niedziela, 26 marca 2017

Miseczka krasnoludka

Wybraliśmy się dzisiaj do leśnego stawku na granicy. Granicy już właściwie nie ma - jest ukryty w lesie wał, po którym biegnie granica województwa, ale kiedyś biegła granica Polski (Kosieczyn był już w Niemczech). Stawku już nie ma - jako dziecko z rodzicami obserwowałam w nim żaby, teraz jest już tylko wilgotne zagłębienie, w którym lubią pobuchtować dziki.

Planowałam nazbierać trochę pokrzyw na obiad, ale nie spodziewałam się takich skarbów.


Czarka szkarłatna to grzyb, który jeszcze niedawno był u nas pod ochroną. Nie pojawia się, jak większość znanych nam jadalnych grzybów, latem i jesienią, ale wczesną wiosną, czasem nawet zimą. Czarki nie są duże (2-5 cm), rosną na butwiejącym, ukrytym już pod ziemią drewnie w żyznych, ciepłych lasach liściastych. Są jadalne, choć niewiele osób je zna. I mają obłędny kolor.

Czarki, choć już nie chronione, są dość rzadkie. Zwykle widywałam je po kilka i nie zbierałam, nie chcąc niszczyć stanowiska. Ale dziś koło (byłego) stawku przy (byłej) granicy spotkałam takie ilości czarek szkarłatnych, że mogłam bez wyrzutów sumienia nazbierać ilość nadającą się na niedzielny obiad. Były ich tam setki - cały zagajnik (robinia, bez czarny) upstrzony był czerwonymi plamkami.



Oczywiście nazbieraliśmy nie tylko grzybów. Wróciliśmy również z całą torbą młodej pokrzywy i leśnym szczypiorkiem.

 


Tak wyglądały czarki po oczyszczeniu z mchu i ziemi.


A tak już w niedzielnym obiedzie, podduszone na maśle z cebulką.




 Czarka jest smaczna, dość zwarta, ma łagodny smak grzybowy. Podobno można ją też jeść na surowo - myślę, że nieźle wyglądałaby z sałatą, choć to już pewnie ostatni wysyp z tym roku. Kusi mnie, żeby pojechać jeszcze raz w okolice stawku na granicy... i spróbować czarki marynowanej :-)

Edit: marynowane czarki już stygną w słoikach, a ja przeglądam internet i znajduję w nim opinie, że czarek zbierać i jeść nie warto, bo 1. małe, 2. bez smaku. Zupełnie się nie zgadzam - wcale nie są takie małe (kurki też są dość małe, a wszyscy zbierają), a smak jak najbardziej mają - nie jakiś bardzo zdecydowany, ale przyjemny, grzybowy. I ciekawą, lekko twardawą konsystencję. Oczywiście nie chodzi o to, żeby tego rzadkiego grzyba wydrapywać z każdego stanowiska co do okruszka, ale jeśli ktoś będzie miał takie szczęście jak jak dzisiaj i trafi na duży wysyp - naprawdę warto!

środa, 8 marca 2017

8 marca

Myślę o Dniu Kobiet i o Manifach. Oglądam filmiki, zdjęcia, czytam hasła.
I mam wrażenie, że my robimy to wszystko jakoś tak od dupy strony.

Domagamy się równych płac, a potem wydajemy nasze pieniądze na ciuchy szyte przez kobiety pracujące za grosze w nieludzkich warunkach po drugiej stronie globu (albo i po sąsiedzku). Wydajemy je na kosmetyki, których produkcja zatruwa wodę i kobiety na innym kontynencie muszą nosić ją kilometrami. Wydajemy je na olej palmowy, a matka orangutan, nasza najbliższa krewna, ucieka z dzieckiem przed pożarem w dymie z płonących torfowisk. Wydajemy na mięso, sery, mleko, jajka, a matka krowa umiera z rozpaczy za utraconym dzieckiem. Wydajemy na gadżety, a kopalnie rzadkich metali zajmują kolejne tereny pod uprawę, kolejne pola, na których pracują kobiety, są zasypywane hałdami naszych śmieci. Wydajemy, pompując w atmosferę dwutlenek węgla, a oto jakaś kobieta opuszcza wyspę, którą zalewa ocean, ucieka przed suszą, głodem i bombardowaniem, płynie dziurawą, przepełnioną łódką przez niespokojne morze, wędruje w poszukiwaniu jakiejkolwiek przyszłości do nieprzyjaznych, ale jednak chwilowo bardziej bezpiecznych krain.

