w zwyczaju. Pod sklepieniem wisiała niewielka lampka z migoczącym płomyczkiem. Przy ścianie leżała duża sterta pachnącego, świeżego siana, do którego osiołek natychmiast podszedł i zaczął wesoło je skubać. Maria zsunęła się z jego grzbietu prosto na miękkie siano.
- O tak, tu jest dobrze! - krzyknęła. - Tutaj Dziecko może się urodzić!
W tym momencie do stajni wbiegł chłopiec, prowadząc jakąś kobietę, która spojrzała na Marię i od razu oceniła sytuację.
- Widzę, że dotarliście w ostatniej chwili! - roześmiała się. - Znam się na rodzeniu jak mało kto! Co prawda u owiec, kóz, krów i koni... ale właściwie jaka to różnica?

Chwilę później Dziecko wyślizgnęło się z brzucha Marii, a mądra pasterka-położna szybko położyła je na brzuchu Mamy i przykryła miękką owczą skórą, żeby nie zmarzło. Maleństwo zaraz znalazło pierś i zaczęło ssać mleko – tak jak robią to wszystkie małe dzieci, ale także małe jagnięta, koźlęta, cielaki i źrebaki. Przyszli pasterze, którzy nocowali ze swoimi zwierzętami na pastwisku, a pasterka powiedziała, żeby przestali się gapić, tylko przynieśli coś ciepłego do jedzenia dla gości. Wół i osiołek razem chrupali siano, chuchając i ogrzewając nowo narodzone Dziecko, które spało już przytulone do piersi Mamy. Oboje wyglądali na bardzo szczęśliwych, chociaż zmęczonych.
Tylko Józef nie mógł zasnąć. Wyszedł przed stajenkę i usiadł koło chłopca przy ognisku, które rozpalili pasterze. Chłopiec patrzył w niebo. 
- Tyle gwiazd – powiedział – Ale ta jedna jest dziwna. Nigdy jej nie widziałem. Taka jasna. I ma dziwny ogon.
- Takie gwiazdy zwykle zapowiadają jakieś wielkie wydarzenie – powiedział jeden z pasterzy. - Na przykład narodziny Króla.
- Może to właśnie Król urodził się w naszej stajence? - zapytał chłopiec.

Gwiazda zamrugała. Kiedy Józef zasypiał, wydawało mu się, że w cicho śpiewanych pasterskich piosenkach słyszy słowo „Gloria”.  

piątek, 12 grudnia 2014

Niebo

"heaven is open to all creatures, and there will be vested with the joy and love of God, without limits"
papież Franciszek

Brama niebios była jasna i otwarta na oścież. Człowiek zbliżał się do niej niepewnie – w końcu nie był święty. Ale przecież nikt nie jest święty – prawie nikt, a świetlista ścieżka, po której wędrował już jakiś czas, prowadziła właśnie tutaj – do tej bramy. Był już blisko i zastanawiał się, kto go tu przywita. Spodziewał się świętego Piotra – starca w długiej szacie i z kluczami, jednak na ścieżkę przed bramą wybiegł nieduży, czarny pies. Czy to możliwe? Ależ tak, przecież to Blackie, ukochany pies z dzieciństwa! A więc to prawda – zwierzęta idą również do nieba! Blackie pomachał ogonem, odwrócił się i zniknął za bramą. Człowiek podążył za nim.

