niedziela, 26 maja 2013

Bliskość to wolność

Tekst napisany dla "Zadry", ukazał się w numerze 3-4 (48-49)/2011

Dziesięć miesięcy temu zostałam matką. Niektórzy mi współczuli, inni ostrzegali. W naszej kulturze macierzyństwo nie jest szczególną nobilitacją. W środowiskach najbardziej konserwatywnych jest to co prawda „jedyna właściwa” rola kobiet, jednak ogólnie przemiana w matkę wydaje się mało pociągająca. Ograniczająca ciąża, przypominająca chorobę, poród pod dyktando lekarzy, w zimnym, sterylnym środowisku szpitalnym, tysiące „dobrych rad”, często wzajemnie się wykluczających, ze strony rodziny, znajomych, z książek i internetu. Potem pojawia się dziecko i ta bezsilna samotność w czterech ścianach z dziwną, wrzeszczącą istotką i rosnącym stosem prania, kiedy nie ma czasu na prysznic czy obiad. Mleko leje się strumieniem albo przeciwnie, wydaje się, że jest go za mało. Piersi puchną, sutki krwawią, włosy wypadają, ubrania nie pasują. Wyjść trudno, wózek dziecięcy ogranicza prawie tak jak inwalidzki, schody strome, krawężniki wysokie, autobusy niedostępne. Grono znajomych zawęża się do grupki towarzyszek niedoli na placu zabaw (o ile taki w pobliżu istnieje), tematyka rozmów - do koloru kupek i cen żłobków. Nieprzespane noce, kolki, wrzaski, cuchnące pampersy, zasmarkane nosy, kolejki w przychodni, rosnące wydatki, kaszki, zupki, słoiczki, butelki. Przestajesz być sobą, stajesz się matką. Macierzyństwo to poświęcenie, cierpienie i pasmo udręk. Znikąd pomocy, znikąd nadziei, a na pewno nie ze strony państwa, które rzuci becikowe (najpierw trzeba wybrać się do MOPSu i złożyć tysiąc idiotycznych druczków) i za bardzo nie przejmuje się, co dalej. A mimo to mnóstwo kobiet ciągle wchodzi w to świadomie i dobrowolnie.

