sobota, 29 września 2012

Zdejmij nogę z gazu, do cholery!

Na wielu imprezach – rodzinnych, wśród znajomych, na konferencjach, spotkaniach, przy ognisku, przy stole – pojawia się w końcu taki temat. Czasem tylko kilka zdań, jak kto się spieszył, jak szybko musiał jechać. Czasem temat rozwija się, zamienia się w coś w rodzaju licytacji. Ja jeżdżę zwykle tyle, a ja tyle. Moje autko wyciągnie tyle, a moje tyle. Wiadomo, na terenie zabudowanym trzeba zwolnić, ale 50 to przesada. Słucham, słucham... i czuję się dziwnie. Włos mi się jeży na głowie. Komentuję, oponuję, aż w końcu się zamykam, osamotniona w swoich nietypowych poglądach.

Bo przekraczają wszyscy. Kobiety, mężczyźni, młodzi, starsi, doświadczeni, niedoświadczeni, wykształceni, niewykształceni. Przekracza większość. Nie tylko trochę. Jadą 80-90 na terenie zabudowanym, 130-140 albo więcej poza. Płacą mandaty, dostają punkty. I zapieprzają dalej.

Nie jestem święta. Nie zawsze jadę idealnie tyle co na znaku. Zdarza się, że jest 40, a ja pojadę nawet 50. Zdarza się, że na terenie zabudowanym, kiedy domy są oddalone od drogi, jadę prawie 60. Często, jeśli zabudowania już się skończyły, dodaję gazu jeszcze przed tablicą. Na prostej drodze poza terenem zabudowanym jadę czasem 100-110 km/h. Ale, do cholery, nie więcej.

Lubię szybko jeździć. Na autostradzie z przyjemnością grzeję 130-140. Więcej raczej nie, czasem przez kilka sekund przy wyprzedzaniu. Zawsze wydawało mi się, że ci, którzy pędzą 180-200, to świry i samobójcy. Nic bardziej błędnego. Przyznaje się do tego sporo moich znajomych. Bo się spieszą, bo nie wyobrażają sobie tak się wlec. Niektórzy robią to nawet na normalnych drogach. Tak, tych polskich drogach w fatalnym stanie technicznym, z dziurami, koleinami i wygryzionym poboczem. Bo ograniczenia prędkości są dla niedoświadczonych kierowców. Takich, co dopiero się uczą, co nie mają – słowo wytrych – wyczucia. Bo dobry kierowca wyczuje, kiedy można pędzić, a kiedy trzeba zwolnić. Wyczuje też pewnie siódmym zmysłem, kiedy z bramy wyjedzie dziecko na rowerku albo wybiegnie pies, wyczuje w szarym świetle zmierzchu rowerzystę albo szykującą się do wbiegnięcia na jezdnię sarnę. Nie, przecież im się to nie zdarzy. A jednak zdarza się 40 tysięcy razy każdego roku. A właściwie dużo więcej, bo przecież rozjechanych psów, kotów czy lisów nikt nie liczy. To tylko wypadki, do których wezwano policję. Te najpoważniejsze. 

Ograniczenia prędkości na terenie zabudowanym nie są wzięte z sufitu. Przy 40 km/h szanse pieszego na przeżycie zderzenia wynoszą 80%. Przy 60 km/h to już zaledwie 15-20% szans na przeżycie. Przy 90 km/h szanse są praktycznie zerowe. Nie trzeba chyba dodawać, że prędkość zwiększa też znacznie samo prawdopodobieństwo zajścia wypadku – znacznie wydłuża drogę hamowania. Z kolei ograniczenia na zakrętach wynikają z tego, że zakręty często są profilowane właśnie pod określoną prędkość. Ale przecież wszyscy to wiedzą. A jednak dodają gazu.

Jednym z krajów, w którym statystyki wypadków, a zwłaszcza śmiertelności uczestników wypadków należą do najniższych w Europie, jest Norwegia. Coś, co u nas jest normą, zachowaniem, za którą grozi mandat wymagający zaledwie wyłuskania paru drobnych z portfela, tam jest surowo karane. Polecam dokładne zapoznanie się z norweskim systemem kar za przekraczanie prędkości (podano sumy w złotówkach uwzględniające różnice zarobków). Warto zwrócić uwagę, że za przekroczenie prędkości o 25 km/h na obszarze, gdzie ograniczenie było do 60 km/h lub niższe (czyli na terenie zabudowanym), na kilka miesięcy traci się prawo jazdy. Jeśli przy 40 km/h pojedziemy w Norwegii 80 km/h, trafimy na 3 tygodnie za kratki. Trudne do wyobrażenia, prawda? Przecież tak jeżdżą wszyscy. Na szczęście nie wszyscy.