Niebo okazało się pięknym ogrodem. Między łagodnymi wzniesieniami płynął strumień, rozszerzający się w niewielkie jeziorko. Wzgórza pokryte były soczyście zieloną trawą z żółtymi, białymi i różowymi plamami kwiatów, kępami zarośli oraz pojedynczymi drzewami. Na horyzoncie majaczył ciemny pas lasu. Tak, tu było jak w raju... Pies biegł przodem, co chwilę przystając i czekając, człowiek szedł za nim i rozglądał się dookoła. Nagle zauważył zwierzęta. Po łące spacerowały kury. Kury? W raju? Było ich mnóstwo – setki, a może tysiące kur skubiących trawę, grzebiących, kopiących dziury w piasku, siedzących na gałęziach, zakładających gniazda w zaroślach... Kolorowe koguty piały, pstrokate, białe, czarne i brązowe kurki gdakały, żółte i kuropatwiane kurczęta popiskiwały cicho... Człowiek musiał uważnie patrzeć pod nogi, żeby na żadne nie nadepnąć. Wśród kur dostrzegł sporo indyków, kilka kaczek i gęsi. W oddali zauważył kilka krów pasących się na łące. Nie zwracały na niego uwagi. Z zarośli wyszło duże stado świń. Stanęły mu na drodze i przez chwilę mierzyły go wzrokiem. Człowiek pierwszy raz widział świnie z bliska i pierwszy raz patrzył im w oczy. Przebiegł go dreszcz. Czy na ziemi spojrzenia świń również są takie ludzkie? Po chwili świnie odeszły w kierunku pobliskiego mokradła. Wśród drzew zamajaczyła sylwetka sarny, która wydała się jakaś znajoma... Na pniu przewróconego drzewa siedziało kilka kotów. Śledziły jego wędrówkę z pozornym brakiem zainteresowania. Wydawało mu się, że niektóre z nich rozpoznaje. Mruczek z podwórka babci? Kocięta, które urodziła szara kotka w komórce na węgiel?

Czarny pies podbiegł do dużej, rozłożystej jabłoni na środku polany. Przednimi łapami wspiął się na pień i zaszczekał. Na zwieszającej się nisko gałęzi wisiało jabłko. Pies zaszczekał znowu. Człowiek zerwał jabłko i ugryzł. Było kwaśne.
I wtedy usłyszał.

Zjadłeś owoc z Drzewa Współczucia – powiedział Głos. - Teraz rozumiesz, kim są zwierzęta, które znalazły się z tobą w raju. Wszystkie zwierzęta, z którymi związałeś się na ziemi – te, z którymi mieszkałeś, które kochałeś, którymi się opiekowałeś, ale również te, które zabiłeś.
- Ale przecież ja nie zabijałem żadnych zwierząt! - zaoponował człowiek i ugryzł jabłko jeszcze raz. - Nigdy nie widziałem nawet świni z bliska. Kury może kiedyś na wsi.
Ludzie od zawsze zabijali zwierzęta – mówił dalej Głos. - Zanim to zrobili, musieli poznać ich zwyczaje, żyć blisko, wędrować ich ścieżkami, wreszcie – jeśli nie mieli wyboru – spojrzeć im w oczy, zabić i zjeść. Było oczywiste, że spotykają się z nimi po śmierci, bo należą do tego samego świata. Teraz życie i śmierć zwierząt zamknięte są za murami ferm i rzeźni. Ty nie widziałeś świń z bliska, nie poznałeś pełnego cierpienia życia kur, nie doświadczałeś walki o oddech każdej umierającej ryby, ale zjadałeś ich ciała. Zabiłeś co najmniej kilka krów, dziesiątki świń, setki kurczaków i ryb... Wszystkie te zwierzęta, które stały się częścią twojego ciała, są teraz z tobą w raju.
Człowiek stał pod jabłonią, zszokowany i przerażony. Ukrył twarz w dłoniach. Po chwili zapytał:
- Czy one się mnie boją? Czy mnie nienawidzą?
Tu nie ma strachu ani nienawiści – odpowiedział Głos.
- Mam się nimi jakoś zajmować? - krzyknął człowiek. - Karmić? Budować im jakieś kurniki, chlewy, obory, wybiegi? Zamykać na noc? Prowadzić na pastwisko?
Mają tu wszystko, czego im potrzeba – odpowiedział Głos. - Po krótkim życiu pełnym cierpienia wreszcie są wolne i szczęśliwe. Dla ciebie jest tylko jedno zadanie, jeśli chcesz tu zostać.
Co mam zrobić? - zapytał człowiek.
- Musisz je pokochać.

środa, 10 grudnia 2014

Lód

S: Mamo, mamo, połamałem łopatą i wyjąłem cały lód z oczka wodnego!
M: Aha, a czy lód tonie, czy pływa po wierzchu?
S: Pływa po wierzchu!
M: A wiesz dlaczego?
S: (lat 4, bez zastanowienia) Bo jest przyciągany przez atmosferę ziemską!!!


