poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Przetwarzanie...

Dom zamienił się w zakład przetwórstwa owocowo-warzywnego. Na honorowym miejscu na (zapaćkanej nieco, ale kiedy umyć?) kuchence stoi przedpotopowy sokownik parowy wynaleziony w piwnicy. Niesamowite urządzenie! W prosty sposób przerabia całe wiadra jabłek, które mąż znosi z naszego uginającego się od wszelkiego dobra sadu, na litry, a może już dziesiątki litrów wspaniałego soku. Jabłkowe resztki po uparowaniu zjadają kury, ogryzki i inne surowe dobra - koza, a czego nie zje koza, ląduje na kompoście.



Oprócz sokownika cały czas pracuje oczywiście wolnowar. Świetnie nadaje się do przetworów. Nic się nie przypala, może godzinami stać, a powolne odparowywanie powoduje uwalnianie się dużej ilości cukrów i dzięki temu wolnowarowe przetwory wymagają dużo mniej cukru, a jeśli robimy coś ze słodkich owoców, np. gruszek - właściwie wcale.

Wrzucam więc do wolnowara w różnych proporcjach obrane i pokrojone gruszki, jabłka, trochę śliwek, a nawet pokrojoną w kostkę dynię (o dyni i dyniowych przetworach będzie osobny wpis, bo dynia zasługuje na to). Najpierw grzeją się trochę pod przykryciem, a gdy zaczynają parować - uchylam pokrywkę i co jakiś czas mieszam. I tak się "wolnowarzą" parę godzin. Na noc zwykle wyłączam, ale wolnowar długo stygnie i owoce jeszcze jakiś czas parują. Rano jest już zwykle gęste, można przełożyć do słoików, a jeśli nie - włączyć jeszcze na trochę. Kombinacji jest mnóstwo, do części dodałam na przykład ugotowaną osobno i zmiksowaną aronię. A już czas na mikstury z dominacją śliwek, w tym powidła.

Z ciekawostek zrobiłam miód jabłkowy. Po prostu wlałam ponad litr jabłkowego soku do wolnowara i zostawiłam na noc przy uchylonej pokrywce, w trybie high. Rano miałam nieduży ("gerberkowy") słoiczek gęstej, ciemnej, słodkiej, ale też lekko kwaskowej, jabłkowej mazi, którą można posmarować chleb albo użyć do słodzenia.


No i oczywiście przecier pomidorowy. Prosta rzecz - wrzucamy grubo pokrojone pomidory (mogą być brzydkie, o nieregularnych kształtach, z grubą skórą...) do wolnowara, trzymamy godzinę pod pokrywką w trybie low, a gdy się dobrze rozgrzeją i puszczą sok - uchylamy pokrywkę i mieszamy raz na jakiś czas. Niech sobie paruje i się zagęszcza. Jak już jest gęste - przecieramy przez sitko i do słoików. Na zimowe sosy, pomidorówki i co jeszcze dusza zapragnie. Jak nie było wolnowarów, przecier robiło się w piekarniku, a jak nie było piekarnika - w brytfance na brzegu płyty. Ale gdzie teraz znaleźć płytę?

czwartek, 23 sierpnia 2012

Koniec świata, czyli o zmianach na wsi

- Koniec świata – powiedział rolnik, wrzucając mi do bagażnika worek pszenicy dla kur. Właśnie rozmawialiśmy o tym, w której wsi ile krów zostało. Bo w mojej chyba już tylko jedna, pomijając hodowane właściwie poza wsią stado krów mięsnych. W każdym razie mleka od gospodarza kupić się nie da. Może dałoby się parę kilometrów dalej, w miejscowości K., w zeszłym roku parę krów pasło się przy drodze... ale czy w tym roku jeszcze są?

- Bo jak ludzie mają krowy trzymać – pyta mój rolnik – jak nie dość że się nie opłaca, to jeszcze ich za to prześladują?

Zamieniam się w słuch. Prześladowania chłopów to barwny i zawsze aktualny temat – właściwie od wieków... Rolników prześladuje każda władza i każdy ustrój, feudalizm, komuna, demokracja taka czy owaka – wszystko jedno. Tylko formy się zmieniają, chociaż i to niekoniecznie.