Nidgy, nigdy nie będzie równości, jeśli będziemy ją opierać na wyzysku ludzkości, zwierząt, ekosystemów, planety. Nie wierzę, że równość idzie z góry. Jeśli wyrównujemy w jednym miejscu, a w pozostałych nic się przez to nie zmienia albo jest gorzej, to jest sztuczny twór, wydmuszka, tani chwyt, gra pozorów. Jeżeli nasze prawa ograniczają prawa innych, to są nietrwałe jak dmuchawiec. Nigdy nie będzie równości między kobietami i mężczyznami, dopóki traktujemy innych ludzi jak zwierzęta, a zwierzęta jak rzeczy, dopóki niszczymy naszą jedyną planetę, Matkę Ziemię. Równość zaczyna się od korzeni. Od szacunku dla noworodka, dla bezdomnego kota, dla mrówki i kiełkującego nasionka klonu... dla budzącej się gleby i śródpolnej gruszy.

Nie, nie oznacza to, że mamy siedzieć cicho.


sobota, 25 lutego 2017

Nie kupuj ziemi!

Przedwiośnie, zaraz wiosna, kwiatki w doniczkach domagają się odświeżenia, nowej przestrzeni, zabieramy się za rozsady, uprawy... No to do marketu, worek ziemi do koszyka... STOP! 

Czy wiesz, że zdecydowana większość tzw. ziemi do kwiatów, ziemi uniwersalnej, po prostu ziemi sprzedawanej w foliowych workach w sklepach pochodzi z torfowisk Europy Wschodniej? Głównie z Białorusi, Litwy, Łotwy, Estonii. Tam jeszcze zachowały się duże powierzchnie torfowisk - u nas większość jest już zniszczona, osuszona, zdegradowana. Tam jeszcze są... ale Unia Europejska jest ogromnym rynkiem zbytu dla torfu, dlatego jest ich coraz mniej i mniej... Torf ląduje w naszych doniczkach, ogrodach, szklarniach. Torfowiska umierają.

https://us.123rf.com/450wm/heitipaves/heitipaves1410/heitipaves141000028/32323551-bog-pools-in-saara-bog-estonia.jpg?ver=6


Po co nam torfowiska? 

Po pierwsze, dla bioróżnorodności. Mokradła, czyli ekosystemy zależne od wody (wetlands) to jedno z najważniejszych siedlisk rzadkich gatunków roślin i zwierząt. Przykłady można by długo wymieniać. Żuraw, batalion, kszyk, bocian czarny, czajka, kulik wielki, rycyk, wodniczka, wąsatka, łoś, bagno, wełnianki, torfowce, rzadkie mchy, wątrobowce, turzyce i grzyby, storczyki - lipiennik, listera, kukułki, obuwik i wiele, wiele, wiele innych...
Po drugie, dla retencji wody. Każde torfowisko składa się z części żywej - ogromnej różnorodności nie spotykanych nigdzie indziej roślin, zwierząt, grzybów - oraz z części martwej, czyli złoża torfu. W naszych warunkach klimatycznych torf przyrasta około 1 mm na rok, czyli najstarsze torfowiska (takie, które zaczęły rosnąć zaraz po ustąpieniu lodowca) mają 10-12 metrów torfu. Oczywiście większość ma mniej - ale i tak działają jak gigantyczna gąbka, która wchłania i stopniowo uwalnia wodę, chroniąc nas zarówno przed powodzią, jak i przed suszą.
Po trzecie, dla klimatu. Również z powodu torfu. Torf to szczątki roślin - obumierają i z powodu wysokiej wilgotności i niskiego pH nie rozkładają się. Dlatego z torfu można odczytać historię przyrody z wielu tysiącleci, można w nim znaleźć idealnie zachowane fragmenty liści, łodyg, pyłek, pancerzyki drobnych organizmów... A szczątki organiczne to przecież głównie węgiel. Żywe torfowisko to wielki magazyn węgla wyłapywanego przez tysiące lat z atmosfery. Osuszone, zdegradowane torfowisko błyskawicznie uwalnia cały węgiel do atmosfery... 
Czyli po prostu dla nas i naszych dzieci. Dla ocalenia naszej jedynej planety. 