Trzeba to wreszcie powiedzieć. Jest coś pomiędzy cierpiącą dla narodu Matką-Polką a bezdzietną, samorealizującą się, szczęśliwą kobietą pracującą. Jest coś pomiędzy kurą domową a zimną suką. Macierzyństwo to nie tylko udręka i poświęcenie, chociaż nie każda chwila z dzieckiem jest słodka jak z kolorowej reklamy. Ale coraz więcej kobiet postanawia świadomie wybrać swoją drogę macierzyństwa. Jedne – same nazywają się „matkami wyrodnymi” - wybierają często szybki poród przez cesarkę, krótko karmią piersią (albo wcale), szybko wracają do pracy (niekoniecznie z przyczyn ekonomicznych) i dawnego stylu życia, zostawiając dzieci pod opieką mężów, babć, dziadków, niań i żłobków, wychodząc z założenia, że szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko i mają prawo do samorealizacji, a poświęcenie się macierzyństwu ją uniemożliwia. To jedna z dróg, jeden z punktów widzenia, tak samo uprawniony jak każdy inny. Druga jest właściwie jej przeciwieństwem i zakłada, że silna więź z rodzicami jest podstawą prawidłowego rozwoju społecznego i emocjonalnego dziecka, a rodzicielstwo rozwija nie mniej niż siedzenie w biurze i użeranie się z szefową. To nurt rodzicielstwa bliskości (attachment parenting), zwanego też rodzicielstwem więzi. „Pokrewne” filozofie to ekorodzicielstwo, rodzicielstwo instynktowne, naturalne życie rodzinne (natural family living) czy rodzicielstwo w oparciu o koncepcję kontinuum. Podstawowym założeniem jest tu fizyczna i emocjonalna bliskość rodziców, wrażliwość i reagowanie na potrzeby dziecka, które – zwłaszcza w okresie niemowlęcym – są ważniejsze od reguł. Dziecko jest traktowane jako podmiot, jako równoprawny członek rodziny i społeczeństwa, któremu należy się szacunek, a nie jak coś, co trzeba wytresować, żeby sprawiało jak najmniej kłopotów i nie przeszkadzało w „normalnym życiu”. Najczęściej – choć nie zawsze i niekoniecznie, zasady sformułowane są dość ogólnie i mogą być różnie interpretowane – wiąże się to z naturalnym porodem, długim karmieniem piersią, częstym noszeniem czy spaniem z dzieckiem. Tak naprawdę nie jest to nic nowego – taki styl rodzicielstwa dominuje w większości kultur na świecie poza cywilizacją zachodnią – a i u nas „zimny chów” to kwestia ostatnich kilkudziesięciu lat, czyli mniej więcej dwóch pokoleń – matek i czasem również babć tych kobiet, które dzisiaj zostają matkami. Mimo to dziura w naszej świadomości, która powstała w wyniku tej przerwy, jest trudna do załatania. Metody nie są nowe, ale założenia, z których się je wyprowadza, pojawiają się chyba w naszej kulturze po raz pierwszy. O ile równość płci powoli staje się oczywistością – przynajmniej w teorii, to o dziecku wciąż myśli się jak o pół-człowieku, człowieku niedokończonym, istocie słabszej, zależnej, a przez to niższej. Wychowanie w oparciu o szacunek dla dziecka jako człowieka, z uwzględnieniem jego naturalnych potrzeb i indywidualności – to całkiem inne spojrzenie na bycie rodzicem. To już nie obarczanie się ciężarem, ale po prostu bycie z drugą osobą.

Kiedy pierwszy raz zetknęłam się z rodzicielstwem bliskości – byłam wtedy gdzieś w połowie ciąży – pomyślałam, że to triumf patriarchatu. Jedno z rodziców (powiedzmy sobie szczerze, zwykle matka, chociaż są wyjątki) rezygnuje na wiele miesięcy, a czasem na wiele lat z typowej pracy zawodowej, by poświęcić sie wychowaniu dziecka lub dzieci. Długie karmienie piersią oznacza, że przez pierwszy rok, często drugi, a bywa, że i trzeci nie kobieta może się nigdzie ruszyć bez dziecka na dłużej niż kilka godzin. Do tego wszystkie te opowieści o naturalnych instynktach, hormonach, ewolucyjnych przystosowaniach... Możliwe, że niejedna stereotypowa katolicka mama siedząca w domu z gromadką dzieci i czytająca „Przywilej bycia kobietą” Alice von Hildebrandt mogłaby się pod tym wszystkim podpisać. Takie spojrzenie na naturalne rodzicielstwo nie jest rzadkie, wystarczy poczytać komentarze w internecie. - Powrót do natury to powrót do patriarchatu – napisała jedna z internautek w dyskusji o karmieniu piersią. Ale im dłużej szperałam, im więcej czytałam i zastanawiałam się nad tym wszystkim, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że triumf patriarchatu jest zupełnie gdzie indziej – w pozbawieniu kobiet ważnej wiedzy i umiejętności, przekazywanych niegdyś przez matki, babki, starsze siostry, sąsiadki, z pokolenia na pokolenie, umożliwiających pełną samorealizację zarówno jako matka, jak i ogólnie – jako człowiek. Bez tej wiedzy i umiejętności macierzyństwo rzeczywiście może stać się doświadczeniem trudnym i frustrującym, a matka – osobą zniewoloną, całkowicie zależną od innych. Od lekarzy, od autorów wszystkowiedzących poradników, od producentów mleka i słoiczków, od pracodawców, co przedłużą umowę albo nie, wreszcie od sąsiada, co pomaga znieść wózek po schodach czy ochroniarza, co pomoże wtaszczyć go po schodach urzędu. Nie wspominając już o takich pozornie oczywistych dobrach, jak przegotowana woda, konieczna do przygotowania mleka.