Cóż się okazało. W sąsiedniej miejscowości P. został już tylko jeden rolnik, który desperacko próbował utrzymać hodowlę krów. Problem w tym, że częściowo brukowana, częściowo gruntowa droga, którą prowadził je od lat, a może od dziesiątek lat na pastwisko za wsią, w ostatnim czasie została z gminno-unijnych funduszy odnowiona, wyremontowana i wyasfaltowana. Wzdłuż drogi zbudowano elegancki chodnik z polbruku, a mieszkańcy dbający o estetykę miejscowości założyli przy domach trawniki i klomby z kwiatami, odmalowali domy i płoty. Kto przejeżdża przez P., ten nadziwić się nie może, jaka to piękna i nowoczesna wieś. A krowy jak chodziły, tak chodzą. Rano na pastwisko, a wieczorem – na udój i do obory. Rano idą głodne, więc tu wypielęgnowaną różyczkę skubną, tu schrupią z eleganckiego klombu aksamitkę, tu na trawnik wejdą i zostawią ciężkie ślady racic. A wieczorem idą najedzone. I robią to, co krowy na całym świecie robią od tysięcy lat – czyli srają. Na trawniki. Na klomby. A przede wszystkim na piękny, nowiutki asfalt.

Pewnie ktoś doniósł, może nie jedna osoba, może kilka, może nawet pół wsi, bo nie sądzę, żeby władza sama zainteresowała się problemem. Ale wyczuła łatwy łup. Krowy wychodzą i wracają codziennie tą samą trasą (innej nie ma), codziennie w tych samych porach. Za krowami biegnie, jak od wieków, piesek albo dwa. Za pieskiem jedzie chłop z kijem na rowerze. Za chłopem jedzie radiowóz, a w radiowozie dzielnicowy. Za każdy niefortunnie zrzucony krowi placek – mandat. I tak podobno co rano i co wieczór.

- Zresztą nie wiem po co za nim jadą, bo przecież tylko on jeden te krowy trzyma, to wiadomo czyje te gówna. Chyba żeby na oczach wszystkich... I on teraz z wiaderkiem, z szufelką na rowerze za tymi krowami jedzie i wie pani... - rolnik zawiesił głos i poruszył siwymi, krzaczastymi brwiami, jakby coś bardzo wstydliwego nie mogło mu przejść przez gardło. - I chyba na przyszły rok już te krowy sprzeda, no bo jak, jak...?

Świetnie rozumiem ludzi z miejscowości P., którym przeszkadzały krowie placki na klombach, trawniczkach i asfalcie. Dbają o swoje miejsce zamieszkania, chcą, żeby było czyste, estetyczne, pachnące. Ale rozumiem też właściciela krów i trochę mi go żal. Koledzy, którzy dawno pozbyli się kłopotów z krowami, siedzą przed sklepem od rana i popijają piwko. Aha, patrzą na zegarek, zaraz zacznie się przedstawienie, siadają więc wygodniej. Zza zakrętu wyłania się stado krów, obowiązkowe dwa pieski i nieszczęśnik na rowerze. Kilka metrów za nimi majestetycznie sunie radiowóz. Krowa unosi ogon i plask! - na asfalcie rozbryzguje się cuchnąca maź. Facet zsiada z roweru (koledzy popijają kolejny łyk zimnego piwa), zeskrobuje z jezdni brązowo-zieloną substancję. - Jeszcze tu – pokazuje mu palcem dzielnicowy. Karawana posuwa się dalej, mija piękne, zadbane ogrody jak z katalogu, cyprysy i tuje, buczące kosiarki, nadmuchiwane baseny, wymurowane grille, sąsiadów z dezaprobatą kręcących głowami. Plask! Wiaderko, szufelka.