A jeśli chcesz poczytać więcej:

W czym w takim razie mam posadzić moje kwiatki?

1. W ziemi kompostowej

Podobno ktoś gdzieś słyszał, że ktoś inny widział, że da się taką kupić. W worku, w sklepie. Ja nie widziałam. Wszystko torf. Ale może się da. Jeśli ktoś coś wie - piszcie w komentarzach. Czasem można kupić torfową z domieszką kompostowej. Ale to wciąż umierające torfowiska. Pytajcie o ziemię kompostową w sklepach. Nawet jeśli nie ma w tej chwili - w końcu może wygenerujemy popyt.
Kompost można sobie zrobić, ale to trwa. Trzeba było zacząć zeszłej wiosny. Będę o tym jeszcze pisać na pewno. Ale jeśli ktoś ma - to nie musi kupować ziemi. W dobrze przerobionym kompoście można normalnie sadzić rośliny.



2. W ziemi z kretowisk

Zamiast do sklepu, jedź za miasto. Znajdź dolinę rzeki - taką, w której są jeszcze wilgotne łąki. Właśnie budzą się na nich krety i robią krecią robotę. Rolnicy ich nie lubią, bo taką nierówną łąkę źle się kosi. Dlatego nie powinni się na nas obrazić czy pogonić z widłami. Łopatka, wiaderko/worek - i ładujemy wspaniałą ziemię. Im mniej mineralna, a bardziej murszowa, tym lepiej. Czyli szukamy czarnej, lekkiej, a niekoniecznie szarej, piaszczystej. 



Weź trochę dla znajomych. I pokaż im ten artykuł. Niech też nie kupują torfu.

piątek, 16 grudnia 2016

Dzień bez prądu

- Dzisiaj robię sobie dzień bez laptopa - powiedziałam dzieciakom rano. - Pilnujcie mnie, żebym nie brała go nawet do ręki.
- Mamo, właśnie masz go w ręce!
- Bo go odkładam... a może w ogóle zrobimy dzień bez komputera?
- Zróbmy dzień w ogóle bez prądu!

I to był jeden z najbardziej genialnych pomysłów wszechczasów.

No dobra, nie był tak całkiem bez prądu. Bo całkiem bez prądu nie byłoby też przecież wody. Piec gazowy też by nie działał ani piekarnik, ani lodówka. Zdecydowaliśmy się też na użycie zmywarki, uznając, że zmywając ręcznie, zużyjemy pewnie więcej wody, prądu i gazu. Na chwilę włączyliśmy odkurzacz. Umówiliśmy się, że w łazience można włączyć małe światełko, żeby trafić. Na chwilę włączyliśmy komputer, bo Tymo się bardzo, bardzo, bardzo uparł. Ale ten sam Tymo pilnował, żeby go zaraz wyłączyć. Można było używać aparatu foto, a telefonu i latarki tylko w wyjątkowych okolicznościach. Na przykład żeby zadzwonić na straż pożarną (na szczęście nie było trzeba). Z latarkami wyszliśmy też wieczorem na dwór.

Ale poza tym było bez prądu.

Oczywiście na początku co chwilę się zapominaliśmy. Ale zaraz reszta podnosiła krzyk "ratunku! elektryczność!" i światło gasło. 

