poniedziałek, 18 stycznia 2016

Było sobie drzewo

Było sobie nasionko, które mieszkało w szyszce wiszącej wysoko, wysoko na gałęzi. Było już gotowe, dojrzewało przez całą jesień i zimę, ale wciąż czekało na właściwy moment. Dni były coraz dłuższe, słońce grzało coraz mocniej i pewnego ciepłego, słonecznego dnia łuska szyszki odchyliła się i nasionko wyfrunęło na świat. Miało piękne, brązowe, lekkie skrzydełko, spadało więc powoli, szybując nad lasem, porywane powiewami ciepłego wiatru, wirowało, kręciło się wesoło wśród ogromnych pni drzew, wśród nagich jeszcze gałęzi dębów i lip, wśród ciemnozielonych gałęzi świerków, przez plątaninę drobniejszych drzewek i krzewów, w dół, w dół, gdzie resztki śniegu tworzyły mozaikę z kępami mchów, gnijącymi liśćmi i pniami zwalonych drzew. Białe, zielone, szare, brązowe, rude... Nad tymi plamami kolorów wirowało nasionko, kręciło się wesoło, aż spadło... na co spadło? Na zbutwiały, rozkładający się pień drzewa, ledwo już widoczny, pokryty kożuchem mchów, grzybów, resztek zeszłorocznych roślin.

Tam wykiełkowało. Wypuściło korzonek, pęczek malutkich igiełek... I rosło. Piło wodę z deszczu, pobierało składniki odżywcze z żyznej gleby, w którą rok po roku zamieniało się martwe drzewo, na którego zbutwiałym pniu znalazło swoje miejsce życia.

Rosło. Wraz z nim rosły inne drzewa, kiełkowały z takich samych albo innych nasionek. Było ich dużo, bardzo dużo. Nie wszystkim udawało się przetrwać wyścig do światła. Ale nasze drzewko jakoś dawało sobie radę. Rosło tak dziesiątki lat, początkowo cienkie, rachityczne, krzywe, ograniczane z każdej strony przez niedobór światła – zupełnie nie przypominające równiutkich choinek, jakie kupujemy na święta... Ale coraz smuklejsze, coraz wyższe, pięło się coraz wyżej, coraz wyżej... ponad zarośla leszczyny, trzmieliny i dereni, ponad graby, klony, wyżej nawet niż dęby i lipy... Najwyższe w całym lesie! Spoglądało na las z góry ponad koronami innych drzew, widziało sterczące wysoko wysmukłe korony innych świerków.

Kiedy skończyło 100 lat, przyszedł człowiek z piłą. Powiedział, że to drzewo jest już stare. Teraz można uzyskać z niego drewno najlepszej jakości. Jeżeli pozwolimy mu dalej rosnąć, drewno będzie coraz gorsze i w końcu się zmarnuje, drzewo spróchnieje, przewróci się i nikomu na nic się nie przyda. To koniec jego życia. Dalej jest już tylko gnicie i śmierć.

Ale przyszli też inni ludzie i powiedzieli, że nie wolno ruszać drzewa. A potem las zaszumiał, zaskrzypiał, odezwał się świergotem ptaków i szmerem wody. Zaśpiewał o tym, że śmierci nie ma. Las żyje wiecznie... I człowiek z piłą odszedł.

I drzewo rosło dalej, coraz potężniejsze i starsze. Kwitło, rodziło szyszki i z pierwszymi promieniami słońca wysypywało nasiona. Miało też przyjaciół. Początkowo nie było ich wielu. Pierwszy przyleciał mysikrólik i wplótł w świerkowe gałązki swoje maleńkie gniazdko z mchu i pajęczyn. Drzewo było wtedy jeszcze młode... Od rana do wieczora słychać było jego piosenkę: si si si, si si si... Przylatywały inne ptaki, zwykle siadały na gałęziach i śpiewały, a potem leciały dalej – co może być ciekawego w kilkudziesięcioletnim świerku? Ale drzewo rosło i pewnego dnia odpadła mu gałąź, w miejscu po gałęzi zadomowił się grzyb, zaczęło próchnieć, a potem w tym miejscu zrobiła się dziupla. Przez pierwszych kilka lat w dziupli mieszkała rodzina sosnówek – niedużych sikor śpiewających vici vici vici... Potem dziuplę rozkuł dzięcioł duży i sam wychowywał tam młode. Aż pewnego roku drzewo poczuło pod korą dziwne łaskotanie... Oto zadomowiły się w nim korniki.