Wieś się zmienia. Świat tradycyjnego rolnictwa, krowich placków, much, obornika, gdakania kur, błota i pokrzyw zderza się z czystym i uporządkowanym światem „wiejskich mieszczuchów”, którzy pracują zupełnie gdzie indziej, a tutaj przyjeżdżają odpocząć, rozpalić grilla, pomoczyć się w basenie, dla relaksu skosić trawnik czy przyciąć róże. Nie chcą, żeby im śmierdziało, szczekało, gdakało i psuło doznania estetyczne. Na krowę chętnie popatrzą, ale najlepiej na kartonie od mleka, świnka może uśmiechać się z paczki parówek, kurka niech grzebie sobie na wytłoczce z jajkami... przecież mamy XXI wiek i te rzeczy można robić inaczej, gdzie indziej, w jakiś cywilizowany, uporządkowany sposób... Przesadzam? Pewnie trochę tak, pokazuję dwie skrajności. A jednak mogą one współegzystować. Jakieś 1000 km na południowy zachód, w austriackich Alpach wszystkie łąki są krótko przystrzyżone, wszędzie pasą się krowy czy owce – i nic nie śmierdzi, na ulicach nie leżą krowie placki, przy domach nie piętrzą się stosy obornika ze zdechłą kurą na czubku. Pewnie wiaderko i szufelka są tu po prostu czymś normalnym...

Rolnik ładuje mi do samochodu drugi worek. Chętnie rozpocząłby nowy wątek opowieści, ale w ten sposób nie wyjadę stąd do północy. Do widzenia, uciekam. Wracam przez miejscowość K. Na pastwisku przy drodze pasie się kilka łaciatych krówek, dwa cielaki. Przyglądam się im i w ostatniej chwili udaje mi się wziąć między koła imponujący krowi placek. Nie, świat jeszcze się nie skończył.


wtorek, 17 lipca 2012

Powidła wiśniowe z wolnowara

A oto obiecany przepis na powidła. Jeśli komuś brak składnika w postaci wiśni, zapraszam do siebie, mam jakieś 100 kg jeszcze na drzewach ;-)

Ok. 3 kg wiśni trzeba umyć, wydrylować - i to jest główna i najcięższa praca wykonywana przy powidłach. Następnie wrzuca się wiśnie do wolnowara, nastawia na HIGH pod pokrywką i idzie spać. Rano trzeba zamieszać, uchylić pokrywkę i mieszać raz na jakiś czas, żeby lepiej parowało. Gdybyśmy robili w garnku, trzeba byłoby stać przy tym, żeby się nie przypaliło, a w wolnowarze wszystko się powolutku równomiernie podgrzewa i właściwie nic się nie przypala (trochę przywiera po brzegach pod koniec). Tak sobie mieszamy przez cały dzień, aż wiśnie wyraźnie zgęstnieją. Wtedy dodajemy cukru - 1 kg albo nawet mniej, czyli nie tak dużo w porównaniu do tradycyjnych przetworów - i jeszcze 1-2 godzinki trzymamy w trybie LOW. Przekładamy gorące do wyparzonych słoików, zakręcamy wyparzonymi pokrywkami.

niedziela, 8 lipca 2012

Z wolnowara

Dawno nie było nic kulinarnego. Więc dzisiaj dwa przepisy na dania z wolnowara. Cóż to takiego - wolnowar? Cóż, jest to świetny wynalazek. W elektrycznym garnku znajduje się garnek ceramiczny z pokrywką, w którym potrawy duszą się/pieką/smażą przez wiele godzin w stosunkowo niskiej temperaturze (w okolicy temperatury wrzenia). Wolnowar ma zwykle dwa biegi (low i high), czyli wyższą i niższą temperaturę. Jakiś czas temu na allegro zaczęły się pojawiać nowe, ale powystawowe wolnowary sprowadzane przez naszych rodaków z Wielkiej Brytanii. Dzięki temu za kilkadziesiąt złotych można kupić coś, co kosztuje kilkaset. I ja tak zrobiłam, polecam. Mam duży wolnowar o pojemności 6,5 litra.

Co jest fajnego w daniach z wolnowara? Mają intensywny smak, który znika w tradycyjnym gotowaniu. Mają konsystencję, która często gubi się w duszeniu z mieszaniem. Świetnie się w nim piecze warzywa, np. ziemniaki.

Do tej pory robiłam w nim głównie dania obiadowe, ostatnio popełniłam jednak konfiturę wiśniową, zwaną u nas powidłami wiśniowymi w odróżnieniu od innej konfitury, robionej innym sposobem.