W dzień właściwie było zupełnie normalnie, poza tym, że nie było żadnych bajek ani gier, no i ja sama nie sprawdzałam co chwilę poczty czy facebooka. Zakisiliśmy czerwoną kapustę, zrobiliśmy sałatkę jarzynową, posprzątaliśmy pokój, budowaliśmy z lego, bawiliśmy się w kalambury i w teatr, poszliśmy do sklepu... tylko co chwilę przyłapywaliśmy się na tym, że chcemy zapalić światło, mimo że na dworze jest dzień i w domu jest naprawdę całkiem jasno! 

- Może już zapalimy świece? - marudził Stach, ale poczekaliśmy jeszcze, podziwiając czerwone refleksy słońca na ścianach, których przy żarówce nie mielibyśmy szans dostrzec... I dopiero kiedy słońce całkiem znikło za lasem, wzięliśmy woskową świecę, osadziliśmy ją tradycyjnie w butelce "na papierek" :-) i zapaliliśmy. Akurat jedliśmy obiad. Zrobiło się nastrojowo... Patrzyliśmy na zmiany odcieni różu i szarości na coraz ciemniejszym niebie, jasną Wenus plączącą się w gałęziach orzecha...




W ciemnym domu, w świetle świec słychać lepiej wszystkie dźwięki. Tak, również pracującą lodówkę ("tam też jest światło! ratunku, elektryczność!"), bulgotanie wody w kaloryferach... ale wydaje się, że nawet zwykłe rozmowy mają taki dziwny pogłos. To dlatego, że zaczynamy korzystać z innych zmysłów. Słuch się wyostrza, węch, dotyk... Na przykład widelców w szufladzie szuka się dotykiem. Wzrok szybko przyzwyczaja się do półmroku i maleńka lampka w łazience wydaje się bardzo jasna. Od światła latarki bolą oczy.

- Światło świecy i kominka daje mi moc, a światło elektryczne zabiera - odkrył Stach. Serio.



Rozmawialiśmy o tym, jak to kiedyś ludzie żyli. W takich drewnianych chatach krytych słomą, jak w skansenie w Ochli... Co robili, kiedy w grudniu o 15 zapadał zmierzch? Doszliśmy do wniosku, że w takiej chacie ludzie musieli utrzymywać idealny porządek. Nie musiało być czysto i pewnie nie było, ale musiał być porządek. Po pierwsze dlatego, że po ciemku łatwo coś rozdeptać, o coś się potknąć - samochodziki czy klocki lego zamieniają się w mordercze pułapki. Po drugie - jeśli coś nie leży na miejscu, trudno to znaleźć.



Bawiliście się kiedyś w chowanego w ciemnym domu, w którym pali się tylko jedna świeca?

Przed spaniem poszliśmy wydoić kozę, pozamykać zwierzaki i na spacer. Szron skrzył się w świetle latarek, nad głowami świeciły nam gwiazdy. Po raz pierwszy widziałam, że Stach odbiega daleko ode mnie z marną latareczką, nie boi się ciemności. Zasypiali przy pachnącej woskowej świecy. Stach pytał, czy jutro też tak będzie. Zaproponował, że może być dzień z prądem, ale tak średnio. Żeby go nie używać, kiedy naprawdę nie trzeba.

Jeden z najpiękniejszych dni z dziećmi, jakie przeżyłam. Przygoda we własnym domu. Spróbujcie. Naprawdę polecam. 

piątek, 7 października 2016

Nie kupuj domków

Domki - nie budki, nie skrzynki, nie karmniki, tylko domki. Właśnie rzucili je w Biedronce, pojawiają się raz na jakiś czas w innych sklepach, bywają też regularnie w kwiaciarniach i sklepach ze ślicznymi pierdółkami do domu i ogrodu. Nie do końca wiadomo, czy ptaki mają w nich wychowywać pisklęta, czy jeść, czy spać, czy jeszcze coś innego robić. Urocze domeczki, kolorowe, 
zdobione, stylizowane na wiejskie chatki czy dworki albo jeszcze inaczej, z mnóstwem półeczek, patyczków do siadania, ze sznureczkiem do powieszenia, otwieranym daszkiem, przeszklonym daszkiem (!), nie wiadomo czym jeszcze. Urocze i śmiertelnie niebezpieczne.