Taniec z własnym ciałem

Odsetek porodów szpitalnych w Holandii wynosi obecnie ok. 30%. Pozostałe kobiety rodzą w domach albo w specjalnych centrach porodowych, gdzie warunku są zbliżone do domowych. W Polsce to ciągle margines, chociaż liczba kobiet decydujących się urodzić w domu, a także liczba położnych przyjmujących takie porody ciągle rośnie. - To ja sterowałam porodem i nadawałam tempo - pisze jedna z uczestniczek forum „wegedzieciak”. - Na początku wątpiłam, czy zdołam "usłyszeć" głos swego ciała, wręcz chciałam żeby ktoś mną pokierował. Ale za chwilę poczułam się jakby w transie i już wiedziałam co mam robić. Kołysałam się w tej wannie, falowałam z przypływem skurczy i znalazłam rytm, który mi pomagał. Czułam się serio jak w tańcu, takim który nas całkowicie porywa i idealnie harmonizuje, zamknęłam oczy i poddałam się temu głosowi i rytmowi (...) Położna tylko powtarzała, że sama będę wiedziała, co zrobić. Parłam przy niektórych skurczach, nie za szybko. (...) Oddech uśmierzał ból i rozjaśniał umysł. Było to jak medytacja. Czułam wychodzącą główkę dziecka, masowałam ją lekko. Powolutku we własnym rytmie urodziła się główka i za nią od razu ciałko wypłynęło do wody. Złapałam synka i położyłam sobie na piersi.” To właśnie z takich porodów w domowym zaciszu, we własnej wannie, z dala od szpitalnych procedur i nieczułego personelu, narodziło się pojęcie orgazmic birth – porodu orgazmicznego, porodu w ekstazie. W takim porodzie fizjologia macierzyństwa nie jest oddzielona od codzienności, poród jest jednocześnie uroczystością rodzinną i intymnym, pięknym przeżyciem. A przede wszystkim jest świadomym wyborem, wzięciem odpowiedzialności za siebie i swoje ciało, sposobem na poznanie i przekroczenie swoich możliwości, a nie przerażającą, bolesną, a niekiedy upokarzającą koniecznością.