Ale najpierw mój wspaniały wynalazek wolnowarowy, czyli kapusta z ziemniakami. Danie proste jak... kapusta z ziemniakami, a z tego co wiem, ludzie się w niej zakochują. Można zrobić też w zwykłym garnku, no ale wtedy trzeba wlać trochę wody, trzeba mieszać, pilnować żeby nie przywarło itp. W wolnowarze nie trzeba nic i to również jego wielka zaleta. Trzeba tylko wcześniej zacząć.

KAPUSTA Z ZIEMNIAKAMI

1 nieduża kapusta
1 kg ziemniaków
1-2 cebule
przecier pomidorowy lub prawdziwe pomidory
oliwa z oliwek lub inny olej
sól, pieprz, ew. kminek, zioła i inne przyprawy wg gustu.

Kapustę poszatkować, ziemniaki pokroić w plastry lub ósemki. Wrzucić do wolnowara, polać olejem, nastawić na high jeśli mamy mało czasu albo na low, jeśli nastawiamy np. na noc. Ja robię zwykle na high i wtedy trwa to jakieś 3 godziny. Podsmażamy cebulkę (można dodać ją też wcześniej razem z kapustą i ziemniakami, ale cebulka z wolnowara ma dość specyficzny smak, w tym przypadku wolę podsmażyć), dodajemy, do tego przecier lub pomidory, przyprawy, mieszamy, przykrywamy i jeszcze z pół godziny zostawiamy, żeby się przegryzło.



O konfiturze następnym razem, bo burza przyszła i trzeba wyłączyć kompa.

środa, 27 czerwca 2012

Łąkowa medytacja


zabieganym przyrodnikom

Idę przez skoszoną łąkę, siano już wyschło, ale jeszcze leży niezebrane. Wracam z powierzchni wyznaczonej do monitoringu. Do samochodu kilkaset metrów – tyle trzeba było przejść piechotą, dalej nie dało się już wjechać. Cenne kilkaset metrów, ważne kilka minut, wyrwane z codziennego pośpiechu...

Idę – nogi mnie niosą. Idę po ZIEMI. Po powierzchni planety. Pod stopami chrzęści świeże siano i sterczące ostro krótkie źdźbła, skoszona łąka ugina się lekko, szeleści. Słychać pierwsze prostoskrzydłe. Niżej jest gleba, ciemna, wilgotna, murszowa, może z warstewkami osadów rzecznych, królestwo drobnych stworzeń, bakterii, grzybów, plątanina korzeni... Ziemia. Niżej piasek, niżej – skały, różne, poprzecinane żyłkami wody i minerałów. Całe kilometry skał, coraz cieplej i cieplej, aż do rozpalonego wnętrza... Pode mną płoną kamienie. Kiedy zamknę oczy, widzę okrągłą planetę, idę po jej zakrzywionej powierzchni. Mała kropla skały w bezmiarze kosmosu, a ja depczę po niej krok za krokiem. Przyciąga mnie, ukorzenia, wiąże.



Tuż obok płynie WODA. To Barycz. Tutaj nie meandruje, ujęta w sztywne ramy wyprostowanego kanału, zbierająca wodę z setek drobnych rowów. Jeden z nich właśnie przeskakuję. Woda płynie pode mną, w glebowych kapilarach, sączy się, przepływa. Jest w powietrzu, wdycham ją i wydycham, obłoczki niewidzialnej pary. Krąży we mnie – w żyłach, w nerkach, w jelitach, krąży we wszystkim - w pasikonikach, ptakach, w drzewach, trawach, w bakteriach. Buduje chmury nad głową, ciemne, spiętrzone, zapowiadające deszcz. Chlupie w bucie.


Dookoła – POWIETRZE. Wiatr podwiewa, unosi źdźbła siana, przywiewa zapach mułu, kumaryny, kwitnących lip, obornika, deszczu. Wypełnia moje płuca, krąży we krwi. Oddycham. Wszystko dookoła oddycha. Przelatujące ptaki, owady w trawie, gryzonie... oddychają też rośliny, grzyby, bakterie w glebie. Powietrze – azot, tlen, dwutlenek węgla – przenika wszystko, jest wszędzie dookoła. Wilgotne, chłodne, pachnące tym wszystkim, czego dotyka. Przez krótką chwilę, kiedy przechodzę łąką, pachnie również mną, moim potem, płynem na komary, papierem, plastikiem, spalinami, psem, którego zapach pozostał na spodniach.