Ogólnie idea wieszania skrzynek lęgowych jest piękna i godna polecenia, zwłaszcza jeśli nie mamy w ogrodzie starych, dziuplastych drzew - a nawet jeśli są, skrzynki się przydadzą. Im więcej ptaków, im bogatszy i bardziej różnorodny ekosystem - tym stabilniejszy, im więcej drapieżników - tym 
mniejsze ryzyko, że roślinożerne owady czy ślimaki rozmnożą się tak, że będą zagrażały naszym zbiorom. Dlatego warto wieszać skrzynki. Ale nie "domki" z Biedronki! Dlaczego? 



Po pierwsze, są one zrobione zwykle z byle jakiego materiału, cienkiej sklejki, często marnie klejone, tak że dość łatwo mogą się rozpaść, jeśli coś na serio zacznie je użytkować (np. pod ciężarem gniazda), malowane czy lakierowane szkodliwymi dla ptaków farbami, nieodporne na mróz, łatwo nagrzewające się w upały. Wszelkie półeczki, patyczki, ozdóbki to ułatwienie dla drapieżników, 
które chętnie na taki domek wlezą i wsadzą łapę do środka. Otwór położony zbyt nisko, tak że kot łatwo dosięgnie do dna budki, to kolejna pułapka dla ptaków. Krótki sznureczek czy podstawka sugerują, żeby domek powiesić na gałęzi (i większość ludzi powiesi taki domeczek nisko, żeby było go widać, bo ładny) lub co gorsza ustawić na słupku, przez co stanie się stołówką dla kotów.

Jakie skrzynki w takim razie?
Solidne i bezpieczne.
Co to znaczy? Skąd wiadomo, jakie to solidne i bezpieczne?

Otóż właśnie wiadomo - ktoś to sprawdził.
Praca ornitologa polega w dużej części na kontroli skrzynek lęgowych (wiem, bo moi rodzice są ornitologami i dzięki temu miałam sama okazję do wielu skrzynek zajrzeć). Dzięki temu naukowcy nie tylko dowiadują się więcej o samych ptakach, ale też o tym, jakie modele się sprawdzają, a jakie nie, w jakich ptaki z sukcesem wyprowadzają lęgi, a w jakich kończą marnie. Ważny jest materiał, grubość ścianek, wymiary, bardzo ważna jest wielkość otworu - dostosowana do konkretnego gatunku ptaka. Skrzynkę optymalną dla polskich warunków opracował m.in. profesor Jan Sokołowski, ornitolog i popularyzator wiedzy przyrodniczej. Niezłe opracowanie opisujące różne typy skrzynek lęgowych wraz z tabelą właściwych wymiarów można znaleźć na stronach Wikipedii:

Cóż, nie są może tak śliczne...




Jak łatwo się domyślić, żaden z domków z Biedronki czy kwiaciarni tych wymogów nie spełnia. Jeśli się komuś podobają (de gustibus...), można oczywiście go kupić i ustawić w ogrodzie, ale bardzo proszę o zatkanie otworu, żeby przypadkiem nie wleciał do środka żaden ptak.

Porządną skrzynkę możemy na podstawie wskazówek ornitologów zbudować sami, można ją też kupić (ale nie w supermarkecie). Istnieją firmy, które specjalizują sie w robieniu skrzynek lęgowych. Nie będę tu reklamować żadnej, ale jeśli wpiszemy w google czy na allegro "skrzynki lęgowe dla ptaków", rozwinie nam się naprawdę duży wybór. Jeśli firma specjalizuje się w skrzynkach, jeśli są konsultowane z ornitologami, jeśli skrzynki mają podane wymiary, są różne modele dla różnych gatunków, jeśli jest wśród nich skrzynka typu Sokołowskiego, możemy spokojnie kupować. Producent powinien też dołączyć instrukcję bezpiecznego montażu.