Cyce na ulice

W poczytnej książce znanego polskiego autora piszącego o dzieciach, Leszka Talko, w jednym z pierwszych rozdziałów rodzice zrywają się ze snu obudzeni straszliwym krzykiem. Biegają po domu, zderzając się ze sobą w ciemności i obijając o ściany, rozpaczliwie próbując przygotować butelkę z mlekiem modyfikowanym, która uciszy potwora wrzeszczącego samotnie w swoim łóżeczku, w osobnym dziecięcym pokoju. Powyższa, dość zabawna scenka uświadomiła mi, jak wiele wolności dają rodzicom pozorne „niewygody”, takie jak spanie z dzieckiem (lub przynajmniej gdzieś obok dziecka) czy karmienie piersią, a jednocześnie – że to rzeczywiście prawdziwe tematy tabu, jeśli nie można o nich wspomnieć nawet w książce poświęconej wychowaniu dzieci. W ogóle rodzicielstwo w książce Talki nie ma nic wspólnego z fizjologią, ciałem, a zwłaszcza kobiecym ciałem. Całkowicie pominięty jest moment porodu – dziecko się po prostu pojawia (może przynosi je bocian albo zające podrzucają w kapuście?). Tak samo nie istnieje karmienie piersią, domyślne jest karmienie butelką. Oczywiście każda kobieta powinna mieć możliwość wyboru sposobu karmienia swojego dziecka, można też realizować zasady rodzicielstwa bliskości karmiąc dziecko mlekiem modyfikowanym (może to robić również mężczyzna) – ale po lekturze „Polityki karmienia piersią” Gabrielle Palmer trudno mi traktować karmienie sztuczne jako równorzędne z naturalnym. Jeśli sztuczne mleko jest rzeczywiście wolnym wyborem – wszystko w porządku, jednak zaryzykuję stwierdzenie, że w dużej części przypadków karmienie sztuczne wynika z jednej strony z braku pozytywnych i powszechnych przykładów ze strony innych kobiet, z drugiej – z wszechstronnej propagandy producentów mleka, a częściowo także, niestety, środowiska medycznego. - Z przyjemnością obserwuję, że przetrwanie dzieci znalazło się wreszcie w rękach mężczyzn kierujących się rozumem. Zawsze uważałem, że sprawa ta została niefortunnie oddana decyzji kobiet, które nie mogą przecież posiadać wiedzy właściwej, by sobie z tym zadaniem poradzić – pisał już w 1748 roku dr Wiliam Cadogan, który – choć ogólnie promował naturalne karmienie i wiele jego inuicji było całkiem słusznych – po raz pierwszy nakazał kobietom karmić z zegarkiem w ręku. Od tamtego czasu karmienie piersią, zwłaszcza dzieci starszych niż pół roku, stało się czynnością niemal dziwaczną i wstydliwą, a na pewno trudną i wymagającą poświęceń. W internecie roi się od negatywnych komentarzy na temat kobiet karmiących swoje dzieci w miejscach publicznych, w czerwcu 2011 r. w warszawskim metrze ocenzurowano wystawę fotografii przedstawiających kobiety karmiące piersią jako szokującą, mogącą oburzać i obrażać uczucia innych. - Cyce na ulice! - napisała potem na swoim blogu Sylwia Chutnik, prowokując kolejne wypowiedzi o goliźnie i obscenie oraz porównania do publicznego bekania czy sikania. Co ciekawe – wśród oburzonych najwięcej jest kobiet. To dopiero triumf patriarchatu.

Taniec z dzieckiem

Wózek dziecięcy wynalazł i opatentował facet. Początkowo urządzenie służyło rodzinie królewskiej i ciągnięte było przez kucyka albo pieska po parkowych, równych alejkach. Raczej jako kaprys i ciekawostka, bo przecież nie chodziło o królewskie kręgosłupy – od noszenia dzieci byli raczej inni. Nowa moda początkowo opornie rozchodziła się po świecie, ale już w połowie XX wieku niemal każda rodzina była w wózek wyposażona. Wynalazek idealnie wpisał się w trendy zimnego, sterylnego chowu – dziecko miało przede wszystkim leżeć prosto w łóżeczku i mieć jak najmniej kontaktu ze źródłami zarazków – w tym również matką. Noszenie było niehigieniczne, niewskazane z ortopedycznego punktu widzenia (dziecko się „wykrzywia”), a przede wszystkim niewychowawcze. Pomijając te kwestie, można się zastanowić, czy wózki rzeczywiście są wygodne i praktyczne? Czasem rzeczywiście są, szczególnie spacerówki dla ciężkich, a słabo jeszcze drepczących starszaków ratują niejeden kręgosłup przed załamaniem się z trzaskiem. Ale przestrzeń miejska, szczególnie polska przestrzeń miejska, jest wyjątkowo nieprzystosowana do dłuższych wózkowych eskapad. Wyprawa do sklepu, urzędu czy na zwykłe zakupy w świecie najeżonym krawężnikami, schodami, ciasnymi bramkami itp. uświadamia z całą jaskrawością, że zdaniem miejskich planistów miejsce matki z dzieckiem jest w domu. Jak pisze niemiecka etolożka Evelin Kirkilionis, nasze dzieci są „noszeniakami” (niem. Tragling), podobnie jak dzieci wszystkich naczelnych. Okazuje się jednak, że chusta czy nosidełko to nie tylko bliskość i całe mnóstwo korzyści dla dziecka, to także wolność dla matki – w komunikacji miejskiej, w sklepie, na spacerze z psem, ale także podczas gotowania, sprzątania, pisania doktoratu, tańca, głosowania w parlamencie itp. Kobiety z dziećmi pewnie zawsze pracowały, motały dzieciaka w chustę i szły robić w polu, na łące czy pastwisku, wieszały uśpione zawiniątko wśród krzaków na miedzy, a czasem kołysały nogą kołyskę, podczas gdy ręcę zajęte były czymś ważnym dla całej społeczności. Na pewno – pomijając czas połogu - nie siedziały w domu i nie zajmowały się tylko dziećmi, czekając aż chłop wróci z polowania, jak chcieliby niektórzy.