W każdej komórce mojego ciała płonie OGIEŃ. Płonie w każdej komórce ciała żywych, zielonych roślin, w ich korzeniach i kwiatach, w owadach, ptakach, w każdej komórce ciała sarny, która spojrzała na mnie wielkimi oczami i kilkoma susami skryła się w lesie. W mitochondriach w obecności tlenu płonie paliwo – w moim przypadku, no cóż, słone paluszki i sok Kubuś – i zamienia się w energię, niezbędną do życia. Płoniemy, więc żyjemy. W skoszonym sianie nie ma już iskry życia. Nie ma jej w szczątkach roślin i zwierząt opadających na dno rzeki. One już są tylko paliwem dla innych.



I oto już most, droga, a na niej mój wierny wehikuł. W jego brzuchu za chwilę zapłoną płynne lasy tropikalne sprzed milionów lat – i uniesie mnie dalej, na następną łąkę...  

wtorek, 26 czerwca 2012

Jaka jest przyczyna wypadków?


Kilka dni temu na portalu wyborcza.pl Janusz Osadziński, chirurg i lekarz pracujący na oddziale ratunkowym warszawskiego szpitala napisał tekst o tym, kto jego zdaniem i według prowadzonych przez niego szpitalnych statystyk jest „drogowym mordercą”, czyli głównym sprawcą wypadków. Zdaniem lekarza nie jest to stereotypowy młodzieniec pędzący czarnym BMW z ciemnymi szybami ani szalony motocyklista, a raczej kobieta w wieku 30-40 lat w dobrym, służbowym aucie, jadąca spokojnie przez miasto. Pisze, że „głównymi przyczynami wypadków w Polsce nie są szybkość, brawura, alkohol, dziurawe drogi, kiepskie samochody. Głównymi przyczynami są: bezmyślność, skrajna głupota, kretynizm, debilstwo, idiotyzm i durnota kierujących samochodami osobowymi.

Na tekst zareagowało wielu internautów, ja sama udostępniłam go na FB, przyznam że trochę mnie zszokował – sama jestem kobietą w tym przedziale wiekowym... Zauważono jednak również, że policyjne statystyki mówią zupełnie co innego – kobiety powodują stosunkowo niewiele wypadków, a tekst trąci szowinizmem. „Moim zdaniem najbardziej prawdopodobna jest następująca diagnoza: pan doktor cierpi na przewlekły zespół efektu potwierdzania wywołany przez ostrą mizoginię. Pan doktor najwyraźniej ma ugruntowany pogląd na temat kobiet za kierownicą - i sądząc po reakcji na jego tekst, ten pogląd podziela wielu Polaków.” - napisał(a) blogdebart.

Ostatnio trochę więcej jeżdżę samochodem, dziś zrobiłam 200 km przeplatając trasę pracą na łąkach, a że kilka dni temu zaliczyłam pierwszą w życiu stłuczkę, sporo myślałam na ten temat – skąd się biorą wypadki? Znam statystyki – ale wydaje mi się, że one nie mówią wszystkiego. Alkohol to przyczyna stosunkowo niewielkiego odsetka zdarzeń drogowych. Tak samo niesprawne pojazdy, dziurawe drogi, szaleńcza prędkość, fatalne warunki drogowe. Większość wypadków zdarza się w sytuacjach... normalnych, w biały dzień, na łatwym odcinku drogi, przy dobrej pogodzie... Ktoś nagle zjeżdża na przeciwległy pas, prosto pod pędzącego tira. Ktoś uderza pieszego na pasach, skręcając w prawo. Ktoś ląduje w rowie. Ktoś wyjeżdża z podporządkowanej mimo czytelnych oznakowań. Prawdziwej przyczyny nie ma w statystykach.