Oczywiście ważne jest też, gdzie i jak skrzynkę powiesimy. Przede wszystkim trzeba użyć wyobraźni i zminimalizować ryzyko dostępu drapieżników, takich jak kot czy kuna. 

Skrzynki warto zawiesić już jesienią (choć można też wczesną wiosną), ptaki będą w nich się chronić w mroźne noce, a na wiosnę zbudują gniazdo i złożą jaja. A potem będą zjadać gąsienice, komary, ślimaki i wszystko inne, co żeruje na nas i na naszych warzywach. Smacznego :-)

W najbliższym czasie napiszę jeszcze o karmnikach i dokarmianiu (bo karmnik i budka/skrzynka to nie to samo, serio niektórzy tak myślą) i o tym, jakie skrzynki w jakim ogrodzie powiesić, żeby się cieszyć jak największą różnorodnością awifauny :-)

niedziela, 18 września 2016

Z mojego bezcennego snu...

Z mojego snu, z mojego bezcennego snu, z mojego snu, którego każda kropla na miarę złota, wyrywa mnie jęczenie.

- Mamooo piiiić...

Uchylam oko na milimetr. Jasno już. Tymo stoi nad moją głową. Na mojej poduszce. I macha flaszką z piciem. Tak, z piciem. Pełną.

- Mamooo piiiić...
- Przecież masz picie - mamroczę.
- Nowe...
- Ale to jest nowe - mamroczę i czuję, że we mnie wzbiera. Tak, jest nowe. Robiłam je w nocy. Ściślej rzecz biorąc, o piątej. Doskonale pamiętam. To jest naprawdę zupełnie w porządku picie, nikt nie mógłby się do niego przyczepić poza dentystami i idealnymi mamusiami, które tylko wodę swoim dzieciom. 

Jest to uczciwa woda z sokiem z piątej rano.

- Maaamoooo noooowe... nowe picieeeee... ja chcę noweeee... zrób mi noooweeee piiiicieeeee... aaaaaa...

Pierwszym uczuciem, jakie ogarnia mnie tego ranka, jest wściekłość, gotująca się we mnie wściekłość, czerwona i wielka, trzęsąca całym moim ciałem. Kurwa! Wyrywa mnie ze snu, z mojego bezcennego snu, którego każda kropla na miarę złota, żebym mu zrobiła picie, mimo że ma picie. I teraz będzie tak stał nad moją głową, zasmarkany, wrzeszczący, jęczący i torturował mnie, dopóki tego cholernego picia nie zrobię. Do tego budzi Stacha. Stach, śpiący jeszcze przed chwilą jak aniołek, również się budzi i zaraz będzie coś chciał. Gotuje się we mnie. 

- Tymo, daj, zrobię ci - spod kołdry wypełza Andrzej.
- Nieeeee! Nie tataaaa! Mama ma zrobić!

Wstaję i robię to picie. Dla świętego spokoju. Żeby się znów położyć i poleżeć chociaż chwilkę, zanim zacznie się dzień. Tyle że oczywiście nie chodzi o żadne picie, bo dziecię dostaje picie i nawet go nie pije (trzęsie mną, po prostu trzęsie mną z wściekłości) kontynuuje temat:

- Gdzie są moje pieniążki?
- Pewnie tam gdzie zawsze. W łóżku.

Tymo ma dzikiego hopla na punkcie kasy, metalowej, plastikowej, prawdziwej, zabawkowej, drukowanej na naszej drukarce i takiej całkiem legalnej, wszystko jedno. Kasa to kasa. Kasa śpi w portfeliku w sowy pod Tyma poduszką. 

- Maaaamoooo poooszuuuukaj! 
- Tymo, przecież wiesz gdzie jest, pewnie pod poduszką, poszukaj sobie...
- Aaaaaa! Poszukaaaaj!
- Tymo, pijesz to picie?
- Aaaaa! Gdzie moje pieniążki! Aaaaaa!