Nie mogłabym mieć dziecka od niechcenia, przy okazji, bo tak wypada albo tak się złożyło. Jeśli coś robię, robię to na sto procent, z pełnym zaangażowaniem, co nie znaczy, że nie mogę robić w ten sposób kilku rzeczy jednocześnie. Siedzenie z dzieckiem to nie jest siedzenie w więzieniu, a przecież nawet w więzieniu można napisać książkę. Macierzyństwo może być więzieniem, ale świadomie wybrana droga macierzyństwa może być drogą pełnej samorealizacji – drogą rozwoju razem z dzieckiem i obok dziecka. W końcu zabawa klockami z dwulatkiem nie jest cofaniem sie w rozwoju do poziomu dwulatka. Cechy, które rozwija macierzyństwo, są inne niż te, które rozwija praca w korporacji. Inne jest tempo działania i rytm. Każda powinna mieć prawo wyboru: czy mieć dzieci, kiedy mieć dzieci, ile mieć dzieci, ale również – jaki wybrać model rodzicielstwa. Dlatego oprócz słusznej walki o powszechnie dostępne, tanie żłobki i przedszkola ważne jest też promowanie innych rozwiąząń dla matek, umożliwiających takie łączenie macierzyństwa z pracą zawodową, jakie im odpowiada - jak choćby wciąż mało u nas popularna telepraca. Ogólnie w dzisiejszym świecie, w zachodniej cywilizacji bardzo trudno być taką matką jak Indianki Yequana, którymi zachwycała się Jean Liedloff – noszące dzieci przez całą dobę, pozwalające im współuczestniczyć w pracy i odpoczynku, w codzienności i świętowaniu, łączące opiekę nad dzieckiem z normalnym życiem. Nasz system, w tym również dominujący system zatrudnienia, nie jest jakoś szczególnie przystosowany do rodzicielstwa bliskości – zwykle skutecznie utrudnia łączenie roli spełnionej matki i szczęśliwego człowieka. Ale świat jest po to, żeby go zmieniać. Na oksytocynowym haju można wszystko.

Korzystałam z książek „Więź daje siłę” Evelin Kirkilionis, „Polityka karmienia piersią” Gabrielle Palmer, „W głębi kontinuum” Jean Liedloff, „Twoje kompetentne dziecko” Jespera Juula oraz z internetu, którego zasoby w tym temacie są nieograniczone. Inspirowały mnie też felietony Angnieszki Graff w „Dziecku”, a także różne wymiany maili i myśli na forach.

niedziela, 12 maja 2013

Placki pokrzywowe i maj

Placki pokrzywowe to kolejne danie idealne dla dzieci lubiących bijać i macać, czyli - jakby kto się nie domyślił - nabijać na widelec i maczać w sosie ;-)

kilka garści majowej pokrzywy
kilka ugotowanych ziemniaków
2 jajka
pół szklanki mleka
bułka tarta
mąka pszenna razowa
sól, pieprz ziołowy, czosnek granulowany
oliwa

Pokrzywę z mlekiem i ziemniakami zmiksować. Dodać jajka, przyprawy, wymieszać, zagęścić mąką razową i bułką tartą do gęstości ciasta na placki ziemniaczane. Smażyć na oliwie.