I co teraz, kuro z doktoratem? Ta odpowiedź jest jednocześnie całkowicie błędna i genialna. Błędna – wiadomo, lód pływa, bo jest lżejszy od wody (a dlaczego jest lżejszy?). Genialna, bo dziecko nie tylko używa dość zaawansowanego aparatu pojęciowego, którego wyuczyło się – póki co niezupełnie go rozumiejąc – podczas niekończących się cykli pytań i odpowiedzi na temat działania świata, ale także z oglądanych filmów, w tym kreskówek i oczywiście z książek („nie, nie chcę o Czerwonym Kapturku, chcę Wielką Encyklopedię Zwierząt!). Ale to nie wszystko. Z tych strzępków informacji o świecie, które posiada, formułuje śmiałe hipotezy, wyciąga wnioski. Całkiem sensowne, biorąc pod uwagę niepełną wiedzę. Bardzo mądre głowy przez stulecia formułowały hipotezy dużo bardziej absurdalne (choćby na temat kształtu Ziemi i jej miejsca w kosmosie czy przyczyn psucia się mięsa), ale wtedy zupełnie się takie nie wydawały i całe społeczeństwa łykały je bez zastrzeżeń. Istnieje atmosfera, chociaż jej nie widać (chociaż to zależy, skąd – niedawno oglądał film z Ziemią widzianą z kosmosu i tam pięknie było widać wąski, błękitny pasek atmosfery wzdłuż krzywizny planety). Różne ciała fizyczne przyciągają się, więc właściwie dlaczego atmosfera nie miałaby przyciągać lodu? To ma sens – różne ciała spadają w dół, przyciągane przez ziemię, a lód wrzucony do wody płynie do góry – więc może przyciąga go powietrze?

My już wiemy, dlaczego – on jeszcze nie wie. Niby wiemy – ale czy na pewno? Coś tam było w szkole, było nudne i nie bardzo było wiadomo, do czego to potrzebne. Ktoś nam to opowiadał, chociaż nas wcale nie interesowało. Coś tam o gęstości, sile wyporu, Archimedesie. Trzeba by sobie przypomnieć. Dobrze, że jest google.

Co odpowiedzieć na takie stwierdzenie? Zaprzeczyć, wyjaśnić jak jest w rzeczywistości? To chyba całkiem dobra droga. Tak reaguje się odruchowo i ja też tak zareagowałam. Nie wiem, czy mnie słuchał. Pokiwał głową, dalej łowiąc migoczące kawałki lodu w czarnej otchłani ogrodowego oczka. Ma cztery lata i jeszcze wiele razy usłyszy, że lód jest lżejszy od wody. I wiele razy zapomni to, co usłyszał, bo będzie miał ciekawsze rzeczy do roboty.


Ale można było powiedzieć coś innego i może warto wyrobić sobie właśnie taki odruch. Że to ciekawa hipoteza. Po prostu. Można ją podrążyć, popytać o szczegóły i tok rozumowania, ale chyba niekoniecznie. Chyba że dziecko będzie samo chciało zweryfikować swoją teorię. Ale pewnie nie będzie, bo w tym momencie najważniejsze jest to, że lód tworzy na powierzchni wody grubą skorupę, pod którą gromadzą się pęcherzyki powietrza. Fajnie się go rozłupuje łopatą, błyszczy w słońcu, migocze, pływa po powierzchni, przyciśnięty wypływa z powrotem, jest bardzo zimny i śliski, a przyniesiony do domu robi na podłodze kałużę. Oto doświadczenie, najlepszy nauczyciel, droga do wielkich odkryć, oto w mózgu płonie ogień przetwarzania danych, wnioskowania, formułowania teorii z dostępnych informacji, intensywnie zdobywanych na wiele sposobów – i będzie płonął, jeśli nikt go nie ugasi. Dlaczego lód pływa – na ten temat powstanie w tej małej głowie jeszcze wiele hipotez, które będą się weryfikowały w miarę poznawanych faktów – z doświadczenia, z pytań, z książek, z filmów. Bez wykładów, o które nikt nie prosi.