I wtedy z pokoju obok rozlega się głos:
- Mamo, podaj mi moją klawiaturę!
Zepsutą klawiaturę, zabawka stulecia, nie rozstaje się z nią od dwóch dni.
- Jest na półce.
- Ale maaaamooooo!
- Stachu, weź ją sobie po prostu, wystarczy że sięgniesz ręką...
- Maaaamoooo podaj mi... proszę... proszę proszę proszę...

Aha, magiczne słowo poszło w ruch. Ale ono nie pomaga. Ja się nadal gotuję. Jestem wściekła, wściekła, wściekła i miotam się w tej wściekłości. Tymo wyje. Stach jęczy. Ja zaraz zacznę wyć, a potem mordować. Trzeba sobie pomóc. Trzeba oddychać. Oddychać. Zatyczki do uszu, ograniczam poziom dźwięku. Wdech, wydech...

Pojawiają się myśli. Myśli inne niż "co za okropne bachory", "nie jestem ich służącą", "robią to specjalnie żeby mnie wkurzyć" itd. - to myśli zapalniki, zza których szczerzą zęby potwory przekonań. Ale za nimi na szczęście są inne.

Potrzeby. Mam potrzeby. Snu, spokoju, odpoczynku, przestrzeni i tak dalej. Pod spodem pewnie jeszcze inne. Infekcja jakaś, wszyscy chorują dookoła, pewnie mnie też coś bierze, kiepsko się czuję...

Oni też mają potrzeby.

I nie jest to wcale potrzeba picia ani potrzeba pieniążków, ani potrzeba klawiatury.

Oni potrzebują czegoś innego. Jeszcze tego nie dostali. Na razie dostali totalnie wkurwioną niewyspaną mamę, która też ma niezaspokojone potrzeby i nie jest w stanie zaspokoić ich potrzeb. Może tylko się miotać, doraźnie odpowiadać, żeby dali spokój, i wkurzać się przez to jeszcze 
bardziej.

- Mamo chcę się przytulić... 
- Nie Stachu. Teraz jestem zła. Teraz mnie nie ruszaj. Zaraz mi przejdzie. Ale teraz nie.

Bo wybuchnę.

Znajduję pieniążki, znajduję klawiaturę, zastanawiając się, co na to by powiedziały matki konsekwentne, matki wychowujące, matki, które w życiu by na takie coś nie pozwoliły. O, dzień dobry, poczucie winy, witaj, strachu przed oceną innych, jak się macie? Tymo zajmuje się sortowaniem, oglądaniem, przekładaniem i liczeniem swojej kasy, Stach jeszcze o coś tam jęczy. Ale 
wróciłam. Jestem z powrotem ze sobą. W kontakcie.

- Dobra, teraz możesz się przytulić. Już mi lepiej.
Włazimy z powrotem do łóżka.

Bliskości, wsparcia, więzi, kontaktu, akceptacji, miłości, dzielenia się, bycia widzianym i słyszanym...

- Bezpieczeństwa - mruczy Andrzej spod kołdry. - Sprawdzają, czy mama dzisiaj też jest i działa. I może zaspokajać ich potrzeby. 

Cały pakiet, na który z czasem, gdy będą starsi, znajdą sobie różne inne strategie. Przyjaciół, żony i tak dalej. Ale teraz to jest Potrzeba Mamy.

Która tak często wyjeżdża (hello, poczucie winy! zajmę się tobą jeszcze).

- Mamo, kocham cię - Tymo zostawia na chwilę kasę. - Przytul mnie ze wszystkich ciebie sił.

Przytulam. Odeśpię, kiedy tata weźmie ich na plac zabaw. Albo jeszcze kiedyś.
Peace & Love. 

czwartek, 1 września 2016

Szacun

Nie słucha.
Nie robi tego, co mu każę.
Robi to, na co jej nie pozwalam.
Mówiłam sto razy i jak grochem o ścianę.
Mówię do niego, a on nic, dalej swoje.