Można też zapewne upiec w piekarniku, wówczas ciasto gęstsze, a oliwa w środku.

Jak na coś zrobionego z pokrzywy (która nie jest moim ulubionym zielskiem), są naprawdę niezłe ;-)



A w ogóle to maj. Można piec chlebek na ognisku...



...robić ciasto z błota...


...łowić ślimaki i zdechłe dżdżownice w oczku wodnym...


...pleść wianki...


...i w ogóle cieszyć się wiosną :-)






środa, 1 maja 2013

Podagrycznik św. Hildegardy

Hildegarda z Bingen robi się chyba modna, szczególną popularność zyskują porady zdrowotne i dietetyczne średniowiecznej mniszki. Oczywiście spora część tego zainteresowania nakręcana jest przez biznes - widziałam ostatnio w sklepie orkiszowe wafelki z wizerunkiem Świętej, liczne sklepy internetowe polecają "hildegardowskie" produkty i przyprawy, często w dość zawrotnych cenach. Mnie też Hildegarda kręci. Chociaż na wiele mądrości i porad tej niezwykłej kobiety trzeba dziś patrzeć z dystansem, bo są... hmm, mocno średniowieczne, to jednak - podobnie jak w przypadku medycyny ludowej - coraz częściej okazuje się, że skuteczność ówczesnych praktyk, nawet tak dziwnych i przerażających jak upuszczanie krwi czy głodówki, daje się wyjaśnić naukowymi metodami dwudziestego pierwszego wieku.

Św. Hildegarda, jedna z czterech kobiet, którym nadano tytuł "doktor Kościoła" (zresztą dopiero w zeszłym roku) poleca dietę opartą na orkiszu - zapomnianym, obecnie wracającym do łask gatunku pszenicy. Oprócz tego poleca owies, warzywa, owoce, niewielkie ilości nabiału i mięsa. W diecie Hildegardy sporo jest ciekawych, zapomnianych obecnie produktów, takich jak kasztany jadalne, koper włoski oraz tajemnicze przyprawy - gałgant, bertram czy hyzop. Pierwszych dwóch nie próbowałam, ale hyzop już kiełkuje mi w skrzynce, niedługo będę go wysadzać na grunt. 

Niedawno zrobiłam na obiad danie z orkiszu i podagrycznika. Zastanawiałam się, czy Hildegarda mogła go znać i polecać? Jest to zielsko powszechnie rosnące w lasach i zaroślach w całej Europie, towarzyszy też osadom ludzkim i podejrzewam, że było tak również w Średniowieczu. No i okazuje się, że tak! Kilka dni temu w artykule Jolanty Ragis znalazłam wreszcie informację, że Hildegarda rzeczywiście podagrycznik znała i polecała, podziwiając jego siłę życiową - znaną dobrze właścicielom ogródków, którzy próbują się go pozbyć... Podagrycznik miałby być jednym z hildegardowskich "pokarmów dających radość" i chyba rzeczywiście tak jest.

A oto przepis na podagrycznik św. Hildegardy ;-)

1 szkl ziaren orkiszu
kilka garści świeżego, młodego podagrycznika
1 duża cebula
oliwa z oliwek
sól, pieprz, kminek, kmin rzymski, goździk

Orkisz namoczyć przez kilka godzin, ugotować w osolonej wodzie. Na dużą patelnię wlać 2-3 łyżki oliwy, dodać pokrojoną dość grubo cebulę, dusić przez chwilę, po chwili dodać ugotowany orkisz, przyprawy roztarte w moździerzu, a na końcu opłukany podagrycznik. Dobrze wymieszać, dusić jeszcze kilka minut.

Smacznego i dużo zdrowia na ciele i duchu :-)