Chyba większość moich znajomych i krewnych miała w życiu przynajmniej jedną stłuczkę lub poważniejszy wypadek. Przejrzałam je wszystkie w głowie. Jaka była ich przyczyna? Nie brawura, nie alkohol, nie niesprawne auto, nie dziurawa droga, nie nieznajomość przepisów. Właściwie w żadnym przypadku.

Było to zmęczenie i stres, a także wynikające z nich: senność, rozkojarzenie i pośpiech.Wpadali do rowu po kilkunastu godzinach bez przerwy za kierownicą, wyjeżdżali z podporządkowanej, bo zawiodła koncentracja, tracili czujność przy wyprzedzaniu, nie zauważali pieszego, wracając do domu po kilku dniach jeżdżenia i pracy.  

Wstajesz o czwartej, wyjeżdżasz o piątej, żeby zdążyć na spotkanie o dziewiątej. Już tak późno? O rany, gazu! Albo - pośpiech do pracy, szef znowu się wścieknie. Jutro jedzie pan w delegację, tylko w piątek rano chcę pana widzieć w biurze. Tylko niech się pani nie spóźni, klient nie będzie czekał! Trzeba coś zjeść, poziom cukru spada jeszcze szybciej niż poziom paliwa w baku, ale to jeszcze tylko 100 km, a na miejscu dadzą chyba jakiś obiad... Chce mi się spać, oczy się zamykają, ale za godzinę, może półtorej będę w domu, wyśpię się we własnym łóżku, szkoda czasu na postój... Prześpisz się? Nie, dzięki, pojadę już dzisiaj, rodzina czeka, wypiję teraz kawę i rano będę na miejscu...

To nie jest margines, to nie jest tylko sektor transportu i jeszcze kilka grup, które kiedyś podróżowały więcej niż inni. Obecnie jeżdżenie w kółko, bez przerwy, setkami kilometrów, bez odpoczynku – to codzienność dla wielu osób... Setki, tysiące, dziesiątki tysięcy zestresowanych, niewyspanych, spieszących się kierowców... Jeszcze 10-15 lat temu praca przyrodnika polegała na tym, że grupa osób jechała w jakieś cenne miejsce, rozbijała namioty albo znajdowała inny nocleg i zajmowała się danym obiektem przez tydzień. Albo jechało się pociągiem do miejscowości A i przechodziło lub przejeżdżało rowerem kilkanaście-kilkadziesiąt kilometrów – i na końcu trasy wsiadało w kolejny pociąg. Dziś w ogólnopolskich czy międzynarodowych projektach trzeba np. zmonitorować łąki albo torfowiska oddalone od siebie o kilkadziesiąt kilometrów, na każdym obiekcie spędzając pół godziny i pędząc do następnego – i to jest norma...

Stresu nie da się zmierzyć w promilach, zmęczenia nie da się łatwo ująć w statystykach. A jednak moim zdaniem to są właśnie przyczyny wypadków – prawdopodobnie istotniejsze niż alkohol czy brawura młodzieńców w beemkach. Nie ma o tym nic na kursie prawa jazdy. Nikt o tym nie wspomina. Może jakaś akcja społeczna? Nie spałeś – nie jedź. Odpuść. Zatrzymaj się. Ale jak się zatrzymać, jak cały świat popędza, pogania, każe gnać, bo kto stoi w miejscu, ten zostaje z tyłu, więc trzeba jechać, pędzić przed siebie, chociaż powieki opadają, a ręce ledwo trzymają kierownicę?

Chyba trzeba zmienić ten świat, bo całkiem oszalał...

czwartek, 21 czerwca 2012

Dla siebie!

Tak, znowu byłam w radiu, w „Rozmowach po zachodzie” w radiu Merkury. Rozmawiałyśmy z Iloną Szwajcer o lecie, jedzeniu, ale przede wszystkim o czymś, co nazywa się teraz modnie ekomacierzyństwem, ekorodzicielstwem, trochę też o rodzicielstwie bliskości i slow parenting, bo rzeczy te często blisko siebie leżą.