Kto nie słucha? Oczywiście zwykle dziecko. Ale nie zawsze. Czasem dziecko prawie dorosłe, które zaraz pójdzie na studia albo już poszło. Czasem takie, które już dorosło i ma własną rodzinę, własne dzieci. Czasem – naprawdę wciąż zaskakująco dużo jest takich związków – nie słucha żona. A czasem nie słucha babcia staruszka, co już ledwo chodzi, jest pod naszą opieką i przecież powinna słuchać, a nie słucha, nie robi tego co trzeba (np. nie łyka leków) albo robi to, czego ma nie robić (np. wychodzi na spacer sama, a przecież może się przewrócić).

Nieposłuszeństwo (i posłuszeństwo) pojawia się w relacji podległej, podporządkowanej. Albo w takiej, w której jednej stronie się wydaje, że relacja ta na tym polega, a druga próbuje się uwolnić. Żadne odkrycie.
Ale to nie koniec.

Piszę to wszystko, bo znów wzięłam na warsztat swoją złość, frustrację, bezsilność, wzburzenie, żal. Całe to wewnętrzne gotowanie się, cały ten stres – spocone dłonie, zaciskanie pięści, przyspieszony oddech, szybsze bicie serca, szara galareta zamiast racjonalnych myśli – który pojawia się w określonych sytuacjach, czasem przy określonych słowach, no i czasem wybucha przez wrzeszczenie czy inne nieprzyjemności. Wiele już takich min rozbroiłam i okazało się, że u ich podstawy leżą przekonania – pewne wbite od nasze mózgi od pokoleń stwierdzenia, powtarzane babkom przez prababki, ojcom przez dziadków, dzieciom przez rodziców i tak dalej. Zwykle nie formułowane wprost, nie definiowane (hehe, to byłoby zbyt proste), ale wynikające ze schematów czy modeli zachowań, powtarzanych przez pokolenia.



I uświadomiłam sobie, że gdzieś na dnie mojej głowy czyha takie zdanie, takie twierdzenie, że posłuszeństwo jest wyrazem, dowodem szacunku. Że jeśli kogoś szanujemy, to jesteśmy mu posłuszni, a jeśli nie jesteśmy posłuszni, to znaczy, że go nie szanujemy.

I wydaje mi się, że właśnie stąd ta złość, wściekłość, frustracja. Kiedy proszę, żeby pozbierał klocki, a on nie zbiera. Kiedy właściciel woła psa, woła, woła, a ten dalej ochoczo zżera zdechłą rybę. Kiedy chcemy, żeby dziecko zostało prawnikiem, a ono zdaje na pedagogikę specjalną. Pracownik miał zrobić tak, a zrobił inaczej. Oczywiście, stoi za tą złością też jakaś potrzeba bezpieczeństwa, porządku, realizacji marzeń i planów. Ale mam wrażenie, że nie tylko. Że gdzieś tam głęboko wciąż w nas siedzi to, co siedzi i w naszych rodzicach, i w naszych dziadkach, i w pradziadkach też pewnie siedziało – że jak mnie nie słuchasz, jak nie robisz tego, co ja każę, to mnie nie szanujesz.

A szacunek jest przecież ważny. Uznanie i szacunek są każdemu potrzebne jak powietrze. Tyle że jest zupełną bzdurą, żeby odpowiedzialność za zaspokojenie tej potrzeby przerzucać na osoby w swoim otoczeniu, zwykle słabsze. Na pracownika, dziecko w dowolnym wieku, babcię staruszkę, psa, żonę i tak dalej. Żeby uzależniać swoje dobre samopoczucie od tego, czy dzieciak pójdzie myć zęby na rozkaz.

Skąd się bierze szacunek i uznanie? Pewnie długo można by to rozważać. Jest szacunek i uznanie dla siebie (i to jest podstawa), jest szacunek i uznanie ze strony innych. Ale bezkrytyczne podporządkowanie, wymuszone posłuszeństwo, bezrefleksyjne wykonywanie poleceń czy respektowanie narzuconych zakazów nie mają z szacunkiem nic wspólnego.


I spróbuję o tym pamiętać, kiedy wieczorem będę już padać na pysk, a potwory wciąż nie będą w łóżkach.