Wtedy dopiero się zaczęło! Kornikowe larwy szurały, skrobały, stukały, drążyły pod korą swoje korytarzyki ułożone w magiczne ornamenty. Stukanie usłyszały zaraz dzięcioły i zleciały się do świerka. I to nie tylko dzięcioł duży, ale też większy od niego dzięcioł czarny – cały czarny z czerwoną czapeczką, średni, białogrzbiety, zielony, a nawet rzadki trójpalczasty! I teraz to one zaczęły stukać, polując na kornikowe larwy, których pod korą świerka żerowało już naprawdę dużo. Przy okazji całej tej dzięciołowo-kornikowej zabawy znów odpadło parę gałęzi, w korze powstały dziury, pęknięcia, na których natychmiast zaczęły rozwijać się grzyby. Drzewo stało, ale miało już naprawdę bogate towarzystwo! Powstały nowe dziuple, w dziuplach zaczęły gnieździć się – oprócz sikor – również pełzacze i kowaliki wędrujące po pniu głową w dół, muchołówki, oczywiście dzięcioły, a kiedy jedna z dziupli powiększyła się, rozkuwana co roku, najpierw zadomowiła się w niej wiewiórka, a potem – puszczyk, nocny łowca. W dziuplach przesypiały też dzień nietoperze...

Za kornikami przyszły inne owady, za pierwszymi grzybami, zamieniającymi pęknięcia i szczeliny w dziuple i próchnowiska – kolejne grzyby. Drzewo żyło, a życie toczyło się nie tylko na gałęziach, nie tylko na korze, nie tylko tuż pod nią, ale również niżej, pod ziemią, wśród korzeni. Świerkowe korzenie splotły się w jedną sieć z białymi sznurami przeróżnych grzybni, wchodząc z grzybami w związki – czasem drzewo miało z tego jakąś korzyść, czasem tylko grzyb. Pod koroną świerka rosły rydze, podgrzybki, borowiki, opieńki, ale wśród korzeni, w obumierającej korze czy w drewnie było ich dużo więcej, często maleńkich albo w ogóle niewidocznych. Grzyby wpełzały w korytarzyki wygryzione przez owady, owady zajmowały się drewnem naruszonym przez grzyby. Coraz więcej związków, coraz więcej gatunków...

Drzewo żyło, chociaż kora łuszczyła się całymi płatami, chociaż na gałęziach było coraz mniej igieł... chociaż przez tkanki drewna i łyka płynęło coraz mniej wody i odżywczych soków. Potężniejsze konary dawno odpadły. Wysoki, próchniejący pień stał wśród lasu. Im bardziej usychał, próchniał, gnił, tym więcej było w nim przestrzeni dla ptaków, drobnych ssaków, owadów, pajęczaków, nicieni, grzybów i wielu, wielu innych organizmów. Z każdym rokiem, z każdym próchnowiskiem, z każdą dziuplą było w nim więcej życia... A jednocześnie im mniej na nim było igieł, im mniej gałęzi, im mniej cienia, tym więcej światła pod jego stopami, tym większe szanse dla tych wszystkich małych drzewek, krzewów, drobnych roślinek runa, które zdecydowały się wykiełkować i teraz tak bardzo pragnęły światła, które w lesie jest jednym z najtrudniej dostępnych skarbów.