A u nas? „Zamiast zwiększać prędkość naszego podróżowania budując drogi, władza utrudnia życie i stawia kolejne setki fotoradarów. W tej sytuacji trzeba sobie jakoś radzić. Mam prawników w rodzinie - dostałem od nich wzorek pisma, który przy najbliższej okazji zastosuję z wielką przyjemnością” - napisał na swoim profilu pewien znany podróżnik, zapewne autorytet dla wielu osób. Przekaz jest prosty. Prędkość trzeba zwiększać, wszelkie ograniczenia to przeszkoda i narzędzie kontroli państwa, więc trzeba to państwo jakoś oszukać. Stoi znak – zlekceważ go. Złapał cię fotoradar – nie przyjmuj z pokorą zasłużonego mandatu, wykręć się. I zapieprzaj dalej, przekonany/a o swoim wyczuciu i doświadczeniu. Możliwe, że kiedyś się zdziwisz. Ale wtedy nie będzie czasu na myślenie. Nawet ułamka sekundy.

Ulotka o skutkach nadmiernej prędkości – statystyki, wykresy:
Norweskie kary za nadmierną prędkość:

czwartek, 27 września 2012

Jesienna zielenina

Zieleń. Świeża, jasna, prawie wiosenna. Co to?







Kiedy w ogrodzie przychodzi czas zbiorów, dobrze jest na grządkach wysiać tzw. poplon. Zabezpiecza ziemię przed erozją i ekspansją chwastów, przez zimę rozkłada się, a na wiosnę można już przekopać wzbogaconą w próchnicę glebę (bywa też, że poplon przekopuje się wraz z ziemią już jesienią). Poplon to też dobra jesienno-zimowa zielonka dla kur. Jako poplon można stosować różne rośliny - u nas to najczęściej łubin, zboża na oziminę albo... właśnie ona. Gorczyca biała.

Gorczyca należy do kapustowatych. Jest znana jako przyprawa - to właśnie nasiona gorczycy dodaje się do konserwowych ogórków, to właśnie z niej robi się musztardę (głównie z gorczycy czarnej). Ale czy tylko nasiona gorczycy są jadalne? Wcale nie! Liście również. Jest doskonałą rośliną na kiełki, ale większe rośliny można też zjadać. Na surowo - pikantne, zdecydowane w smaku, duszone jak szpinak tracą na ostrości, ale charakterystyczny smak pozostaje.

SAŁATA Z GORCZYCY I SZPINAKU

Młode liście szpinaku oraz młode rośliny gorczycy (w całości bez korzonków lub same listki) opłukać, rozdrobnić (albo i nie), skropić oliwą, dodać szczyptę soli, ew. posypać sezamem lub słonecznikiem, wymieszać. Odstawić na 15 minut, podawać do obiadu albo z grzankami.

GORCZYCA A'LA SZPINAK

Gorczycę opłukać w dużej ilości wody, wrzucić do garnka, posolić, polać oliwą, dusić 5 minut.

Nie trzeba dodawać przypraw - gorczyca sama w sobie ma dość zdecydowany smak.

środa, 26 września 2012

Zaszumiało jesienią...

W ogrodzie jeszcze zielone grządki...


...koza jeszcze pasie się codziennie do syta...


...ale szopa już zapełnia się plonami.


Dynia sprawdza, czy u sąsiada też już jesień?


Ten większy jeszcze dojrzeje przed przymrozkami, ten mniejszy już nie zdąży.


A po polach snuje się dym palonych chwastów i ziemniaczanych łętów...

 

Jesienna zupa z burakami

Po czym poznać, że jesień przyszła na dobre? Znaków jest mnóstwo, ale u mnie w kuchni jesień objawia się zmianą obyczajów kulinarnych. Do łask wracają porzucone latem rozgrzewające przyprawy. I jeszcze - inaczej robię zupy. Zamiast tradycyjnie wrzucać do wrzątku składniki, najpierw podduszam wszystko na oliwie. I dopiero wtedy powoli dolewam wody. Taka zupa ma bardziej intensywny smak. Jesienne zupy są gęstsze, bardziej sycące...

Rzadko robię zupy, które mają konkretną nazwę, zwykle są niepowtarzalne, jak niepowtarzalny jest zestaw składników zbieranych do koszyka podczas spaceru po ogrodzie. Co zauważę, co wpadnie w oko, co się nawinie? Oto moja jesienna zupa burakowa. Kolejność składników ułożona w cykl pięciu przemian, ale po prostu chyba taka kolejność najbardziej pasuje.

JESIENNA ZUPA Z BURAKAMI

Na oliwie na dnie garnka poddusić chwilę pokrojony por, buraki i seler (korzeniowy), doprawić pieprzem. Dodać garść lub dwie fasoli (świeżej lub namoczonej wcześniej suszonej), wymieszać, dolać wody ile trzeba, posolić, sypnąć łyżeczkę czarnego sezamu (niekoniecznie). W tym momencie dodałam jeszcze zielony groszek, który dziwnie jesiennie obrodził nam w tym roku. Przyprawić majerankiem, koperkiem, tymiankiem, a na koniec dodać niewielką pokrojoną w kostkę dynię, ewentualnie ziemniaki. Gotować długo na wolnym ogniu.

Niestety, nie zdążyłam zrobić zdjęcia.