Prawie na końcu padło ważne pytanie, które jednak zawisło jakoś bez odpowiedzi, dzwonił słuchacz, kończył się program... a właściwie po co to wszystko? Po co te ekologiczne warzywa, życie w zgodzie z naturą, po co ekomamy piorą w orzechach czy gotują domowe zupki, po co szyją wielorazowe pieluchy? Po co wstawać rano i karmić kury na własne, domowe jajka, po co pielić ogródek albo stać w kolejce na ekologicznym targu? Po co nosić dziecko w chuście, po co karmić piersią? Dla dziecka, żeby było zdrowe i szczęśliwe? To jest celem – szczęście dziecka?

Też. To też. Ale przede wszystkim DLA SIEBIE.

Ekomamo, jeśli robisz to wszystko tylko dla dziecka, jeśli poświęcasz się i cierpisz, piorąc pieluchy w orzechach, a tak naprawdę marzysz o wygodnych pampersach, które ciepniesz w kosz nie zastanawiając się, jak zmyć tę cholerną kupę, jeśli męczysz się i wzdychasz, rozpracowując chustowe wiązania, jeśli płaczesz nad laktatorem i łzami solisz ekologiczną zupkę, a przecież sól niewskazana - odpuść sobie.

Dziecku naprawdę nic nie będzie, jeśli czasem po prostu zje zupkę ze słoiczka albo – o zgrozo – wypije mleko modyfikowane. Nasi rodzice karmili nas od pierwszego miesiąca życia mieszanką zwykłego mleka w proszku, cukru i wody. W drugim miesiącu dodawali do tego łyżeczkę białej mąki. Pupa też mu nie odpadnie, jeśli zawinie się ją w najbardziej chemiczny pampers czy posmaruje raz czy drugi kremem z parabenami, a nie olejem migdałowym. Zdecydowana większość dzieci właśnie tak jest chowana i żyje. Owszem, mają alergie, krosty, kolki, ale ekomacierzyństwo nie gwarantuje braku tych atrakcji.

Panowie dzwoniący do radia oburzali się obrazkiem europosłanki głosującej na sali parlamentu z maleństwem w chuście. Że to już przesada. Że bez komentarza. Że przecież najważniejsze, najnajnajważniejsze jest dobro dziecka, a nie zachcianki i lansowanie się mamuśki. Zaraz, zaraz, przecież ta pani pracuje w europarlamencie, jest posłanką, głosując wykonuje bardzo poważną pracę! Głosowanie w parlamencie to jest lansowanie się? Jeśli chce i może łączyć ją z opieką nad dzieckiem, dlaczego miałaby z niej rezygnować? Tak, dziecko jest ważne, ale dokładnie tak samo ważna jest matka, jej plany, ambicje, pragnienia, potrzeby. Ojciec zresztą też. Ważne są też ich zobowiązania wobec innych, wobec rodziny, społeczności, świata. Pewnie, dziecko jest małe, słabe, bezbronne, zależne od nas i dlatego jego potrzeby muszą być zaspokojone w pierwszej kolejności. Ale jeśli zaspokojenie tych potrzeb można w prosty sposób połączyć z zaspokojeniem potrzeb innych, to po co się katować i na siłę to rozdzielać?

Nigdy nie będziesz ekomamą czy ekotatą, jeśli nie będziesz eko również poza macierzyństwem, jeśli nie będzie to wynikało z tego, kim jesteś – nie jako rodzic, ale jako człowiek; z tego, jak widzisz swoje miejsce na Ziemi, swoją rolę w przyrodzie i w społeczeństwie. Świadome rodzicielstwo, wychowywanie dziecka blisko przyrody, ograniczenie zanieczyszczenia środowiska związanego z rodzicielstwem, troska o zdrowie – to jedna z dróg w ekologicznym życiu, a właściwie tylko część drogi, bo nie jesteśmy tylko rodzicami. Ekologia to nauka o tym, że wszystko jest połączone, nauka o pewnej harmonii, o układance, w której ważny jest każdy element. Jeśli taka a nie inna droga rodzicielstwa nie dopełnia twojej ścieżki jako człowieka, będziesz się męczyć i nie będzie to miało nic wspólnego z ekologią. Jeśli jednak wpisuje się w to, kim chcesz być, jak chcesz żyć, w czym się realizujesz, w czym znajdujesz swoją wartość – wtedy będziesz to wszystko robić dla siebie. Bo jesteś tak samo ważna, jesteś tak samo ważny...