Aż w końcu drzewo runęło, padło na dno lasu. Ale wciąż żyło, choć jego ciało próchniało, choć na gałęziach nie było już ani listka... Oto pień oplotło mnóstwo przeróżnych grzybów, wątrobowców, porostów i mchów, małych i dużych, widzialnych i niewidzialnych, o listkach prostych, zakrzywionych, owalnych, wydłużonych, przeróżnych. Oto pełzną po nim kolorowe śluzowce... Kolejne grupy owadów, roztoczy, nicieni, bakterii biorą się do pracy, drążą korytarze, składają jaja, rozmnażają się, żerują, wydalają... Wszystkie są dobre i potrzebne – rozkład drewna dostarcza składników odżywczych do gleby. Zresztą gleba sama tworzy się pod grzybnią i korzonkami pierwszych kolonizatorów. Na pniu wyrastają pierwsze rośliny naczyniowe – szczawik zajęczy, paprocie, trawy... Wiosną próchniejący wykrot mieni się kolorami kwitnących zawilców, ziarnopłonów i przylaszczek. Na rozgrzanym pniu wygrzewają się jaszczurki, zaskrońce czy żmije. W szczelinach chronią się ropuchy i inne płazy, pod rozkładającym się pniem mieszkają leśne myszy, wiele ptaków – choćby strzyżyk, ale też duże zwierzęta – puchacz, a nawet ryś czy wilk.

Drzewo żyło...


Aż pewnego wiosennego dnia, kiedy puszcza powoli budziła się do życia po zimowym odpoczynku, wysoko, wysoko, ponad koronami dębów, grabów, jesionów, lip i klonów, na świerkowej gałęzi otworzyła się dojrzała szyszka i wyfrunęło z niej nasionko. Szybowało, frunęło w ciepłym wietrze, kręciło się, wirowało wesoło, aż upadło na zmurszałą kłodę, ledwo widoczną już wśród porastających go roślin, zeszłorocznych liści i resztek śniegu. Upadło i znalazło na nim żyzną, przyjazną glebę. Wykiełkowało i zaczęło rosnąć...

czwartek, 7 stycznia 2016

Kotek

Wracaliśmy z rodzinnej dwudniowej wyprawy ze śniegiem, sankami i dużą porcją emocji. Tymo spał, Stach marudził, zmierzch, zimowa szarówka... Ostatnie domy przydrożnej miejscowości, tablica, z jednej strony zaczyna się las, z drugiej pole i jakieś chaszcze. 

Nagle na środku drogi wyłania się jedna z tych szarych brył śniegu i lodu, które odpadają samochodom od podwozia. Zjeżdżam trochę na bok, omijam, nie chcę na to najeżdżać... i kiedy już jestem naprawdę blisko, zauważam, że bryłka ma uszy... ogonek... i żyje! Mały kotek, może trzymiesięczny, chyba szary pręgowany, a może w zmierzchowej szarości wszystkie koty są szare... ruszył do przodu i wiedziałam już, że nie ma szans - nawet na suchej szosie w słoneczny dzień nie miałabym już czasu na reakcję, a co dopiero w tej śliskiej szarej brei... 

I wtedy kotek zawrócił, wykonując jakieś szaleńcze salto w powietrzu, i pognał, jakby go sto diabłów goniło, w stronę rowu po lewej stronie. I zniknął.

Oczywiście nie było gdzie stanąć, ale kilkadziesiąt metrów dalej odchodziła leśna droga. Zatrzymaliśmy się.

- Co ja mam robić? - zapytałam. - Jeśli tu zostanie, coś go rozjedzie. Jeśli pójdę go poszukać... wiadomo. Wiadomo, jak to się skończy...
- Chyba nawet nie mamy żadnego kartonu... - odpowiedział A.

Wysiadłam. Zimny wiatr rozwiewał mi kurtkę. Mokra szosa, niezbyt ruchliwa, ale raz na pół minuty coś jechało, zepchnięty na bok wał brudnego śniegu, rów... i ani śladu kotka. Ale przecież musi gdzieś tu być. Ślady na śniegu... dużo, dużo śladów, tyle zwierząt przechodzi tędy przez drogę! Świeże i starsze, w większości trudne do zidentyfikowania, głębokie, rozmyte... wszystkie prowadziły w stronę pola, ginęły na białej płaszczyźnie. Przeszłam wzdłuż drogi kolejny raz... chyba znalazłam. Tak, są małe, świeże tropy, coś przebiegło przez śnieżny wał, ale dalej ślad urywa się... Kępa trawy zawiana śniegiem. Nachylam się, odgarniam śnieg, podnoszę trawę, nie, tu nic nie ma, tylko mrok... A jednak... ten mrok, ta malutka plama ciemności ma futro...

Kiedy dotknęłam miękkiego, ciepłego futerka, kotek wystrzelił jak z procy w panicznej ucieczce. Oczywiście na jezdnię! Skoczyłam za nim. Chwilowo nic nie jechało... Kotek pognał przed siebie - znów przez rów, dalej na pole, a potem... Potem usiadł i rozejrzał się. Popatrzył w stronę wsi. Zrobiłam kilka kroków. Kotek ruszył. Biegiem ruszył przez pole w stronę zabudowań.

Patrzyłam, jak biegnie, coraz mniejszy, coraz mniejszy, aż jako szary punkcik znika na jednym z podwórek. 

Postałam chwilę i wróciłam do samochodu. Pokazałam puste ręce. Kotek wrócił do domu. Może zapamięta straszną przygodę i nie będzie już wędrował na szosę?

*****

Jadąc dalej myślałam, że fajnie byłoby opisać tę historię na blogu, ale jakoś brakuje jej dobrej puenty. Niby wszystko dobrze się skończyło, kotek uciekł, miał gdzieś jakiś dom i swoich ludzi, choć może niezbyt odpowiedzialnych...

Godzinę po przyjeździe do domu zorientowałam się, że nie mam telefonu. Został zapewne w zaspie przy rowie, tam gdzie pochyliłam się, żeby w kępie trawy znaleźć kotka. Stary telefon, miałam go już wiele lat, wart dużo mniej niż paliwo na 100 km i z powrotem, zwłaszcza że szanse na znalezienie w śniegu niewielkie. Kontakty jakiś czas temu skopiowałam. Zablokowałam numer. Przez kilka dni będę odłączona.

Przez małego, szarego kotka ;-)

sobota, 2 stycznia 2016

Leśne złoto

Nowy Rok to taki dzień, kiedy trzeba się ruszyć.

Nawet kiedy pogoda jest taka, że nie do końca widać, dokąd się jedzie...




Do lasu nie trzeba jechać po coś. To coś zawsze się znajdzie. Choćby całkiem nowa nora, która po organoleptycznym badaniu wykorzystującym głównie węch okazała się zamieszkałą norą lisa...


...albo po prostu możliwość drzemki na świeżym, leśnym powietrzu.

Ale tym razem mieliśmy też inny, konkretny cel.


Żywica.


Tradycyjny sposób pozyskiwania żywicy polega na nacinaniu drzewa w kształcie litery V. Żywica to substancja, którą wydziela drzewo, żeby zabezpieczyć swoje rany przed wniknięciem patogenów - grzybów, bakterii - i zaleczyć je. Na szczęście wcale nie trzeba ranić drzewa, żeby zdobyć trochę tego bezcennego surowca. Niemal w każdym lesie spotkać można drzewa zranione, chore, z odłamanymi gałęziami - więcej takich drzew będzie np. w lesie posadzonym na gruntach ornych czy niezgodnie ze swoim siedliskiem, gdzie drzewa są słabsze i bardziej podatne na choroby. Ale w zdrowym lesie też spotyka się drzewa np. uszkodzone przez zwierzęta. W gospodarczych młodnikach czy drągowinach leśnicy znaczą drzewa przeznaczone do wycięcia, nacinając je siekierą - takie drzewa również silnie żywicują. 


Żywica to lekarstwo drzewa. Jest mu potrzebne. Dlatego ważne jest, żebyśmy zabierali tylko nadmiar - tak, aby nie odsłaniać, a tym bardziej nie ranić tkanek drzewa. Zbierajmy żywicę, która spływa w dół po zdrowej korze, duże krople, dające się odłamywać palcami... Ewentualnie można użyć niezbyt ostrego nożyka, ale bardzo ostrożnie. 


A po co żywica? Może wkrótce napiszę o tym więcej, bo intensywnie z nią eksperymentuję. Do celów leczniczych - można z niej zrobić maść czy balsam na oparzenia, skaleczenia, przeziębienia. Można użyć do aromatyzowania pomieszczeń - bezpośrednio lub dodając do świec... Pięknie pachnie, a jej lecznicze właściwości znane są od tysięcy lat.

Oprócz żywicy zdobyliśmy okazałą hubę, która ma posłużyć jako tradycyjna hubka do rozpalania ognia - ciekawe, jak się sprawdzi... Wracaliśmy w marznącym deszczu, żywicznie odświeżeni...

Szczęśliwego Nowego Roku!